czwartek, 30 grudnia 2010

Arivederci, s—synu

To o 2010 roku. Bądźmy szczerzy; nie obchodzi mnie, jak cudownie było innym. Dla mnie mijający czas był katastroficzną symfonią, zaczynającą się od minorowych akordów, a kończąc tragedią. Jutro wybrzmi ostatnia nuta. Jeśli w sylwestra wydarzą się same cuda i pospełniają marzenia, to i tak nie straczy tego nawet na odszkodowanie.
Wszystko wskazuje na to, że w 2012 będzie koniec świata. 2010 tłumaczył, że nie ma nad czym płakać, a 2011 dano nam, byśmy się zdążyli wyspowiadać oraz kupić nowe garnitury na Sądny Dzień.

***
Poniżej lista książek, które przeczytałem. Jest ich 68, raczej nic nowego przez jutro nie wskoczy.
Tołstoj, Sonata Kreutzerowska
Chesterton, Kula i krzyż
Hołownia, Monopol na zbawienie
Pinol, Pandora w Kongu
Komornicki, Na barykadach Warszawy
Babula, A to mistyka!
Chesterton, Człowiek, który był czwartkiem
VanderMeer, Miasto szaleńców i świętych
Herriot, Jeśli tylko potrafiłyby mówić
Mieville, Dworzec Perdido
Guzek, Trzeci świat
Zajdel, Limes inferior
Babel, Opowiadania zebrane
Bester, Gwiazdy moim przeznaczeniem
Żulczyk,, Zrób mi jakąś krzywdę
Pinol, Chłodny dotyk
Hołownia, Tabletki z krzyżykiem
Sutin, Boże inwazje
Ziemkiewicz, Czas wrzeszczących staruszków
Marquez, Kronika zapowiedzianej śmierci
Watts, Ślepowidzenie
VanderMeer, Shriek: posłowie
Parandowski, Alchemia słowa
Łysiak, Asfaltowy saloon
Ceram, Bogowie, groby i uczeni
Larsson, Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet
Ziemkiewicz, Michnikowszczyzna
Rydzewska, Chesterton. Dzieło i myśl
Stross, Accelerando
Weinbaum, Leinster, Hamilton, Thomas, MacDonald, Bacigalupi, Opowiadania
Protasiuk, Struktura
McCarthy, Krwawy południk
F&SF Wiosna 2010
Roth, Kompleks Portnoya
Szostak, Oberki do końca świata
Mieville, W poszukiwaniu Jake'a
Orbitowski, Wegner, Małecki, opowiadania nominowane do Zajdla za rok 2009
Orbitowski, Święty Wrocław
Twardoch, Wieczny Grunwald
Wegner, Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód-zachód
Dick, Płyńcie łzy moje, rzekł policjant
Kołakowski, O co nas pytają wielcy filozofowie
Hamsum, Głód
Kosik, Felix Net i Nika oraz gang niewidzialnych ludzi
Kosi, Felix Net i Nika oraz pałac snów
Marklund, Rewanż
Forester, Pan midszypmen Hornblower
Fredro, Śluby panieńskie
Czechow, Oświadczyny
Tuwim, Porwanie Sabinek
Molier, Mieszczanin szlachcicem
Grabiński, Problemat Czelawy
Mrożek, Miłosc na Krymie
Gogol, Ożenek
Mieville, Blizna
Monsarrat, Okrutne morze
Mieville, Żelazna rada
McDonald, Rzeka bogów
Mankell, Psy z Rygi
Egan, Kwarantanna
Mieville, Masto i miasto
Raspail, Sire
Raspail, Obóz świętych
Aldiss, Non stop
Resnick, Kirinyaga
Dukaj, Oko potwora
Dukaj, Wroniec

Finito. Kto chce, niech pierwszy rzuci kamieniem. Szczęśliwego nowego roku!

piątek, 24 grudnia 2010

Rozważania dukajowskie

Grudzień obrodził Jackiem Dukajem. Tu Król bólu, tam wywiad internetowy w Esensji, w Lampie zaś wywiad papierowy. Tyle tego, ze poczułem się ja, Ziuta, zwierzem bezczelnym. Bo bądźmy szczerzy – niecnie na człowieku pasożytuję. Wpierw się wylansