sobota, 6 grudnia 2014

W kosmos, w kosmos, młody człowieku (i stary też)

Jeszcze nie byłem na Interstellarze, ale z przyjemnością przeczytałem sążnisty esej Dukaja, który opublikowała niedawno Kultura liberalna. Podobno pełen spojlerów. Dlatego was przestrzegam – ja się nie przejmowałem, i tak nie będę pamiętał spojlujących szczegółów, kiedy wreszcie zasiądę przed ekranem. Mam krótką pamięć. Poza tym film, którego nie warto oglądać, gdy zna się już wszystkie twisty, jest złym filmem. Patrzcie na Imperium kontratakuje: jego ponadczasowa wielkość bierze się z tego, że bawi i przy setnym seansie, chociaż przecież cały świat wie, że... ale nie  nie spojlujmy. Może ktoś nie wie.
Dukaj pisze sporo o "poważnej" SF, o tym gatunek radzi sobie w literaturze, a z filmem się gryzie. O filmowcach, którzy pomimo tego przemycają fantastycznonaukowe treści do rozrywkowych, dziejących się tu i teraz seriali telewizyjnych (oczywisty przykład Impersonalnych, nieoczywisty przykład Detektywa). Więcej przeczytacie w zalinkowanym tekście. Ten wpis nie ma być streszczeniem.
Bowiem wprawdzie nie widziałem filmu Nolana, ale widziałem dwie inne niedawne produkcje, które są na ustach wszystkich – Strażników Galaktyki oraz zwiastun Gwiezdnych wojen: przebudzenia mocy. Czyżby wracała kosmiczna SF?

O Strażnikach mówi się, że sporo ze swojego sukcesu zawdzięczają umiejętnemu wyzyskaniu atmosfery oczekiwania na siódmy epizod Gwiezdnych wojen. Wprawdzie wg wiki Marvel oficjalnie ogłosił swoje plany kilka miesięcy przed zakupem Lucas Filmu przez Disneya, ale coś jest na rzeczy. Jakiś głód przestrzeni daje się odczuwać w popkulturze. Zapowiadały go filmy z końcówki poprzedniej dekady: Moon Duncana Jonesa, szwajcarskie (!) Cargo, dwuczęściowy Przenicowany świat Bondarczuka na podstawie Strugackich (myślę, że gdyby w czas trafił w łapy tumblr-owców, miałby własny fandomik), plus pewnie kilka innych, o których nawet nie wiem.
Na ten moment mamy już Strażników (i będą sequele), Przebudzenie mocy (i będą sequele plus spinoffy) oraz nolanowski Interstellar. Do tego nowy zarząd SyFy przypomniał sobie, że w czasach sprzed epoki Rekinada stacja miała na koncie Gwiezdne wrota i Battlestara Galaktikę, postanowił zamówić aż trzy nowe space opery: Ekspansję na podstawie powieści Coreya (pierwszy tom wydała u nas Fabryka), eksploracyjne retro SF Ascension oraz Killjoys o międzyplanetarnych łowcach nagród. Plus oczywiście inne produkcje, o których nie wiem. A nawet jeśli niczego więcej nie ma, to, co będzie, ilością przerasta wszystko, o czym mogliśmy marzyć.

Oczywiście to nie jest tak, że to wszystko się urodziło na kamieniu. Już nie tak silna jak pół wieku temu, fantastyka kosmiczna trwała w życiu utajonym w literackiej niszy military SF i space opery. Czasem jeszcze jakiś autor hard SF nie wytrzymał wyprawił się do gwiazd, choć sam podgatunek, zdominowany przez postcyberpunk i hipotezę Osobliwości, wolał się trzymać Ziemi. Rzecz jasna też, ten z radością przeze mnie ogłaszany WIELKI POWRÓT może okazać się wielką pomyłką. Ot, ogłosili nowe Star Warsy, Nolanowi udało się przepchnąć swoje wielkie marzenie, a setki drobnych i średnich graczy omyłkowo uznała to za nadejście koniunktury.
Dukaj zapytałby w tym miejscu co było pierwsze, jajo czy kura. Czy nagle w ludziach ponownie obudziło się pragnienie sięgnięcia gwiazd, czy to korporacyjne rekiny odkryły nowe terytorium do podbicia i właśnie jesteśmy świadkami przekonywania konsumentów, że właśnie tego pragną. A może, co by cieszyło najbardziej, naprawdę wracamy na orbitę, misja Rosetta i start Oriona to pierwsze etap powrotu drogę, z której niepotrzebnie zeszliśmy przed laty. Wtedy to, co widzimy w kinach i w telewizji jest kulturowym przetworzeniem wierchidei, która przyszła z zewnątrz.

Ale załóżmy, że wszystko pójdzie dobrze i kosmiczna fala jest naprawdę falą. Wiemy, że będą filmy i seriale. Wiemy, mniej więcej jak będzie wyglądała literatura fandomowa (tropy: deszcz nagród dla Ancillary Justice – nota bene opcję na jej adaptację kupił Fox – oraz zapowiedzi rebisowych Horyzontów zdarzeń czy Genius creations). Ale przecież obecnie fantastyka dawno przebiła mury getta i, rozpleniwszy się, wzięła Ziemię w posiadanie. Fandomowiec (w starym znaczeniu tego słowa) od paru dobrych lat nie jest wyłącznym odbiorcą fantastyki. Zresztą pisałem o tym przy okazji Serialkonu. Jeżeli więc ogółowi odbiorców kultury spodoba się kosmos, wciągnie do swojej puli genowej wiele nisz, środowisk i fandomów.
Jak więc będą wyglądać przyszłe międzyplanetarne młodzieżówki? Jak się będą prezentować na tle Mojego księżycowego pecha? Tak jak Igrzyska śmierci na tle Wyjście z cienia.
I czy harlequiny dołączą się do nurtu. Bo po przeczytaniu zapowiedzi romantycznej powieści o silnej postaci kobiecej walczącej z zombiakami, z chęcią poczytałbym o takiejże pannie śmigającej po galaktyce, jak Han Solo.
Może się nazywać Hanną Solo. Czemu by nie?

PS: piękne obrazki wziąłem z tumblra 70s Sci-Fi Art.
PPS: w trakcie pisanie przypomniałem sobie, że przecież w kolejce na serial czekają Czerwone koszule Scalziego i marsjańskie książki Robinsona. Fala rośnie.


EDYTA: na fejsie napisałem coś takiego:




Ascension startuje 15 grudnia! To tylko trailer, ale w materiale promocyjnym (czyli trailerze wzbogaconym o wypowiedzi twórców), pan grający jedną z głównych ról mówi:
– Ascesnion is a true, oldschool sci-fi.

Drugi pan zaś dodaje:
- This is SCIENCE fiction.



A spadkobiercy Borunia i Trepki mogą właściwie pisać pozew.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Przygody Sherlocka Holmesa i doktora Watsona, te radzieckie.

Kino i telewizja (nie wspominając o radiu i grach) próbowały wielu podejść przy adaptowaniu przygód najsłynniejszego fikcyjnego detektywa-konsultanta. Podstawową decyzją było wtedy, czy tworzymy na podstawie kanonu coś nowego, czy też ekranizujemy wiernie. Pierwszej opcji próbowano wielokrotnie, a największy sukces odniósł chyba najnowszy „Sherlock” od BBC. Opcja druga jest mniej popularna, jakby filmowcy dobrze wiedzieli, że musieliby się zmierzyć z materiałem, który mimo olbrzymiej atrakcyjności, nie poddaje się tak łatwo celuloidowi.
Na pewno wiedział to rosyjski reżyser Igor Maslennikow, gdy pracując pod koniec lat 70 w leningradzkiej wytwórni Lenfilm, po dłuższych wahaniach, zdecydował się przyjąć skrypt dwuodcinkowego filmu telewizyjnego na podstawie „Studium w szkarłacie”.
Maslennikow nie był specjalnym miłośnikiem Conan Doyle’a. Skusiła go za to atmosfera, magiczność opowieści oderwanej od realiów codziennego życia – oraz finezja scenariusza, który jako jeden z nielicznych potrafił dobrze ustawić relacje między bohaterami.
Kluczem do dobrej adaptacji kanonu, uważał Maslennikow, jest doktor Watson. W opowiadaniach i powieściach dzielny lekarz jest narratorem, w filmach tę rolę odbiera mu oko kamery. Doktora jednak nie można usunąć, bo jest kanoniczny. Zwykle więc jego postać redukowana była do comic reliefu, wicu wetkniętego w poważny kryminał. Dopiero tekst Julija Dunskiego i Walerija Frida czynił Watsona równorzędnego partnera i przyjaciela Holmesa. Dziś to standard, wtedy – rzecz nieoczywista.
Przesłuchania trwały długo. Wreszcie wybrano najlepszego: znakomitego aktora teatralnego Witalija Sołomina. Nie obyło się bez zgrzytów. Sołomin wyglądał zbyt rosyjsko (ucieleśnienie stereotypu: jasne włosy, lekko pyzate policzki, zadarty nos) i dopiero wąsy to zamaskowały.
Wybór idealnego Holmesa był prostszy. Wasilij Liwanowski miał pociągłą, arystokratyczną twarz, wąski nos i włosy przyprószone siwizną. Do tego grał już wcześniej u Maslennikowa, a w dzieciństwie zaczytywał się opowiadaniami o Conan Doyle’a.

Osobnym problemem były plenery. Architektura brytyjska zauważalnie różni się od kontynentalnej, a z rosyjską już zupełnie nie ma wiele wspólnego. Na szczęście Lenfilm działał w Leningradzie/Petersburgu, najbardziej europejskim z rosyjskich miast. Pełnym klasycystycznych gmachów i willi w stylu angielskim. Drugim miejscem służącym wykreowaniu realiów dziewiętnastowiecznego Londynu była Ryga. Nadbałtyckie miasto, przez kilka stuleci w kręgu wpływów niemieckich i skandynawskich, już wcześniej „robiło zachód” w radzieckich produkcjach. I tym razem wystarczyło wywiesić szyldy oraz wypuścić dorożki na brukowane ulice.
Wnętrz, których nie udało się znaleźć w naturze, wybudowano od podstaw w studio. Wszystkie potrzebne rekwizyty, wiktoriańskie meble i bibeloty pościągano z muzeów bądź kupiono w antykwariatach oraz targach staroci. Anglicy, którzy po latach zobaczyli efekt, gratulowali Maslennikowi wykonania niełatwego zadania.
„Sherlock Homes i doktor Watson” miał premierę w 1979 roku. Wiąże się to z anegdotą: w scenie pierwszego spotkania doktora z detektywem Holmes trafnie dedukuje, że Watson wrócił właśnie z Afganistanu. Dopiero po zdjęciach twórcy zorientowali się, że te słowa nie przejdą przez cenzurę, Związek Radziecki właśnie rozpoczął zbrojną interwencję w tym kraju. Naprędce więc dograno do dialogu nową ścieżkę, w której Afganistan zastąpił bardziej enigmatyczny „wschód”.
Watson wrócił więc do Londynu ze „wschodu”, nie Afganistanu. Czy serial czymś jeszcze różni się od książkowego oryginału? Otóż i tak, i nie. Maslennikow nie przeprowadzał rewolucji, ograniczając się do drobnostek, z których największą były chyba  zmiany w kolejności. Na przykład umieścił treść opowiadania „Cętkowana wstęga” jako interludium „Studium w szkarłacie”, dlatego w pierwszym odcinku dwaj przyjaciele nie ruszają od razu rozwiązywać sprawy zwłok odnalezionych w londyńskim pustostanie, ale najpierw odbywają wycieczkę na prowincję, gdzie pomagają osaczonej pannie Helen Stoner.
Maslennikow myślał, że przygoda z Sherlockiem będzie jednorazowa. Kiedy jednak serial dosłownie wymiótł ludzi  z ulic, telewizja zażądała realizacji następnych odcinków. Ekipa odłożyła na bok inne plany i już rok później odbyła się premiera trzyczęściowych „Przygód Sherlocka Holmesa”.
Fabułę oparto na kolejnym kluczowym elemencie kanonu, czyli walce z Holmesa z Napoleonem zbrodni, profesorem Moriartym, upozorowaniu przed detektywa własnej śmierci oraz tryumfalnym powrocie do Londynu. Z tą atrakcyjną historią wiązał się jednak jeden problem. Artura Conan Doyle’a można spokojnie uznać za jednego z twórców nowoczesnej popkultury. Wymyślił to, z czego inni korzystają do dziś – między innymi to, że każdy porządny bohater pop musi mieć swojego arcywroga. Niestety, nie ma prototypu bez wad. Jak bardzo złowieszczy Moriarty by nie był, pojawia się tylko w jednym opowiadaniu, co jest stanowczo za mało, jak na nemesis głównego bohatera. Wprawdzie Doyle potem umieścił profesora w „Dolinie strachu”, ale to tylko skomplikowało kanon, zamiast ubogacić. Filmowcy więc od lat prześcigali się w dopisywaniu Moriarty’ego do adaptacji tak, by już przed „Ostatnią zagadką” był kimś , kto stoi za kulisami rozwiązywanych przez Holmesa spraw.
Maslennikow wybrał do tego sprawę szantażysty Charlesa Augusta Milvertona. Dlatego „Przygody...” są tryptykiem składającym się z „Króla szantażu”, „Śmiertelnego pojedynku” oraz „Polowania na Tygrysa”.  Treść ponownie trzyma się oryginału: Holmes najpierw próbuje odzyskać pewne kompromitujące materiały od Milvertona, największego szantażysty w Londynie, doprowadzając do upadku tej wielce dochodowej, zaplanowanej przez Moriarty’ego operacji. W drugim odcinku żądny zemsty  profesor ściga detektywa aż do Szwajcarii (którą gra Kaukaz). W finale serii Holmes dopada ostatniego pozostałego przy życiu członka szajki – pułkownika Morana.
Maslennikow, Liwanow i Sołomin nie zasypiali gruszek w popiele. W 1981 stworzyli „Psa Baskerville’ów” z Nikitą Michałkowem w roli sir Henry’ego, a w 1983 – „Skarb Agry”, czyli adaptację „Znaku czterech”. W „Skarbie...” powtórzono zabieg znany z pierwszej serii, czyli w fabułę znaną z powieści wpleciono drugą, wziętą z opowiadań. Tym razem padło na „Skandal Bohemii”, co połączyło w jedno dwie najbardziej romantyczne opowieści z Kanonu.  Dodam, że przesunięcie tych dwóch fabuł na późniejszy etap znajomości Holmesa i Watsona poprawiło błąd Doyle’a, który ożeniwszy Watsona zbyt wcześnie, miał z tego więcej problemów, niż pożytku.
Tu pozwolę na moment przerwać referowanie treści kolejnych odcinków.  Dziś głównie postrzega się Sherlocka Holmesa jako nerda zbrodni, ekscentrycznego socjopatę (wersja Moffata/Gattisa), zaborczego obsesjonata (wersja Ritchiego), czy klasycznego angielskiego ekscentryka (stary serial TV Granada z Brettem w roli głównej). Sherlock w interpretacji Liwanowa jest ich przeciwieństwem. Gentlemanem, człowiekiem ciepłym, do którego po pomoc chciałby się zwrócić każdy nieszczęśnik w tarapatach. Do tego holmesowska sprawiedliwość Holmesa stoi ponad bezdusznym cywilnym prawem. To było tak odmienne od szarej rzeczywistości ZSRR, że nie mogło się nie spodobać.
A wspominam o tym, że w finałowej serii z 1986, Maslennikow postanowił skonfrontować detektywa i jego najlepszego przyjaciela z czymś, co nieodwracalnie zniszczy świat romantycznej walki ze zbrodnią: nowym stuleciem.
Dwuczęściowy „Nadchodzi wiek XX” to znów wybór opowiadań. I to dość specyficzny. Jeżeli pierwszy odcinek z 1979 zaczynał się słynnym wstępem o czasach, w których nie było samolotów, śmigłowców, ani nawet radia, to tym razem mamy do czynienia ze sprawami skupionymi właśnie wokół techniki oraz polityki: „Kciuk inżyniera”, „Drugą plamę”, „Plany łodzi Bruce’a Partingtona” oraz „Pożegnalny ukłon”. To już nie jest świat zemst po latach: liczy się przyszłość. Nikt nie pragnie położyć ręki na skarbie, czy rodowym majątku: lepiej fałszować pieniądze. A zbrodniarze nie planują jednego trupa, lecz milion.
Ostatnie (wg wewnętrznej chronologii cyklu) opowiadanie o Sherlocku kończy się słynnymi słowami o wietrze ze wschodu, który nadciąga nad Anglię. Wietrze, który jest zimny i smakuje gorzko, lecz Anglia przetrwa i tę burzę. Rosjanie rozegrali tę scenę inaczej: to doktor Watson, znów w mundurze, mówi, że złoczyńcy, których łapali w zeszłym stuleciu są nikim w porównaniu z wilkami obecnych czasów. NA to jego przyjaciel, Holmes, największy detektyw wszech czasów odpowiada, iż kto wie, może przyszłość nie jest tak mroczna. Wszak nowe stulecie dopiero przed nami.
Nieważne, komu przyznamy rację w tej kwestii. Najważniejsze, że jest to godne zamknięcie jednej z najlepszych filmowych opowieści o Sherlocku i Watsonie. Staromodnej, ale stylowej. Docenionej przez widzów i krytyków. Ba, sama Elżbieta II uważa Liwnowa za swojego ulubionego  Holmesa. Watson Sołomina jako jeden z pierwszych przywrócił tej postaci utraconą godność.
Dlatego warto obejrzeć te 11* odcinków.
(to ulepszone wersja mojej prelekcji z Serialkonu; na pewno zgrabniejsza.)


*Pominąłem kwestię przynależności formalnej „Przygód...” To 11 odcinkowy miniserial? Cykl miniseriali? A może 5 filmów telewizyjnych, podzielonych na części? Czasem lepiej nie brać się za systematykę.   

czwartek, 13 listopada 2014

Fandomy

Była sobie kiedyś w internatach wspaniała społeczność znana jako Forum Nowej Fantastyki. Nie zmyślam, naprawdę była to świetna ekipa i żal, że się rozpadła. Przyczyny nie są w tej chwili ważne. Ważne są fajne, ważne i pamiętne dyskusje, jakie toczyły się na forum. W tym dyskusja o fandomie. Łatwo bowiem mówić "fandom to, fandom tamto", kiedy właściwie nie wiadomo, czym ten fandom jest. Czy należy doń każdy, kto obejrzał Imperium kontratakuje w telewizji na święta, czy należą wyłącznie aktywni działacze środowisk fantastycznych, z legitymacją członkowską i kilkuset godzinami przeprowadzonych punktów programu? Jakiej definicji by nie wybrać, rodziły się problemy i paradoksu. Najlepiej byłoby więc o sprawie zapomnieć, zakładając doraźną hipotezę, że fandom to jest to, co mamy akurat przed oczami.
To były stare dobre czasy.
Bowiem przez te parę lat pozmieniało się w świecie. Znajomi donoszą z Falkonu, że i tam dotarła straszna epidemia zwracania się do obcych per pan/pani – wbrew żelaznej zasadzie, że w fandomie się tykamy niezależnie od wieku, płci, rasy i statusu społecznego. Sam też się z tym zetknąłem, chociaż w tym roku jestem wybitnie niekonwentowy. To jeden ze smutniejszych dowodów, że w naszym środowisku zachodzą gwałtownie zmiany, za którymi nie nadążamy.
Niektórzy psioczą na tych organizatorów, którzy swoje konwenty przemianowują na "festiwale popkultury". A jest to przecież bardzo dobry krok – nie tylko dlatego, że z taką nazwą łatwiej załatwić dofinansowanie od miasta. Fandom i jego mechanizmy wykroczyły poza fantastykę. Kiedy skasowano serial Ripper Street (na szczęście wraca, uratowany przez Amazona), zacząłem guglać, czy jest oprócz mnie ktoś, kto przyjął tę wiadomość ze smutkiem. Okazało się, że wokół serialu powstał niewielki fandomik. Podobne fandomy istnieją chociażby wokół Glee (nie lubię), Community (kocham miłością nieprzytomną), czy Sherlocka (ten na konwenty wkroczył z automatu). Już nie wystarcza plakat na ścianie. Struktury, które jeszcze dekadę temu istniały właściwie tylko w fantastyce, działają wszędzie.
A to tylko pierwsza z różnic między starym, a nowym fandomem, który zresztą z naszej perspektywy "starych" stoi na głowie. Dla nas filmy Marvela to spełnienie marzeń o adaptacji komiksu, której nie trzeba się będzie się wstydzić – dla nich to pierwsze spotkanie z Iron Manem i Kapitanem Ameryką. Dla nas media społecznościowe to miła nowość, usprawniająca kontakt w ramach istniejących więzi towarzyskich – dla nich to ich źródło.
Problemów ze wzajemnym zrozumieniem i akceptacją byłoby mnie, gdyby nie różnica w liczebności. Tego nowego fandomu growo-serialowo-tumblrowego jest wielokrotnie więcej, niż nas. I chociaż cieszy nad dwadzieścia tysięcy uczestników Pyrkonu, a sześć Falkonu, jesteśmy trochę zdezorientowani. To jakby w naszym życiu objawiło kilkudziesięciu nowych członków rodziny, po czym zapowiedziało obecność na wieczerzy wigilijnej.

Czy widzę jakieś światełko w tunelu? Tak, aż dwa. Po pierwsze gość tegoroczngo Falkonu, Michael Swanwick, zachwycał się tymi nas przerażającymi sześcioma tysiącami, mrowiem młodych ludzi i ogólną żywotnością polskiego fandomu, który, jak to napisał na blogu, "is doing something right." Nie jest chyba więc rozpaczliwie.
Po drugie są ludzie widzący potrzebę wyjścia przed szereg, przełamanie lodów i zasypania rozdziałów. Jak klub Krakowskie Smoki, który organizuje 23 listopada Serialkon, bodaj pierwszą w Polsce imprezę tego typu. Wprawdzie potrwa tylko jeden dzień, ale i tak jestem ciekaw, co się wydarzy, jakie więzi się nawiążą i co wypracujemy za tydzień w niedzielę. Ja na przykład będę prelegował o jednej z najciekawszych adaptacji przygód Sherlocka Holmesa, więc z radością zapraszam. Bądźmy razem.

poniedziałek, 20 października 2014

Beksiński w Nowohuckim Centrum Kultury

Wracam po dłuższej nieobecności. Z nową energią, z nowym zapałem, i ze stosem zaległych maili na skrzynce (jeżeli nie masz czasu odpowiedzieć ludziom, którzy chcą ci zapłacić – wiedz, że coś się dzieje).
Ale nie zakładałem bloga, żeby się nad sobą rozczulać. Dużo ciekawszym tematem jest wystawa obrazów, grafik oraz fotografii Zdzisława Beksińskiego w Nowohuckim Centrum Kultury, którą odwiedziłem dziś, w ostatnim dniu.
Wybierałem się na nią już w zeszłym tygodniu, ale jak na złość nie miałem gdzie zostawić roweru, bo wszystkie stojaki w okolicy (a przed wyborami samorządowymi sporo ich pojawiło się w Hucie) były zajęte. Dlatego tym razem pojechałem autobusem i rano, a nie popołudniu. Wszedłem bez kolejki, ale gdy po dwunastej wychodziłem, musiałem się przepychać przez spory tłum. Innym dowodem na popularność wystawy jest wyprzedanie wszystkich plakatów. Szkoda, bobym sobie powiesił na drzwiach. Dobrze, bo znaczy, że lud interesuje się sztuką.
Wystawa nie jest jakaś olbrzymia (korytarz i jedna duża sala), ale wydaje się reprezentatywna. Po okazaniu biletu i wejściu widzę jakieś pierwsze szkice, grafiki przypominające trochę ilustracje książkowe, monochromatyczne obrazy kojarzące się niejasno (jak ja mało wiem o sztuce!) z abstrakcjonizmem. Fotografie: znany akt przedstawiający przewiązane cienkim sznurkiem czy nicią plecy kobiety; oczy bielejące w ciemności, chłopiec wychylający się zza barierki; krucyfiks i świeczniki po bokach; faktura ludzkich twarzy; nawet coś w rodzaju parakomiksu – półprofil mężczyzny jak z policyjnej teczki, fotografia noża, cztery mocno amatorskie akty kobiece – całość podpisana "Zbrodnia".
W sali głównej był już ten Beksiński, jakiego znamy najbardziej. Mroczny, trochę surrealistyczny, trochę jak z okładki albumu metalowego, albo koncept-artu do gry. Czasem zaskakujący, kiedy na jakimś obrazie, po beksińsku rdzawym i krwawy, wpadaj jakiś kolorowy szczegół. Raz nawet wydało mi się, że to TARDIS przelatuje nad upiornym krajobrazem.
Ale największym skarbem był pokaz filmów dokumentalnych. Beksiński przysłużył się swoim przyszłym biografom (i pewnie Magdalenie Grzebałkowskiej, której książki niestety jeszcze nie czytałem - może się do świąt uda), obsesyjnie wręcz uwieczniając swoje życie. Musiał to zacząć bardzo wcześnie, bo kiedy wchodziłem do wydzielonej parawanem salki projekcyjnej, migną mi czarno-biały Tomasz Beksiński. Ziarnistemu obrazowi, nagranego pewnie ośmiomilimetrową kamerą,towarzyszył głos chłopca opowiadającego jakiś przedziwnie zakręcony sen o tygrysie.
Ale prawdziwe cuda zaczynają się potem, kiedy jako już znany i zamożny malarz, Beksiński mógł sprowadzać zza granicy (nie bez pomocy oddanych fanów) najlepszy sprzęt. Chodził więc z wielką telewizyjną kamerą po mieszkaniu i kręcił. Siebie, odbitego w lustrze (bardzo często powracające ujęcie), syna, żonę, przyjaciół. Rejestrował rozmowy, monologi, sceny z życia zawodowego. Przy tych widzowie (ja też) często się zaśmiewali. Chodzi marszand po brzydkim, do przesady obitym boazerią mieszkaniu, przesuwa w ciasnych korytarzach płótna i opisuje: postać przed dwiema kolumnami. - To wrota - protestuje malarz. - Nie, kolumny - poprawia dalej marszand. I tak dobrą minutę. Potem surrealistyczna scena, kiedy na defaultowe blokowisko przyjeżdża po obrazy żuk. Dokładnie taki, jakim woziło się ziemniaki na bazar. Dalekie to blokowisko i środek lokomocji (a nawet i sam warsztat Beskińskiego) od wyobrażeń o świątyniach sztuki.
Czy warto było wydać osiem złotych na bilet? Jak najbardziej. Czy zobaczenie dzieł Beksińskiego na żywo było przeżyciem. Oczywiście. Czy odczułem braki w wiedzy o sztuce? Oj tak. Czy w najbliższym czasie sięgnę po biografię Beksińskich ojca i  syna pióra Grzebałkowskiej? Na pewno.

piątek, 22 sierpnia 2014

Wiedźmin: The Movie

Łup! Ja się zastanawiam, co tu nowego napisać, a łupnęło niespodziewanie, że ma powstać pełnometrażowy film o wiedźminie Geralcie. Robi Platige Image, reżyseruje Bagiński, pieniądzem i dobrą radą wspiera PISF. W internetach zawrzało. Ja tradycyjnie pomarudzę.

  1. Projekt jest na wczesnym poziomie (developmentu, jak to się ładnie mówi), więc dopiero przed nim najtrudniejsza faza: zbierania pieniędzy. Pamiętajmy, jak skończyły się losy Hardkoru 44 (nota bene widziałem jeden z nielicznych materialnych artefaktów tamtego filmu, to jest mocno spraną koszulkę z logo, w której chadzał Łukasz Orbitowski). Równie dobrze rozmaite dotacje do faz początkowych (a pamiętajmy, że Bagiński na razie tylko złożył wniosek) można uznać za zakamuflowany zasiłek dla filmowców, a scenariusza i projekty to po prostu podkładka, by urząd mógł wyrazić zgodę.
  2. Bagiński do tej pory tworzył krótkometrażówki, spoty i przerywniki. Nie wiadomo, jak poradzi sobie z długim metrażem, gdzie oprócz swoich niewątpliwych talentów wizualnych, będzie musiał opowiedzieć historię.
  3. A historia potrzebuje scenariusza. Kiedyś w rozmowie z agrafkiem (Paweł Majka, Zajdel 2014, gikz.pl, lubimy jak patrzysz, Metro2033)  stwierdziliśmy, że najlepsze czasy polskiego kina były wtedy, kiedy angażowali się w nie pisarze: byli kierownikami literackimi, scenarzystami, a czasem nawet, jak Konwicki, stawali za kamerą. Dziś natomiast albo piszą reżyserzy, albo ludzie (znów odwołuję się do wiedzy agrafka) ludzie, którym pranie mózgu urządziła caryca polskich seriali. Do Wiedźmina natomiast potrzeba co najmniej bardzo solidnego rzemiosła.
  4. A scenariusz nie weźmie się znikąd, tylko z Sapkowskiego. Czy Wiedźmin jest w ogóle ekranizowalny? Na pewno jest bardzo filmowy na poziomie scen, postaci, czy dialogów. Gorzej z fabułą. Wczesne opowiadania są za krótkie, żeby wykrzesać z nich pełnowymiarowy film, a późne opowiadania + Saga (uparcie promuję taki podziału, zamiast mylącego "dobre opowiadania + zła Saga") zbyt rozbudowane. Może lubimy mówić o Tolkienie, że jego dzieło jest staromodne, ale Władca ma rytm i budowę wpasowującą się w potrzeby wielkiego kina. Wiedźmin natomiast od pewnego momentu przypomina film Guya Ritchiego, a nie epic fantasy movie. No i jest bardzo długi. Wyobrażam sobie, że scenarzysta z poprzedniego punktu pójdzie po rozum do głowy i zrobi podobnie, jak w starym Conanie, czyli z motywów, zdarzeń i postaci ułoży historię apokryficzną względem oryginału, ale zachowującą jego duch. Ale czy fani to zaakceptują? Fan to stworzenie proste i chce adaptacji słowo po słowie.
  5. Nostalgia. Może nie lubimy TAMTEGO Wiedźmina, ale nie można zaprzeczyć, że pełni w naszej dość kameralnej świadomości zbiorowej podobną rolę, co Czterej pancerni albo blok czekoladowy. Czyli może nie był dobry, ale w całości zajął niszę. Więc choćby Bagiński okazał się Snyderem, Nolanem i Jacksonem jednocześnie, my starzy, zamiast iść do kina i męczyć się dwie godziny w towarzystwie małolatów chrupiących popcorn, pójdziemy na piwo jeszcze raz powspominać gumowego smoka. Bo chociaż w tamtym filmie wszytko było nie tak, jest symbolem starych dobrych czasów, kiedy dziewczyny były piękne, a wódka smakowała tak dobrze.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Jefremow, albo uważaj na redaktorów

Kiedyś to były okładki
Czytam właśnie Mgławicę Andromedy Iwana Jefremowa. Zabierałem do niej kilka lat. Pierwszym problemem było samo egzemplarza. Jeśli wierzyć fantaście.pl, ostatnio Mgławicę wydano u nas w 1968, co z góry wykluczyło wszystkie okoliczne biblioteki – peerelowskie książki, jeśli to nie była luksusowa edycja klasyki, rozpadały się bardzo szybko. W sieci od lat krąży ebook, ładnie zeskanowany i złożony, ale od czytania z ekranu wypłynęłyby mi oczy. Szczęśliwie udało mi się rozwiązać i wszystkie problemy i czytanie przerwałem w 3/4 tylko po to, by podzielić się z Wami nowym wpisem.
Z Jefremowem zetknąłem się dosyć późno, przeczytawszy w Czasie Fantastyki 2/2009 rocznicowy artykuł Tadeusza A. Olszańskiego Sto lat Iwana Jefremowa. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że żył taki ktoś, i że, oprócz bycia wybitnym geo- i paleontolologiem, jest uważany za ojca nowożytnej rosyjskiej fantastyki. No, może ktoś mi o nim wcześniej wspominał, ale musiałem nie zwrócić uwagi. Dopiero Olszański otworzył mi oczy.
I jest dobrze. Mgławica okazała się książką interesująca nie tylko jako jako obiekt muzealny, ale jako coś, co przyjemnie poczytać. Nie jest to takie oczywiste, w tym roku próbowałem Asimowa i wyłożyłem się na Nagim słońcu. Ale mniejsza, Asimov to temat na osobny wpis. Recenzja Mgławicy również, bowiem tym razem chciałem zwrócić uwagę na pewien mały szczegół. Rzecz absolutnie na marginesie satysfakcjonującej lektury.
Cykl Wielki Pierścień (nazwa pochodzi od federacji zamieszkanych światów – takiego radzieckiego praszczura Ekumeny Le Guin) składa się z czterech utworów: Mgławicy Andromedy, opowiadań Serce węża (w Polsce opublikowane dwukrotnie, w antologii literatury radzieckiej i w niskonakładowej klubówce) i Piat' kartin, oraz powieści Godzina byka. I z tą ostatnią wiąże się ciekawa historia.
Godzina to luźny sequel Mgławicy z akcja toczącą się jakieś półtora stulecia po wydarzeniach z części pierwszej. Utopijną fantastykę eksploracyjną zastąpiła ponura dystopia: ziemscy astronauci dotarli do planety, na której rozwinął się ponury, totalitarny system rządów. Książka jest prekursorska wobec podejmujących podobną tematykę powieści Strugackich, czy polskiej fantastyki socjologicznej lat 80. Zresztą przez to w latach 1972-1988 znajdowała się na indeksie.
W Polsce Godziny byka nie wydano z innych powodów. Tak to tłumaczył w wywiadzie Lech Jęczmyk:
Na Czas Byka już się nie zdecydowałem. Za gruba, trzeba by strasznie skracać, chociaż był tam ciekawy problem: sowieccy astronauci orbitują wokół obcej planety, oczywiście historycznie zacofanej, i debatują czy powinni tam wylądować z internacjonalistyczną pomocą i zaprowadzić komunizm. Takie same dialogi musiały się toczyć w politbiurze przed inwazją Afganistanu... 
Gruba, potrzeba skrótów i astronauci jak Breżniew w 1979. Zarzuty Jęczmyka są mocne. Olszański o tej samej przecież książce pisał inaczej:
Jest to książka znacznie lepsza od "Mgławicy". Żywa, chwilami sensacyjna intryga równoważy dygresje filozoficzne, ciekawsze niż w "Ostrzu" [inna powieść Jefremowa, o niej za chwilę – Ziuta]. (...) ta mroczna dystopia okazała się zdumiewająco przenikliwa, a upadek komunizmu niewiele odebrał jej aktualności. (...) Konsekwencją był zakaz "Pory byka" i wycofanie jej z obrotu i bibliotek (chociaż wydanie z 1970 r. było już ocenzurowane). (...) [Jurij Andropow] już 1970 uznał powieść Jefremowa za "otwarte szkalowanie ustroju sowieckiego pod pretekstem krytyki systemu społecznego na fantastycznej planeecie Trantor"
Jedna książka, dwóch czytelników, dwie krańcowo odmienne opinie. Do tego dochodzi jeszcze kwestia Ostrza brzytwy. Tę powieść Jefremowa Olszański krytykuje bardzo ostro, choć streszczenie brzmi nader atrakcyjnie:
Rosyjski lekarz zgłębia ukryte możliwości ludzkiego mózgu, a tajemniczy uczony z Turcji poszukuje informacji o tajemniczym minerale o (jak byśmy dziś powiedzieli) psychotronicznych właściwościach. Włoscy filmowcy nielegalnie poszukują diamentów na Wybrzeżu Szkieletów, ale oprócz nich znajdują zatopioną flotę Nearchosa, a na jednym z okrętów – pochodzącą z Indii koronę Aleksandra Wielkiego, także "psychotroniczną". Hinduski malarz docieka istoty piękna. W Madrasie splatają się wszystkie wątki, ale – tylko splatają. Finał powieści ich nie rozwiązuje. (...) Jest to porażka artystyczna. Powieść jest niezręcznie skonstruowana, obciążona nadmiarem łopatologicznych wykładów i dywagacji, głównie na temat psychofizjologii, jogi, hipnozy, telepatii,w wyższości kultury Indii nad zachodnią i kobiety nad mężczyzną, pamięci genetycznej wyzwalanej przez LSD itd. itp.(...) "Ostrze brzytwy" jest do dziś czytane i cenione w Rosji, a Jefremow jest dla swych wielbicieli czymś w rodzaju guru (czemu za życia się sprzeciwiał). I jest cenione za to, co w nim najsłabsze – wspomniane wykłady i dywagacje.
Wyzwolenie świadomości przez LSD, kultura Indii, wyższość kobiety nad mężczyzną – spodziewałbym się takich rzeczy w książce napisanej przez dziecko-kwiat, a nie radzieckiego paleontologia, weterana wojny domowej, komunistę i zwolennika światopoglądu materialistycznego. Tym bardziej mnie Ostrze brzytwy intryguje.
A jaki płynie z tego wszystkiego – oprócz najoczywistszego, czyli żeby czytać Iwana Jefremowa – morał? Nie wolno przesadnie ufać książkowym polecankom (i odradzankom). Zwłaszcza od kogoś, kogo cenimy.

PS: Można powiedzieć, że polskie losy Godziny byka to odpłata pięknym za nadobne. Gdy z radzieckiego przekładu 2001: Odysei kosmicznej w całości usunięto ostatnią część, Jefremow wyjaśniał w posłowiu, że charakterem kłóci się z realistyczną treścią poprzednich rozdziałów i naukowym światopoglądem A. C. Clarke'a.

PPS: Wydanie całości Wielkiego Pierścienia zapowiedział Wojtek Sedeńko. Nie ma bata, będę pierwszy do zakupu, choćbym miał miesiąc żyć o chlebie i wodzie. Nawet przeboleję wątpliwą estetykę okładek w Solarisie.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Przed Bielskiem, czyli opowiadania nominowane do Nagrody im. Janusza A. Zajdla

W niesamowitych czasach żyjemy. Uświadomił mi tydzień temu kolega mówiąc, że opowiadanie Strossa Equoid, które można przeczytać w najnowszej Fantastyce - wydaniu specjalnym, jest nominowane do Hugo. Więc jeśli ktoś wybiera się do Londynu na Worldcon (kolega się wybiera), będzie przynajmniej pod tym względem na bieżąco. A jeszcze niedawno kilka lat poślizgu było w polskim świecie książkowym bardzo dobrym wynikiem, niemal wydawniczym sprintem.
Świadectwem postępu na nieco mniejszą skalę jest elektroniczna antologia opowiadań nominowanych do zajdli. Parę lat temu chcąc doczytać brakujące teksty, musiałbym pożyczać od znajomych pisma, których nie nabyłem na czas, albo wydawać pieniądze na antologie i zbiory autorskie – niemal zawsze dla jakiegoś pojedynczego opowiadania. A teraz jedno kliknięcie i mam na dysku trzy najpopularniejsze formaty książek elektronicznych.

Pierwsze, co zwraca uwagę, to sam charakter nominacji. Po kilku latach praktycznej nieobecności, znów dominują czasopisma (jedno czasopismo). Do tego dwie antologie, z czego jedna dostępna wyłącznie w postaci ebooka. Można oczywiście uznać to za wynik marnego rynku i mocnej fanbazy Powergraphu, ale miło, że Rok po końcu świata został zauważony. Nominacji dla utworu ebook only spodziewałam się dopiero za parę lat. I nie tylko ja. 

Antologia zaczyna się od mocnego uderzenia w postaci Cyberpunku Michała Cetnarowskiego (pozwolę sobie oryginalnego zapisu – ( ¥ b 3 r p µ n |{ ! – użyć tylko raz). Opowiadanie pierwotnie ukazało się w antologii poświęconej końcu świata i do tematu podchodzi przewrotnie. Wprawdzie otwierają je cytaty z Joyce'a i Miłosza, ale równie mógłby pojawić się słynna praca Grupy Twożywo: młodzieniec leży na zielonej trawce, dla wygody podłożył sobie rękę pod głowę i sobie tak duma, kiedy wreszcie będzie wojna. Cyberpunk to obyczajowy obrazek z wymęczonej epoki, w której podnieca już wyłącznie oczekiwanie na apokalipsę – a i to jest coraz mniej skuteczne. Ciężki język, gęsta proza. Lektura trudna, ale satysfakcjonująca.
W podobne rejony zawitał Paweł Majka z Grewolucję. Znowu nie tak odległa przyszłość, znowu świat przesycony podłączoną do sieci elektroniką, jak gąbka wodą – tylko w fabuła bardziej akcyjna. Post-postcyberpunkowy odpowiednik detektywa (pomaga ludziom, którzy pogubili się w nadmiarze danych) i śledztwo, które miało być banalne, a okazało się mieć drugie dno. Pytanie, co w epoce totalnej gamifikacji oznacza GAME OVER i czy chcemy to sprawdzić.
Dwa opowiadania Anny Kańtoch (Człowiek nieciągły i Okno Myszogrodu) to taki zajdlowy punkt równowagi chwiejnej. Z jednej strony autorka znana, lubiana, nagradzana, posiadająca swój twardy elektorat. Z drugiej teksty są aż dwa, więc głosy mogą się rozłożyć i dopomóc w zwycięstwu jakiemuś czarnemu koniowi. Przy czym tegoroczna wygrana Kańtoch średnio by mi się widziała. Oba opowiadania są dobre, ale brakuje im czegoś więcej. Nie wiem, może to po prostu sprawnie odrobione zadanie domowe (tematy: erotyczny kryminał oraz steampunk) zadanie i nic więcej, może są za krótkie, żeby wzbudzić jakieś napięcie.
Za to od napięcia kipią Drobnoustroje Piotra Mirskiego. Fabułę autor poprowadził dwutorowo: z jednej strony inwazja Obcych przeprowadzona w stylu Gatunku lub Końca dzieciństwa, z drugiej – realistyczna, obyczajowa historia z tu i teraz. Opowiadanie jest bardzo dobre, do tego cieszy fakt, że fandomici docenili prawie debiutanta (który miał wprawdzie kilka opowiadań na koncie, ale nie zdążył się odznaczyć w pamięci czytelników). Nie wiem tylko co począć z faktem, że bardziej satysfakcjonowałaby mnie interpretacja niefantastyczna, w której wątek inwazji jest ilustracją stanu psychicznego nie radzącego sobie z trudną ciążą dziewczyny narratora. To powinno chyba zmniejszać szanse na Nagrodę, ale w żaden sposób nie szkodzi Drobnoustrojom jako literaturze.
Drugi właściwie-debiutant, czyli Marcin Podlewski zaskoczył mnie. Rok temu na Polconie redakcja zapowiadała jego Edmunda po drugiej stronie lustra, jako nie lada opowiadanie. Nie tylko dlatego, że wygrał nim konkurs zorganizowany na trzydziestolecie pisma. Zachwyt miało wywoływać sprawne wykonanie pomysłu na świat, w którym moralność jest na opak, zło jest pochwalane, dobro karcone, a róża to chwast, którego nikt nie lubi. Sprawić, by takie założenie grało, zamiast zapaść się pod ciężarem narastających absurdów, nie jest łatwe. I Podlewski wybrnął, napisawszy opowiadanie w stylu wczesnego Huberatha. Co mnie ucieszyło, bo Huberatha lubię. Inni czytelnicy zresztą też.
Zaś klasyk i weteran, czyli Wojciech Szyda popełnił jedną z bardziej odjechanych wizji ostatnich lat. Miłośnikom new weirdu i dekadencji Popiołun powinien się spodobać: świat w radioaktywnych popiołach, miasto ludzi-ptaków, rytualne walki na ringu, nieśmiertelni arystokraci skupieni wokół resztek dającego wieczne życie narkotyku, morderstwa popełniane w ciemnych zaułkach dzielnic nędzy i zbliżająca się katastrofa. Szyda na pewno punktuje klimatem. Czy da mu to statuetkę – zobaczymy wieczorem szóstego września.

Po zeszłym roku, który omal nie zakończył się blamażem dla nagrody (nie mam nic przeciwko Jakubowi Ćwiekowi, ale cztery nominacje na raz to była przesada; na szczęście wygrał Wegner) tym razem jest bardzo dobrze. Wiem, że nikt już nie jest w stanie ogarnąć całości literatury fantastycznej w Polsce, ktoś więc został pominięty, dlatego życzę mu i jej zauważenia następnym razem. Ale tegoroczny zestaw jest naprawdę na wysokim poziomie. Żadnych kompromitacji i jeśli pokręciłem nosem nad Kańtoch, to tylko z powodu wysoko zawieszonej przez konkurencje poprzeczki. To naprawdę jest wybór najlepszej fantastyki, a nie, jak często to zajdlom zarzucamy, najpopularniejszej. Właściwie ebookowa antologię można spokojnie przetłumaczyć i puścić w świat pod tytułem The Very Best of Polish Speculative Fiction 2014. Przyniosłaby nam samych powodów do dumy.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Recenzje w skali bezwzględnej

Rzecz absolutnie na boku, którą przypadkiem zauważyłem w chwili przerwy między jedną a drugą robotą. Ocenianie książek. Nie wiem, co się stało, ale nagle irytować zaczęła mnie bezwzględna skala ocen w pismach i na portalach. Znaczy już wcześniej jej nie ufałem, ale teraz dopiero mi obrzydła.
Już jej słowny ekwiwalent jest lepszy. Mogę powiedzieć o Czerwonym gardle Nesbo, że jest wybitne (bo to prawda), a ten wartościujący przymiotnik w żaden sposób nie zdyskredytuje wybitności, dajmy z grubej rury, Szekspira. Z kolei 10/10 dla Gardła i jednocześnie 10/10 dla Makbeta już nie jest fajne. Może obudził się we mnie wróg liczb i humanista?

środa, 9 lipca 2014

Father Brown [2013-]


Opowiadanka Chestertona czytałem długo zanim na planie padł pierwszy klaps, więc już przed seansem wiedziałem, jaki problem z adaptacją będą mieli twórcy. To fajne teksty, napisane z finezją i poczuciem humoru, pełne nastroju "starej Anglii", który istnieje już chyba tylko w wiekowych książkach. Kilka opowiadań wybija się jeszcze wyżej - Arcyżałobnik Marne czy Złamana szabla to dowód, że kryminał potrafi coś więcej, niż tylko rozbawić miłośnika błyskotliwą intrygą. Niestety Chesterton, człowiek zajmujący się setką rzeczy na raz, nigdy nie pogłębił swojego cyklu, jak chociażby Conan Doyle, który chyba jako pierwszy stworzył swojemu bohaterowi własne uniwersum. Sherlock Holmes to nie tylko postać, to także kanoniczne lokacje, postaci drugoplanowe i wydarzenia z biografii stanowiące punkt oparcia dla naśladowców, prześmiewców i reinterpretatorów. Ksiądz Brown wisi zaś w próżni. Rozwiązuje zagadki i obraca się wśród błyskotliwych paradoksów, czasem tylko mając za towarzysza nawróconego złodzieja Flambeau. To za mało, scenarzyści musieli więc to i owo dopisać.

Pewne grupy zawodowe wydają się szczególnie predysponowane do bycia bohaterami kryminałów. Na pierwszym miejscu to oczywiście wszyscy policjanci i detektywi, ale równie często sprawami zajmują się wścibscy dziennikarze. Nieco mniej świeżym tropem podążają historycy, mniej lub bardziej dosłownymi śledczymi bywają lekarze. Na uboczu zaś głównego nurtu można znaleźć mały a dostojny podgatunek o rozwiązujących zagadki duchownych. W latach 80 Amerykanie mieli swojego Detektywa w sutannie, nieco później we Włoszech Terence Hill jako Don Matteo wyręczał policję z miasteczka Gubbio (polska wersja franczyzy to znany Ojciec Mateusz z Sandomierza). Szczerze mówiąc, nie słyszałem o pastorach-detektywach, ale na pewno była przynajmniej jedna książka o detektywie-rabinie. Imamowie i kapłani szinto prawdopodobnie czekają na kogoś, kto poświęci im odrobinę swojej wyobraźni. Wszyscy ci dzielni ludzie Boga tropiący sprawców grzechu przeciwko (przeważnie) piątemu przykazaniu zawdzięczają swe istnienie Gilbertowi K. Chestertonowi, który stworzył podwaliny (pod)gatunku cyklem 51 opowiadań o księdzu Brownie. Z kolei nie ma sytuacji, żeby jakiś klasyczny brytyjski pisarz nie został w którymś momencie zekranizowany przez BBC. Chestertonowi ten zaszczyt przypadł w zeszłym roku, a ponieważ serial Father Brown dostał przedłużenie na trzeci sezon, na pewno należy zwrócić nań uwagę.

I wyszło im całkiem dobrze. Poczciwy kapłan nie musi się już plątać po świecie - tropi zabójców we własnej parafii. Zresztą z Morderstw w Midsomer wiemy, że nie ma większego zagłębia zbrodniarzy, niż sielska angielska prowincja. Zmieniono też czas akcji z epoki edwardiańskiej na wczesna lata 50. Jedno z drugim nie prowadzi do jakichś drastycznych zmian, a daje miłe widzowi oparcie o konkretne realia. Do tego miła niespodzianka - nieopodal wioski znajduje się osiedle polskich emigrantów po/wojennych, więc możemy być zadowoleni, że w ramach pochylania się nad multikulturalizmem, BBC zauważyła i nas.W każdym razie miło było usłyszeć polszczyznę już w pierwszych dziesięciu minutach pierwszego odcinka.
Udało się też, co przecież nie jest takie oczywiste, samo przerobienie stuletnich bez mała fabuł do formatu czterdziestopięciominutowego odcinka. Może nie na poziomie moffatowskim (ale postać fanki kryminałów z jednego odcinka jest wręcz żywcem wyrwana Moffatowi spod klawiatury – mam nadzieję, że wróci w następnych seriach), ale z oryginałów ocalało sporo. Może nawet więcej, niżbym przypuszczał – polskie wydanie Przygód... w tłumaczeniu Dehnela to ledwie 1/3 całości, sporo więc mogło mi umknąć. Tam, gdzie rozpoznałem historię, poziom wierności wahał się od lekkiego tylko urozmaicenia intrygi po pisanie scenariusza w oparciu o jakiś jeden motyw. A to, co scenarzyści dopisali jest na przyzwoitym poziomie, na sto procent zaznajamiając się z europejską konkurencją: postać niechętnie współpracującego z kapłanem policjanta – w tej roli znany z marnowania się jako pan de Treville Hugo Speer – jest na sto procent podpatrzona u Don Mattea/Mateusza.
Koniec końców Father Browna warto obejrzeć. Solidna rozrywkowa produkcja, klasyczny angielski prowincjonalny kryminał od BBC. Może nie wybitny, ale nieładnie byłoby go zignorować, kiedy ci durni Muszkieterowie zaczynają mieć własny fandom na tumblrze. Brrr

sobota, 24 maja 2014

Ostatni dzień pary

Jedną z atrakcji zeszłorocznego Krakonu był konkurs literacki, którego owocem była steampunkowa antologia Ostatni dzień pary. Dziś tamta historia wraca w postaci elegancko przygotowanego ebooka. Zbiór rozszerzono o wszystkich konkursowych finalistów, więc gdyby czasy dla papieru były lepsze, naprawdę mógłby wyglądać tak dostojnie, jak na obrazku poniżej. 20 opowiadań (w tym takich autorów, jak Anna Kańtoch i Krzysztof Piskorski), ładna okładka, mnogość formatów i wszystko to pod auspicjami ekipy, która rozkręca w Krakowie klub Krakowskie smoki. Polecam.


niedziela, 18 maja 2014

Córka człowieka o dwudziestu twarzach

Po krótkiej przerwie wracam do anime. Wychodzi na to, że chwilowo odpoczywam od literatury (od pisania o literaturze - bo czytam tyle, co dawniej) i wreszcie realizuję stary plan cyklu wpisów o japońskich animacjach. Nie pamiętam, od kiedy go planuję, oraz nie wiem, dlaczego wreszcie udało mi się go zacząć akurat w maju 2014.
Są animowane klasyki. Dzielimy je na rzeczy klasyczne obiektywnie (na tyle, a ile pozwala właściwa sztuce subiektywność odczuć) oraz takie, którym przydarzyło się trafić na swoje miejsce i czas. Myślę, że 90% animców, którymi zachwycali się małoletni widzowie Polonii 1 nie było specjalnie wybitne, ale ponieważ nie mieliśmy w Polsce niczego innego, stały się naszym krajowym kanonem gatunku. Słyszałem na przykład, że takiego szczęścia doświadczyło Kaiketsu Zorro, które było całkiem przyzwoitą produkcją, ale poległo w walce o popularność z święcącym tryumfy Dragon Ballem. Do nas DB przyszedł trochę później, dając odetchnąć drobnicy.
Czasem zdarzy się jednak produkcja, która przejdzie kompletnie bez echa, choć nie było ku temu żadnych sensownych powodów. Z nikim specjalnym nie konkurowała, nie wyprzedzała trendów, ani nie była pogrobowcem tendów minionych. Po prostu przydarzył się koszmar każdego artysty: nie udało mu się wzbudzić zainteresowania bez żadnych obiektywnych przyczyn.
Taki był los Nijuu mensou no musume, znanej również pod angielskim tytułem The Daughter of Twenty Faces. Nie wiem, dlaczego nikt nie pamięta o przygodowo-kryminalnej serii z 2008, w której interesujący bohaterowie biorą udział w ciekawych intrygach, mierzą się z nieoczekiwanymi zwrotami akcji, a całość spowija większa tajemnica z dodatkiem szczypty dieselpunkowej fantastyki.
Tytułowy Człowiek o dwudziestu twarzach to nie oryginalny pomysł scenarzystów, lecz jeden z klasycznych bohaterów japońskiej popkultury, złodziej-gentleman w typie Arsene Lupina. W tej opowieści towarzyszy Chick, młoda sierota, którą Dwadzieścia twarzy wziął na wychowanie, choć z perspektywy osób postronnych wygląda to raczej na porwanie. Chico jednak wcale nie czuje się ofiarą, gdyż największy złodziej na świecie jest lepszym opiekunem, niż ciotka, która bardziej niż dziewczyną, interesowała się jej majątkiem oraz szukaniem sposobu, jak najszybciej położyć na nim rękę.
Fabuła jest jedną z lepszych stron serialu. Ledwie się przyzwyczajamy do konwencji kryminału o genialnych złodziejach, następuje zwrot akcji (i to taki napraaaawdę solidny zwrot), który całkowicie przetasowuje sytuację. Ledwie ta się wyklaruje, następuje kolejna zmiana, a potem jeszcze jedna i kolejna. Kolejne zagadki wskakują na stos, a widz odkrywa, że do tej pory znał tylko drobny fragment całości. Sensacja łączy się z fantastyką, a thriller z dziewczęca przyjaźnią. Twórcy wprawdzie w drugiej połowie gubią gdzieś energię poprzednich kilkunastu odcinków, a finał aż prosi się o nieco mocniejsze związanie wątków (na szczęście ostatnia, dosłownie ostatnia scena wynagradza częściowo te wady), lecz i tak mamy do czynienia ze zaskakująco dobrze wypadającą mieszanką.
Grafika jest w sam raz, może nie szczyt możliwości japońskich animatorów, ale sprawdza się. Estetyczna i pasująca do klimatu opowieści. Nie uświadczymy przerysowania typowego dla innych anime, więc kreskę można chyba nazwać realistyczną. Opening jest dobrym reprezentantem całości i swego czasu bardzo mi się podobał. Może to kwestia sentymentu, ale spokojnie umieściłbym go w jakimś top 20:




Ale to, co najlepiej pamiętam po kilku latach od pierwszego obejrzenia, to główna bohaterka. Rzadko spotykam się tak dobrze napisaną w ramach "dorosłej" fabuły postacią dziecięcą, a potem dziewczęcą. Inteligentną, ale nie małą mądralą. Zaradną, ale nie będącą w dorosłym przebranym za dziecko (to, jak ostatnio dowodził mi agrafek, jest cechą charakterystyczną nurtu new adult). Może przesadzam i w Chiko nie ma nic aż tak nadzwyczajnego, chciałbym, żeby wszyscy małoletni bohaterowie byli równie bezpretensjonalni i wiarygodni.
Czy The Daughter of Twenty Faces jest jest jakimś must-see anime? Nie, można się bez niego obyć, lecz z drugiej strony, mnóstwo słabszych serii jest o wiele lepiej pamiętanych. Więc chociażby w imię sprawiedliwości wypada chociażby wejść na tubka i dać przygodom Chiko szansę. Jest intryga, sensacja, pogoń za tajemnicą oraz statki powietrzne. Czego więcej potrzeba na niezobowiązujący wieczorny seans?

czwartek, 8 maja 2014

Zaplątani

Na moment przerywam pisanie o anime (agrafek musi najpierw obejrzeć LotGH) i wracam na rodzinny grunt cywilizacji atlantyckiej  – choć po prawdzie nie pamiętam, czy aby Saszka Dugin nie zaliczył ostatnio Japonii w szeregi atlantystów. Ale mniejsza z tym, chodzi bowiem o to, iż w przerwach tamtego projektu nadrabiam animacje amerykańskie. A jest co, bo ostatnie, które widziałem, to trzeci Shrek, Odlot, a w przypadku studia Disneya rzecz jeszcze bardziej antyczna, bo Rodzinka Robinsonów.
I okazało się, że przez te parę lat wszystko zrobiło się na odwrót. Jak w najmłodszym ze szmoncesów*, wszystko na odwrót. A najbardziej zdumiewa Disney, który najwyraźniej przestał się kręcić w kółko i znów robi dobre animacje.
Jak pewnie już wywnioskowaliście, nie jestem fanem tego, co działo się z najsłynniejszym producentem filmów animowanych. Cała energia i oryginalność z przełomu lat 80 i 90, kiedy w kinach wszyscy oglądali Króla lwa, a w telewizji Gumisie, wyparowała. W sumie była to (jako materiał porównawczy polecam długaśny cykl recenzji autorstwa Nostalgii Critica) powtórka poprzedniego kryzysu, który nastąpił po tym, jak najpierw umarł Walt Disney, potem jego brat Roy, wreszcie Don Bluth, jeden z najlepszych animatorów, odszedł ze studia, by założyć własne. Przez ponad dekadę było źle, jakość filmów miotała się od bezbarwnych do ambitnych porażek, nawet najlepsze produkcje nie potrafiły wybić się ponad konkurencję, a szefowie studia najwyraźniej nie wiedzieli, co i jak chcą osiągnąć – do czasu, gdy wreszcie sukces Małej Syrenki pokazał, że Disney wraca do starej formy.
W latach dwutysięcznych widzieliśmy coś podobnego. Pomysłowe, ale stojące w rozkroku Atlantyda: zaginiony ląd oraz Planeta skarbów, czy chaotyczni Robinsonowie oraz Kurczak mały cierpiały dokładnie na tę samą chorobę, co ich poprzednicy z lat 70 i 80. I potrzebne było to samo lekarstwo: klasyczna baśń.
Ale oczywiście unowocześniona. Jestem gotów bronić tezy, że ostatnią klasyczną animowaną baśnią studia była Śpiąca królewna z 1959, a tak szeroko krytykowany stereotyp disneyowskiej księżniczki jest właśnie stereotypem. I jedyne, co usprawiedliwia krytykujących to to, że Disney sam go rozpropagował, a może nawet wymyślił. Tak więc Arielka może zakochała się w księciu od pierwszego wejrzenia, ale fabuła dała jej potem dość czasu i okazji, żeby uczucie rozwinąć i wzmocnić. Podobnie Bella z Pięknej i Bestii była inteligentną dziewczyną, wcale nie marzącą o o zamążpójściu z pierwszym lepszym, a pokochanie Bestii z wzajemnością zajęło jej dużo czasu. Kiedy dodać jeszcze, że wliczana do oficjalnej listy księżniczek Mulan były z gminu, jasne się staje, że stereotypy należy olewać, a hejterzy będą hejtować w każdej sytuacji – zwłaszcza jeśli się im podkłada.



My tymczasem powinniśmy robić swoje. Byle dobrze. I Zaplątani (2010) jest bardzo dobrym filmem. Luźno opartym na grimmowskiej baśni Roszpunce, łączącym wszystkie zalety klasycznych disneyowskich animacji z najnowszymi osiągnięciami gatunku. Czyli nie rewolucja i zaoranie starego porządku, ale miła każdemu tradycjonaliście praktyka dopisywania nowych rozdziałów do kroniki rodowej stoją za sukcesem filmu.
Roszpunka, podobnie jak w oryginale, mieszka w wieży, do której jedyne wejście prowadzi przez okno. Czarownicę, która ją wychowuje, wciąga na szczyt swoimi długimi włosami. A dlaczego Roszpunka ma kilkumetrowe blond włosy i chowa ją wiedźma? Jedno łączy się z drugim. Czarownica Gertruda pragnie wiecznej młodości. Jednak magiczny kwiat, który jej to dawał, został odnaleziony i zerwany przez ludzi szukających leku dla umierającej królowej. Królowa przeżyła i powiła piękną dziewczynkę. Gertruda jednak odkrywa, że moc kwiatu jest teraz we włosach dziecka, wykrada je więc z kołyski i ukrywa na wieży. Roszpunce wmawia, że jest jej prawdziwą córką, którą chroni przed okrucieństwami świata. Dziewczyna jednak męczy się w ciasnej wieży. Kiedy więc trafia się okazja w postaci sprytnego złodziejaszka, ucieka Flynna, aby zobaczyć z bliska lampiony, których tysiące widzi co roku w noc swoich urodzi. Nie wie, że lampiony naprawdę są wypuszczane na jej cześć i z nadzieją, że kiedyś, wiedziona ich światłem, wróci do rodziców...
To tylko krótkie zarysowanie akcji. Historia jest wesoła, pełna przygód i ciekawych postaci drugoplanowych w rodzaju dwóch goniących Flynna byłych wspólników, sympatycznych bywalców pewnej mordowni oraz konia. Ale nie byle jakiego. Maximus to prawdopodobnie jeden z najlepszych filmowych koni. Połączenie wierzchowca z psem tropiącym i energią i charyzmą największych aktorów charakterystycznych. Od tej pory wszystkie animowane zwierzęce supporty ludzkich bohaterów będę porównywał do Maksa.
Grafika – świetna. Animatorzy, kiedy nie są pewni efektu swojej pracy, lubią zagadywać widza. W Zaplątanych nie ma czegoś takiego. Bohaterowie mówią (i śpiewają), kiedy trzeba, a kilka scen zrobionych bez ani jednej linijki dialogu pokazuje, ile emocji można pomieścić w obrazie. To jest potęga animacji, tego oczekuję po dziełach jej najsłynniejszych twórców.
Na szczęście nie oznacza to, że dźwięk potraktowano w Zaplątanych po macoszemu. Piosenki są znakomicie wkomponowane w całość i w ogóle nie czuć, by były przerywnikami akcji. One są jej częścią. Poszczęściło się też wersji polskiej. Na polskich dubbingach ciąży niestety sukces Shreka, przez co bardzo często widz musi znosić wysilone dowcipy (wierzbiętyzmy nie pasują do wszystkich rodzajów opowieści) i celebrytów podkładających głos. W tym przypadku tłumaczenie jest takie, jakie powinno być, teksty piosenek nie są na siłę dopasowane do melodii, a z obsady mile zaskakuje Julia Kamińska, która okazała się całkiem dobrą aktorką głosową (posłuchajcie sceny, w której Roszpunka ma, po opuszczeniu wieży, huśtawkę nastrojów).
W efekcie wyszła klasyczna disneyowska baśń, z wszystkim, co je stanowi, ale i z nowoczesnymi dodatkami, szybkim humorem, głębszą psychologią bohaterów, czasem danym im na rozwinięcie relacji (po kulminacyjnej scenie nikt nie powie, że znowu księżniczka zabujała się w księciu, którego nie zna, i którego uczucia wcale nie powinna być taka pewna), które ani odrobinę nie kłócą się z tradycją. Tego chyba wszyscy pragnęliśmy.
Jeśli więc nie widzieliście – w te pędy siadajcie przed ekranami. Disney chyba naprawdę złapał wiatr w żagle, bo po Zaplątanych przyszła Kraina lodu – o której też niedługo wspomnę.



* Szmonces brzmi następująco: ale się porobiło, Żydzi chcą wojny, Niemcy pokoju, a Polacy handlują.

środa, 7 maja 2014

Legenda o bohaterach galaktyki

Anime, o którym ostatnio pisałem, było w właściwie łatwe w odbiorze. Może fabuła była skomplikowana, narracja nieliniowa, a twórcy woleli piętrzyć przed widzem tajemnice, niż je rozwiązywać, jednak te 13 odcinków obejrzałem w jedną świąteczną (majowoświąteczną) noc. To nic wobec wyzwania, jakie stanowi Legend of the Galactic Heroes, 110-odcinkowa (!) kobyła (nie licząc serii i filmów prequelowych, których nie widziałem), prawdopodobnie jedna z najlepszych space oper, jakie powstały.
W XXV wieku galaktyka podzielona jest między dwa wrogie imperia: mocno wzorowane na szeroko pojętej niemieckości Imperium oraz demokratyczny Sojusz Wolnych Planet. Geopolitycznego (galaktopolitycznego?) pejzażu dopełnia Phezzan, formalnie cesarskie lenno, w praktyce niezależne państewko służące obu stronom w roli strefy neutralnej. Tyle widz dowiaduje się w pierwszym odcinku, opowiadającym o ostatnich chwilach ciszy przed kolejną bitwą toczonej od stu pięćdziesięciu lat wojny. Fabuła oparta jest nie na, jak to bywa w przypadku większości anime, mandze albo grze, ale na cyklu powieści, nagrodzonych zresztą nagrodą Seiun, czyli japońskim odpowiednikiem Zajdla. I tę literackość (choć komiks też powstał) w Legend of the Galactic Heroes wyraźnie widać w rozmachu, głębi, a szczególnie w mnogości bohaterów i wątków, której nie udźwignęłoby inne medium, niż Litera.
LotGH należy do praktycznie wymarłego już gatunku fresku wojennego. Historię poznajemy z perspektywy obu walczących (a wliczając neutralny Phezzan - trzech) stron, z poziomu prostych żołnierzy i głównodowodzących flot, z pola bitwy i głębokich tyłów, na których toczy się polityka oraz żyją cywile. Również zgodnie z kanonami gatunku co jakiś czas kadrom, w których pojawiają się bohaterowie, towarzyszą podpisy. I nie jest to pastisz, ale faktyczna pomoc, bo bohaterów serial ma co niemiara. Lecz głównych jest dwóch.

Pierwszy to Reinhard von Lohengramm, najmłodszy z admirałów floty, który zawrotną karierę w równym stopniu zawdzięcza autentycznemu geniuszowi, co faktowi, że jego starsza siostra jest aktualną faworytą kajzera. Jego antagonistą jest Yang Wen Li, wcale nie rozmiłowany w wojaczce historyk, którego na pozycję jednego z najlepszych dowódców Sojuszu Wolnych Planet wyniósł nie wrodzony talent, a nabyta wiedza. I choć (przynajmniej na początku serii) jeden jest tylko poddanym monarchy, drugi zaś służy demokratycznie wybranej władzy, to nie ulega wątpliwości, że to oni dwaj są najważniejszymi ludźmi galaktyce, reprezentantami dwóch walczących na śmierć i życie porządków.
Jednakże nie da się tym porządkom łatwo przypisać ról tego złego i tego dobrego. Łatwo sympatyzować z dziarskimi wojakami Sojuszu (wątki Imperium przeważnie toczą się wśród klas wyższych), ale nie minie wiele odcinków, by widzowi pokazane były najgorsze rzeczy, jakie mogą wyrosnąć w demokracji. I na odwrót, nie ma serca ten, kogo nie wzruszą losy pewnego monarchity-wygnańca, figury jak z powieści Raspaila.
A skoro jesteśmy już przy wzruszeniach. Unikam wnikania w szczegóły  fabuły nie tylko z powodu jej niemożliwego do szybkiego streszczenia ogromu. Twórcy kilka lat przed G.R.R. Martinem potrafili zabijać postacie, których śmierci nikt by się nie spodziewał. I są pod tym względem subtelniejsi od chyba coraz bardziej uzależnionego od przemocy autora Pieśni lodu i ognia. W LotGH kostucha uderza rzadziej, ale jak już to zrobi, widz zbiera szczękę z podłogi. Przynajmniej mnie się tak przydarzyło. Wiecie, mogli zabić jego, i jego, i jego, ale żeby JEGO i to jeszcze w takim momencie... ale nie spojlujmy. To trzeba zobaczyć na własne oczy.
Legend of the Galactic Heroes miało premierę w 1988, lecz, wydaje mi się, pod względem graficznym zestarzało się niewiele Oczywiście na pierwszy rzut oka można poznać, w jakiej epoce powstało, lecz to bardziej estetyka, niż jakieś niedopuszczalne braki, a niektóre sceny batalistyczne i dziś wyglądają niesamowicie.  Jak w przypadku Mouryou no hako poniżej wklejam opening. Towarzyszy mu ending, gdyż każdy odcinek otwiera temat Imperium, a kończy – Sojuszu. Łącznie są ich ich cztery pary.


Co jednak najbardziej (obok niebanalnej fabuły, ładnej grafiki i bohaterów, którym 110 odcinków pozwala rozwinąć się, tak jak na to zasługują) uwiodło mnie w LotGH? Jej japońskość. Może Imperium jest teutonokształtne, a populacja Sojuszu Wolnych Planet jest bardzo multikulturowa, to jednak w Galaktyka przepojona jest myśleniem, które dla mnie, jako Europejczyka, jest obce i egzotyczne. Nihilizm i kołowa koncepcja czasu, jak z jakiegoś bardzo starego stereotypu na temat kultur Azji jest nam podana już w pierwszych minutach pierwszego odcinka (cały serial, wraz z wspominanymi już dodatkami, których nie widziałem, jest do znalezienia na youtubie, i to w bardzo dobrej jakości). Wciągnięty w wir intryg, sympatyzując z bohaterami, zapomniałem, że morał podano mi już na starcie. Kiedy wreszcie sobie o nim przypomniałem, gdzieś między najbardziej wstrząsającą śmiercią w całym serialu, a jego końcem, przez długi czas nie mogłem przejść nad nim do porządku dziennego. Nasza koncepcja dziejów, zarówno w wersji chrześcijańskiej, jak i świeckiej liniowa i optymistyczna, zdejmuje nam z barków odrobinę ciężaru. Jeśli jednak chcecie się przekonać, że i z dużym obciążeniem nie tylko da się żyć, ale i zdobyć kosmos i prowadzić w nim intergalaktyczną wojnę, wtedy szczerze polecam lekturę Legendy o bohaterach galaktyki.

niedziela, 4 maja 2014

Pudełka w pudełkach

Mam problem z anime. W ogóle mógłbym zainspirować się Mistycyzmem popkulturowym i machnąć wpis pod tytułem "Mój problem z anime". Bo jak inaczej, jak nie problemem, nazwać następujący paradoks: szanuję, doceniam, dostrzegam, ale nie jestem w stanie oglądać.
Nie dotyczy to klasyków. Produkcje studia Ghibli, czy świętej pamięci Satoshiego Kona (jaka strata dla światowego kina) bardzo lubię. Klasyką, którą trzeba znać, jeśli uważa się za miłośnika fantastyki naukowej, jest Ghost in The Shell w którejkolwiek z inkarnacji (wersję serialową mam na półce obok Ergo Proxy, Millenium Actress i Akiry – ach te w sumie nieodległe czasy, kiedy naprawdę sporo japońskich produkcji doczekało się oficjalnej i szerokiej dystrybucji w Polsce). Więcej, jeszcze parę lat temu wydawało mi się, że anime będą stanowiły spory odsetek oglądanych przeze mnie filmów i seriali.
I nagle się skończyło.
Mógłbym przypuszczać, że to moja wina. Że dorosłem, gusta mi się zmieniły. Ale przecież anime, które widziałem już wcześniej, dalej mi się podobają – i na pewno nie dlatego, że darzę je nostalgią. Były dobre i są dalej dobre. Co się więc stało? Prawdopodobnie gatunek się ze mną rozminął. Spotkaliśmy się kiedyś na drodze, jechaliśmy w tym samym kierunku, lecz nadeszły rozstaje i ja w lewo, anime w prawo. Być może rozminąłem się również ze społecznością. Próbując znaleźć coś ciekawego, zaglądałem na fora i serwisy fandomu m&a. Kierując się ich opiniami, trafiałem przeważnie na szkolne komedie romantyczne. I nie pomyślcie proszę, że dałem się ponieść uprzedzeniom. Wcale nie. Do lubię romantyczne historie, a szkołę wspominam bardzo dobrze. Jednak ile razy można oglądać to samo. Fandom natomiast na odwrót.Kiedy ja w ramach konwencji szukam czegoś, co mi podpasuje, on ceni sobie właśnie konwencję. "Animowatość" jest dla fandomu celem samym w sobie.
I wiem, że prawdopodobnie to fandom ma rację, a ja jestem dziwakiem obrażonym na fakt, że w commedia dell'te występują te same postacie, a limeryk ma ściśle określoną budowę.
Byłbym kończył ten wpis minorowym tonem, gdyby nie fakt, że po kilku latach przerwy wreszcie znalazłem coś dla siebie. Ma tytuł Mouryou no hako, jest trzynastoodcinkowym mrocznym kryminałem i powstało w 2008, czyli trafia w przedział czasowy, w którym Japonii i mnie zdarzyło się mieć podobne gusta.

Już od pierwszego odcinka (szybko stwierdziłem, że rzecz warta jest tekstu) zastanawiałem się, ile mogę zdradzić z fabuły bez psucia widzom zabawy. Nikt nie lubi, jeśli mu się zdradzi za dużo szczegółów kryminału, a w dodatku Mouryou no hako to jedna z tych produkcji, gdzie samodzielnie złożenie opowieści w całość stanowi wyzwanie równie interesujące, co typowanie mordercy. Kilkoro głównych bohaterów, kilka punktów widzenia. Niejasna chronologia – twórcy raz wyprzedzają pewne zdarzenia, innym razem stosują retrospekcje. Niekiedy nie wiadomo, czy wątek, który akurat oglądamy, jest częścią akcji, czy raczej dygresją, która może o najwyżej może posłużyć jako analogia. Wreszcie jest sporo niepokojących momentów, które mogą być wglądem w schorowaną wyobraźnię postaci, ale równie dobrze mogą oznaczać, że Moryou no hako jest horrorem i właśnie Zły postanowił objawić swoją obecność. Dlatego pozwolę sobie podlinkować opening. Chyba jest w nim maksimum informacji, które można przekazać bez ryzyka spojlera.



A tak serio? Serial ma kilka wątków, więc można napisać po zdaniu o każdym z nich. W ten sposób raczej nie wyjawię żadnej tajemnicy. Z drugiej strony będziecie musieli mi na słowo uwierzyć, że to wszystko łączy się w jedną całość.
Akcja Moryou no hako dzieje się w czasach powojennej odbudowy Japonii. Niezamożna, wychowywana przez samotną matkę nastoletnia dziewczyna zaczyna fascynować się bogatą, ładną i inteligentną koleżanką z klasy. Ta odwzajemnia fascynację, a związek, który między nimi powstaje, przybiera bardzo niepokojącą formę.
Pod pociąg, którym podróżował inspektor tokijskiej policji, wpada człowiek. Nie wiadomo, czy był to wypadek, próba zabójstwa, czy samobójstwo, a jedyny świadek jest w szoku i nie można zeń wyciągnąć zeznań. Choć policjant nie ma jurysdykcji w tym rejonie, zostaje po znajomości włączony do śledztwa.
Jednocześnie dochodzi do serii morderstw kobiet, których fragmenty ciał są odnajdywane w różnych miejscach. Sprawę śledzi, trochę obsesyjnie, młody literat. Pomaga mu w tym znajomy redaktor.
Tyle wiemy mniej więcej na początku trzynastoodcinkowej serii. W dalszej kolejności pojawiają się: prywatny detektyw, wybitny lekarz i jego niepokojąco przypominający kostkę LeMarchanda szpital, skomplikowana sprawa spadkowa, szczera i niepozbawiona podstaw wiara w pewien gatunek japońskich demonów (tytułowe mouryou), oraz tajemnicze pudełka, w których zamknąć można wyegzorcyzmowane z opętanych ludzi diabły, ale również poćwiartowane ciała.
Wszystko to razem daje jeden z moich ulubionych rodzajów historii. Której nie da się streścić jednym zdaniem, ale jednak nie jest chaotyczna, bo wszystko do siebie pasuje. W której sam sposób opowiadania wynika z natury opowieści i stanowi wartość samą w sobie. Która wystawia cierpliwość odbiory na próbę, zbliżając się niebezpiecznie do granicy przekombinowania, ale ani razu jej nie przekracza. W której nie ma nie ma zbędnych elementów, czy scen wstawionych dla robienia klimatu, bo wszystko pracuje jak w szwajcarskim zegarku.
Uwielbiam taką złożoność. W dobrych kryminałach między bohaterami istnieje skomplikowana siatka relacji. Można ją rozrysować jak mapę małego świata, po którym grasuje zbrodniarz. Często w trakcie akcji okazuje się, że te zależności nie są dokładnie takie, jak by się wydawało na pierwszy rzut oka. Na tym opierało się Twin Peaks czy niedawne Broadchurch. Dlatego autorzy lubią małe miasteczka i zamknięte społeczności - one taki graf łączący ludzi mają wpisane w definicję. Mourou no hako nie wystarcza jedna siatka relacji. Na jedną nakłada się druga, a na drugą trzecia.I widz i każdy z bohaterów z osobna może sobie taką rozrysować na kartce papieru. Każda będzie inna, ale jednocześnie poprawna. Wszystkie razem prowadzą do finału. Który również pokazuje, że równania z jednym rozwiązaniem i jedną metodą dotarcia do niego, to zajęcie dla początkujących.
Spośród wielu podgatunków thrillera i kryminały istnieje gałąź "mistyczna", taka, których nastrój i wypadki zdarzające się bohaterom poddają odbiorcę w nieustanną wątpliwość, czy jeszcze doświadcza opowieści realistycznej, czy już zaczyna się fantastyka. Czasem twórcy decydują się popuścić wodze wyobraźni, a czasem twardo trzymają się w ziemi, by w finale, że wszystko można logicznie wytłumaczyć. Którą ścieżką podążyło Mouryou no hako? Obiema. Najpierw jesteśmy w stanie uwierzyć jakaś mroczna siła zstąpiła na ziemię siać śmierć, by zaraz potem jakiś sceptyk znalazł racjonalne wyjaśnienie, które wcale nie jest odległe od interpretacji mistycznej, bo demon nie musi istnieć, żeby działać, sama warstwa symboliczna wystarczy(pozdrowienia dla sympatyków memetyki), zaś na końcu, kiedy mętlik w głowie mamy taki, że żaden Sherlock go nie uporządkuje, odkrywamy, że jesteśmy w gabinecie doktora Frankensteina. Brzmi to bez ładu i składu, ale Moryou no hako można rozrysować na kartce papieru jak instrukcje montażu mebli z Ikei. Wszystko pasuje.
Jak do tej  pory same superlatywy. Czy Mouryou no hako ma jakieś wady? Tak, doliczyłem się dwóch. Po pierwsze jest za krótkie. W 13 odcinków ledwo starczyło twórcom, który tu i ówdzie musieli się naprawdę streszczać. Oczywiście wiem, że łopatologia też jest zła, ale w finale okazało się, że jednak za mało czasu poświęcono mordercy. A nie był randomowym killerem z nożem, ale całkiem ciekawym psychopatą. Na szczęście jednak tę wadę widać dopiero po seansie, przedtem wydaje się, że pokazane jest dokładnie tyle, ile potrzeba. Drugą wadą jest – ciekawa rzecz, jak na kryminał – o jeden trup za dużo. Ta historia miała być okrutna, miała być bez łatwego happy endu, w którym wszyscy żyją długo i szczęśliwie, ale dużo lepiej byłoby, gdyby jedna z postaci dożyła finałowej konfrontacji (która jest niczym z powieści Agaty Christie – wszyscy bohaterowie spotykają się w jednym pomieszczeniu, a cała intryga zostaje wyjawiona) i mogła, jak to mawiają, stanąć w prawdzie przed sobą. Więcej konkretów oznaczałoby konieczność spojlowania, ale uwierzcie, jak obejrzycie, będziecie wiedzieć, o co i kogo chodzi. Pomimo jednak paru drobnych wad warto poświęcić sześć godzin życia (około) na Moryou no hako. Kto nie lubi anime, niech wie, że to akurat jedna z tych pozycji, które wychodzą poza konwencje. Kto lubi, też niech się niech nie zniechęca odmiennością od nippońskiego mainstreamu. Kto, jak ja, stracił wiarę w Japończyków, ma szansę ją choć na chwilę odzyskać. Niektóre pudełka warto otworzyć.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Na gikz.pl o polskich grach

Trwa ofensywa kwietniowa. Na gikz.pl pojawił się mój tekst o pomysłach na gry na podstawie dzieł polskiej popkultury. Na znak, że nie Wiedźminem tylko stoimy. Chyba wrócę do pisania o grach, bo wziąłem się ostatnio za Fallouta: New Vegas, który okazał się bardzo inspirujący do rozmaitych przemyśleń. Ale to się dopiero zobaczy.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Polska jako Breaking Bad

Rewizjonistyczne książki Piotra Zychowicza o polskiej historii (Pakt Ribberntrop-Beck oraz Obłęd '44) wywołały spore poruszenie. Nie chcę ich tu recenzować ani omawiać. Napisałbym pewnie, że to bardziej pamflet (czy wręcz paszkwil) niż publicystyka historyczna, oraz że krytyczne i jednocześnie nie-lewicowe podejście do lat 1938-45 nie jest niczym nowym.  Pisali o tym chociażby Cat-Mackiewicz (świadek uczestnik tamtych wydarzeń), Paweł Wieczorkiewicz, czy Bocheńscy. Zychowicz nie jest tu oryginalny. Ale, jak uprzedzałem – nie zamierzam rozwijać tematu od innej strony.
Za to chciałem napisać, że po raz kolejny popkultura znalazła klucz do tamtych wydarzeń. Oczywiście nie polska. Polska do tej pory nie potrafi przyjąć do wiadomości, jakie są obowiązki dojrzałego popu (no może poza literaturą fantastyczną, ale to temat na inny wpis). Zychowiczem zaczęła myśleć popkultura amerykańska.
Chodzi o najwybitniejszy serial ostatnich lat, czyli Breaking Bad Vince'a Gilligana. Da się go z grubsza interpretować jako wielką metaforę naszej historii.



Główny bohater, Walter White, to oczywiście Polska. Miał wielkie osiągnięcia w młodości, ale rzucił karierę, zadowalając się domkiem na przedmieściu, pracą w szkole i obciążoną hipoteką. Szaraczek z trudem utrzymujący się w klasie średniej. Kiedy jednak przychodzi zagrożenie życia, White zaczyna działać. To dokładnie to, co proponuje w książkach Zychowicz. White, gdyby zdał się na legalną amerykańską służbę zdrowia, umarłby przed końcem pierwszego sezonu. Taki los spotkał Polskę, gdy zdała się na sojusze z cywilizowanymi krajami zachodnimi. Zychowicz proponuje, żeby postąpić jak bohater BB i wejść w konszachty z bandytami.
W Breaking Bad, jak w geopolityce przełomu lat 30 i 40, jest dwóch głównych bossów półświatka: Tuco Salamanca i Gus Fring. Salamanca, członek meksykańskiego kartelu, jest dosłownie niepoczytalny. Teraz bierze cię w ramiona i nazywa "amigo", by za pięć minut zatłuc kijem bejsbolowym w jakimś zaułku. Dodam, że w międzyczasie nie zrobiłeś nic, co by uzasadniało przejście od wylewnej miłości do agresji. Z Salamanką nie da się robić interesów, chyba że jesteś silnym graczem, a i wtedy zawsze jest ryzyko, że mu odbije. Kto zechce prześledzić niemiecką politykę wschodnią lat 1941-45, jak się zmieniała, jak ścierały się konkurencyjne koncepcje Ribbentropa i Rosenberga, Wehrmachtu i SS, Abwehry i Gestapo, a ostateczna decyzja zależałą od aktualnego nastroju zdziwaczałego i niedouczonego czeskiego kaprala, szybko zorientuje się, że klan Latynosów to metafora Trzeciej Rzeszy.
Gus Fring to natomiast stuprocentowy ZSRS. Z pozoru objawiający ludzkie uczucia i zachowania, ale w istocie zimny, wyrachowany, bezlitosny i planujący na pięć tur do przodu. Do tego Fring przeżył swojego szalonego taktycznego sojusznika, więc metafora pasuje i w tym miejscu.
Vince Gilligan  pozostał sceptyczny, co do szans Polski na zwycięstwo. Trudno jednak go porównywać z Zychowiczem, gdyż ten przerwał narrację zaraz po (SPOJLER!) śmierci Fringa. Wielu widzom podobał się zresztą pomysł zakończenia Breaking Bad po czwartym sezonie. Przynajmniej do czasu premiery piątego.
Jednego jednak nie przewidzieli ani Zychowicz, ani Gilligan: kto byłby środkowoeuropejskim Pinkmanem?

piątek, 28 marca 2014

Myśl na piątek

Siedzę nad trzema tekstami na raz i jeden podgryza drugi. Pierwszy był tekst o Dukaju, sprytnie wykombinowany temat, bo wykorzystujący ostatnie miesiące ciszy przed Rekursją. Zastanawiałem się właśnie, jak z anegdoty rozwinąć się do pełnowymiarowego tekstu, kiedy przyszedł Pyrkon. Jak zwykle na nim nie byłem, ale czytałem relacje. Zwłaszcza te Strossa. I od razu zarysowała mi się przed oczyma wyobraźni koncepcja zaproponowana przez autora Accelerando: Worldcon w Polsce. Przecież sobie poradzimy. Pyrkon jest przeogromny, mamy doświadczenie kilku Euroconów (ostatni do spółki z Czechami i Słowakami w Cieszynie). Przed laty podobno Iwaszkiewicz marzył o Noblu, chwili, kiedy w Temps Modernes zaczną drukować streszczenia Twórczości (a nie odwrotnie), a Simone de Beauvoir usiądzie w kawiarni Czytelnika. Jemu się nie udało, my mamy szansę. Wszyscy ci autorzy, którzy jeszcze kilkanaście lat temu wydawali się odległymi gwiazdami, zasiądą do wspólnego piwa z naszymi, a wręczanie Hugo będzie tylko aperitifem do gali zajdlowskiej. Pomarzyć.
Ale tu przerwijmy, żeby nie spojlerować. Mam w zanadrzu jeszcze wpis o immersji w grach komputerowych. Ale to dopiero, kiedy zbiorę wystarczająco dużo materiałów. Byle zdążyć przed konkurencją.
I tak sobie skaczę między kilkoma pomysłami, w międzyczasie podczytując Kłamstwa Locke Lamory, drugi tom Kichota, Mgławicę Andromedy i Sańkję, kiedy wtem myślę, co wyróżnia fantastykę, od literatury, jak by to powiedzieć, normalnej. W czym jest jej siła. Otóż fantastyka ma moc brania tematu, który z łatwością dałby się zamknąć w formie żartu albo metafory, i rozgrywania go na serio, z pełną powagą, ani na chwilę nie tracąc rytmu, ani nie wygrywając fałszywej nuty. Woltyżerska sztuka.

piątek, 21 marca 2014

Londyn, Ulica Rzeźnicza

Złota dekada seriali skończyła się, mówią. I cóż, mają sporo racji.
Skończyło się Breaking Bad, niedługo finał Mad Menów (do których nie przekonałem się, ale podobno też są bardzo ważni dla medium), a następców nie widać. Jakby okresie między Rodziną Soprano, a – sam nie wie, gdzie dokładnie wyznaczyć koniec epoki, ale chodzi o lata 2008-2012 – wyznaczono granice, których telewizja będzie się trzymać do następnego wielkiego przełomu. To zachowanie jak z dzikiego zachodu: pionierzy opalikowali dziewicze grunty, które wystarczyły im na sto lat lat (czytałem, że rolnictwo amerykańskie całkiem niedawno zbliżyło się do europejskiego wydajnością z hektara). Dobrym przykładem jest House of Cards. Skoro remake brytyjskiego serialu sprzed ćwierćwiecza jest rzeczą świeżą i oryginalną oznacza to, że nie ma po co iść dalej. Trzeba zagospodarowywać wywalczone.
Nadeszła więc epoka średniaków. Oczywiście nie pod względem budżetu i rozmachu, bo tu kolejne rekordy padają nieustannie. Średniaki to produkcje, które może nie wyznaczają nowych ścieżek, ale i tak przyjemnie się je ogląda. Czasem są nawet całkiem mądre. Pesymiści twierdzą, że średniaków po pół roku się nie pamięta, i wzdychają do Prawa ulicy. Je jednak myślę, że nie jest tak źle.
Bo nagle zorientowałem się, że od pewnego czasu doświadczam, jeśli chodzi o tasiemce i minitasiemce, całego szeregu miłych zaskoczeń. W tym roku był to, jak już parę razy pisałem, Detektyw. Jeśli twórcy wyciągną wnioski z tego, co im nie wyszło przy pierwszej serii, druga będzie blisko wybitności. Tak, jak Wikingowie. Rok temu byłem mile zaskoczony, że stacji, która wcześniej zrobiła tylko jeden miniserial, oraz twórcy fatalnego Camelotu uda się z niełatwego tematu (ile było dotychczas udanych produkcji o wikingach?) wycisnąć tyle dobrego. A popalić dali dopiero teraz. Po trzecim sezonie trzymam kciuki, bo tak dobrze napisany serial to rzadkość. Mimo że średniak.
Stały poziom jak zawsze reprezentują Brytyjczycy. Jeśli nie widzieliście Broadchurch, zróbcie to natychmiast, Ośmioodcinkowiec z Davidem Tennantem to bardzo udana próba pożenienia formuły skandynawskiej (kłania się Forbrydelsen) z ojczyzną klasycznego kryminału. Obecnie w USA trwają prace nad remakiem. Nie wiem, jaki jest sens tak prędkiego powielania, ale mam nadzieję, że świat nie zapomni o oryginale – bo zdarzają się takie głupie przypadki.
Ale prawdziwe emocje zagwarantował widzom Ripper Street, kryminał o dwóch policjantach i jednym zapijaczonym Amerykaninie zwalczająych przestępczość w slumsach dziewiętnastowiecznego Londynu. Zaczęło się od tego, że drugi sezon  nie dobrnął do finiszu, kiedy BBC oznajmiła, że kasuje projekt. Żeby to była wina serialu. Stacje przesunęła emisję na inny dzień tak, żeby pokrywała się z reality show o celebrytach. A potem rzecznik, jeszcze bardziej zdziwiony niż smutny, oznajmił, iż BBC też musi się liczyć z pieniędzmi i porzucać te mniej udane projekty.Takich numerów spodziewałbym się w Polsce, a nie u nadawcy, który, mimo różnych wpadek, wciąż jest symbolem profesjonalizmu. Na szczęście na ratunek pospieszył Amazon, który dorzucił się do produkcji w zamian za prawo premierowej emisji na swojej nowopowstającej platformie VOD (to, jak tego typu netflixowe pomysły zmieniają serialowe, jest pomysłem na osobny wpis). Fani zapłakali z radości, aktorzy zapłakali z radości, a scenarzysta przebąkuje, że bez problemu może przyszykować wstępny plan na sezony 4 i 5.
Ale czym jest Ripper Street, że anulowanie go tak zasmuciło fanów, a reaktywacja – uradowała?
To właśnie wzorcowy współczesny serial środka. Może nie nowe The Wire, ale na wyższym poziomie niż przeciętny procedural. Bardzo ładny wizualnie (chociaż i tak blednie przy poziomie inscenizacji w Peaky Blinders). Z ciekawie napisanymi bohaterami i bardzo dobrą grą aktorską. O krok od czegoś więcej. Czasem się na Ripper Street zżymałem, jak na przykład kiedy w odcinku o terroryzmie knujący rewolucjoniści okazali się bez wyjątku miłymi, łagodnymi ludźmi, którzy wyrzekli się przemocy. Ale zaraz potem przychodził odcinek, w którym konflikt i postacie napisane były duo bardziej niejednoznacznie, więc wybaczałem poprzednie wpadki. Cały czas czekając, aż serial awansuje w końcu do pierwszej ligi. Czy to się w końcu zdarzy, czy nie, warto cieszyć się z decyzji Amazonu i czekać premiery.

***
Pisałem wczoraj o serialach, kiedy przyszła smutna wiadomość – zmarł Lucius Shepard, znakomity pisarz. W Polsce znany od lat, choć na cztery jego wydane u nas książki, trzy ukazały całkiem niedawno. Dwukrotnie miał odwiedzić Polskę, ostatnio jako gość zeszłorocznego warszawskiego Polconu, jednak za każdym razem nie pozwalał mu pogarszający się stan zdrowia. I już nie przyjedzie. Nam zostały książki: Zielony kocur diabła (Zysk, 2000), Krokodylowa skała (Solaris 2012), Smok Griaule (Mag 2012) oraz Amerykański modlitewnik. Luizjański blues. Viator. (Mag 2013).

piątek, 14 marca 2014

Cthulhu, naprawdę

Tydzień upłynął mi pod znakiem ciężkiej pracy oraz walki z niesprzyjającymi okolicznościami przyrody – w tym z brakiem internetu. Na szczęście panowie technicy przyszli, naprawili jeden router z drugim, a nawet obiecali, że sieć może przyspieszy. W każdym razie mogę nadrabiać zaległości. Dziś znowu o Detektywie. Jeśli kogoś temat nudzi, niech się nie martwi, ma bowiem po dzisiejszym rok spokoju.
Z typowym podsumowaniem ubiegł mnie o parę godzin na gikzach agrafek, więc daruję sobie z przypominaniem najprostszych rzeczy. Opinię mam zasadniczo taką samą, jak on. Zresztą pamiętacie pewnie dwa poprzednie wpisy o serialu. Powinienem być nawet zadowolony, bo Nic Pizzolatto zrobił to, czego chciałem: mordercą okazał się słaby, popełniający błędy misiek (a nie żaden nadczłowiek, jak to jest ostatnio modne), Hart okazał się kimś więcej, niż cieniem cynicznego wymiatacza Rusta, wreszcie piramidalny spisek rysujący się gdzieś od czwartego odcinka oddalił ostatecznie na tyle, że jakby go nie było. Czyli w sumie bardziej Broadchurch niż Twin Peaks pomieszane z Archiwum X (ale wiadomo, że Broadchurch i tak lepsze). Ale to warstwa wierzchnia finałowego odcinka. My zstąpmy do głębi.
W tradycyjnych kryminałach obowiązuje niepisana zasada, że nic się nie marnuje. Do wytypowania w ostatnim rozdziale mordercy stosuje się wszystkie poszlaki, łącznie z tymi, których detektyw z początku nie zauważył. Z tego punktu widzenia Detektyw jest serialem nieudanym. Ale tylko z tego. Pizzolatto zasłynął przedtem przetłumaczeniem na angielski Forbrydelsen i teraz wykorzystał to, czego nauczył się od Skandynawów. Rzekomy błąd jest patentem rodem z  Mankella. Uprzedzony przez autora czytelnik widział, jak Kurt Wallander wielokrotnie był o krok od znalezienia sprawcy, ale przeoczywszy jakiś szczegół (chociażby z powodu bólu głowy), nie wracał już do niego. Tym razem jest tak samo: wszystkie spiralki, gwiazdki, znajome twarze przewijające się się gdzieś na trzecim i czwartym planie są dla nas, a Cohle i Hart padają ofiarą klątwy detektywa. A przecież widzowie byli o niej poinformowani w jednym z odcinków i czekali, aż się objawi. No to objawiła się.
Innym problemem była dla wielu widzów końcowa przemiana Rusta. Jak to możliwe, pytają, że ten orędownik chaosu czciciel nicości, jedyny prawdziwy ateista w krainie, gdzie każdy w coś wierzy, mógł tak łatwo zobaczyć światełko? Jak twórcy mogli nam zrobić takie świństwo?! Cóż. Zachowanie Rusta bardzo łatwo wytłumaczyć, jeśli zauważy się, że tak naprawdę za tymi wszystkimi jego gorzkimi monologami kryje się coś, co wszyscy dobrze znamy. Jego heroiczny ateizm jest bardzo podobny do ortodoksyjnego konserwatyzmu, takiego rodem z dzieł dziewiętnastowiecznych, pesymistycznych myślicieli. Konserwatysta stoi na straży wartości, których już dawno nie ma, albo i w ogóle nie było, trwa w wierności wymarłej dynastii, walczy, choć nie ma szans. Identycznie zachowuje się Cohle. Opowiada, że nie ma sensu, że wymyślamy go sobie, żeby zdusić rozpacz, a wszystko zniszczy entropia, lub powtórzy się jeszcze raz, tak samo boleśnie i bezsensownie podczas Wielkiego Powrotu – a jednak stoi i walczy. Jak długo tak można i nie oszaleć albo nie umrzeć z głodu? Cohle, zawierzywszy światłu i tak ma o wiele więcej godności, niż ekskonserwatyści wybierający mamonę. Miejcie to na uwadze.

Tyle jeśli chodzi o rozczarowanie mas ósmym odcinkiem i moje nim oczarowanie. Jest bowiem coś jeszcze. Mroczny kult, na którego trop wpadli detektywi, nie został wymyślony w scenariuszu od tak. Ma literackie korzenie Carcosę wymyślił znany w Polsce Ambrose Bierce (polecam jego zbiór Jeździec na niebie i inne opowiadania). Król w żółci, czarne gwiazdy, motyw maski – z opowiadań Roberta Chambersa (ma w tym roku wydać je nieocenione w takich przypadkach wydawnictwo C&T, na razie jedno opowiadanie można przeczytać tutaj) . Wszystko to w jedność spletli przed dobrym wiekiem autorzy weird fiction z Lovecraftem na czele.
Ale czy na pewno. Musiałbym jeszcze raz skrupulatnie oglądnąć wszystkie odcinki (chwilowo posiłkuję się tym artykułem), ale nie przypominam sobie, by kiedykolwiek z nazwiska wspominani byli Bierce albo Chambers. Przecież Rust w swojej obsesji szukał wszelkich możliwych powiązań i tropów. Nie zauważył, że kultyści zapożyczyli swój kult od klasyków grozy? W dzienniku Dory Lange znajduje przepisany wiersz Chambersa o Carcosie, lecz bez podanego źródła.
Czyżby sugerowano nam, że Król w żółci jako twór literacki sytuuje się NA ZEWNĄTRZ świata przedstawionego, zaś Hart z Cohlem, stykają się prawdziwym okultyzmem wylęgłym w luizjańskich bagnach?
Tłumaczyłoby to najdziwniejszy zwrot akcji w serialu. Ponarkotykowe halucynacje Cohle'a, pokazane w pierwszym odcinku, a potem porzucone w taki sposób, że wszyscy o nich zapomnieli, nagle wracają w finale, gdy dostawszy się przed ołtarz kultystów Cohle'owi objawia się świetlisty wir pośród gwiazd. A przedtem, klucząc w labiryntach opuszczonego fortu, słyszy głosy. To mówi do niego czający się za węgłem degenerat Childress, czy głosy rozbrzmiewają mu bezpośrednio w głowie.
W takiej sytuacji Nicowi Pizzolatto udała się sztuczka. Dla niej wybaczę nawet to, że była wykonana dosyć nieporadnie. Grunt że była, że wyszła, i nas napawa zdumieniem. Została otwarta interpretacyjna furtka dopuszczająca możliwość, że Detektyw to – oprócz kryminału oraz obyczajówki o dwóch mężczyznach poranionych przez los – nadnaturalny horror, a Rusty'emu Cohle'owi nie przywidziało się, tylko doświadczył mrocznej epifanii. Ujrzał Króla w żółci.
Czy to prawdopodobne? Nie mnie oceniać. Ale Nic Pizzolatto oświadczył, że w drugim sezonie też obecny będzie wątek okultystyczny. Wtedy się może przekonamy.

środa, 5 marca 2014

Poślizgiem z Wyzwania (18)

Wiem, że z wyzwaniem poszło nie tak. Nie chodzi nawet o dwa dni, które wypadły, bo naturą internetu jest, że go czasem nie ma (sprawdzić, czy nie Japonia). Kiedy minąłem pytania lekkie i niezobowiązujące (śmieszna książka, romans, ulubiona seria), a zacząłem się zbliżać do fundamentalnych, dopadła mnie pustka. Bo co zrobić z grande finale "twoja ulubiona książka ever", jeżeli boję się takich kategoryzacji? Zachowawczo wybrać coś, co wszyscy znamy i lubimy (czyli takiego literackiego Stinga), popisać się snobizmem i gustem wyrafinowanym (przeczytałem 30 stron Finneganów, po angielsku, więc gdzie wam do mnie, profani), czy przez kilka tysięcy znaków tłumaczyć uwielbienie dla czegoś, co doceni poza mną może pięć osób (też by się znalazło). Do tego mam przykry problem, że gdy na mieście, przy obieraniu ziemniaków, albo przy koszeniu trawnika obmyślam wpis, on jest, zdaje się być, naprawdę dobry. Tymczasem kiedy siadam za biurkiem, całe to dobro znika. Podejrzewam, że podczas wędrówki z mózgu do palców, wyparowuje przez pory w skórze. Nawet teraz to się dzieje. Po co więc odpowiadać na graniczne pytanie o najważniejszą książkę w życiu, kiedy zrobisz to pokracznymi, słaniającymi się po ziemi zdaniami?
Ale dobrze. Wypadły mi dwa dni. Zatem dzień 18 (odwróciłem kolejność, żeby dramatyczniejsze poszło na koniec):
A book that dissapointed you

Laur zwycięstwa przypadł w wątpliwym zaszczycie Sezonowi burz Sapkowskiego. Książeczkę tę omawialiśmy na spotkaniu w ramach działalności klubu Krakowskie smoki (pozwolę sobie zareklamować, że od nowego roku działa w Krakowie taka inicjatywa). I nikt nie był pełen entuzjazmu. Właściwie najwyższą pochwałą wobec najnowszego wiedźmina jest stwierdzenie, że czytało się szybko i bez problemów. Inne argumenty za znajdowałem w sieci: że krytykują niespełnieni pisarze, że AS specjalnie napisał słabą książkę, coby pokazać, że dalej rządzi w temacie (nigdy nie rozumiałem tych przemyślnych forteli), że nikogo nie obchodzi, czy nam się podobało, czy nie, bo AS i tak liczy kasę, a minusy niech nie zasłonią nam plusów, że Sezon burz to doskonała rozrywka, a czegoś więcej chcą tylko głębokodupni ahhhtyści i inni zboczeńcy. Bo król wrócił i to nie jest jego ostatnie słowo.
Mnie się wydaje, że każdy z tych argumentów działa raczej na niekorzyść Sapkowskiego, niż mu pomaga.
Bo Sezon burz to słaba książka, w której fragmenty przyzwoite (czyli reprezentujące średni poziom autora z czasów wiedźmińskich) sąsiadują z żenującymi. Do tego fragmenty są ze sobą złączone słabo i pretekstowo. Wysnułem nawet teorię, że Sapkowski tej książki nie napisał. Przynajmniej nie dziś. Miał na dysku kilkanaście dłuższych lub krótszych urywków, które wypadły z poprzednich książek, albo do nich nie weszły, bo kłóciły się z czymś ważniejszym, i podopisywał na chybcika dużo słabsze łączniki. Czy to jest coś, czego oczekiwalibyśmy od autora-legendy?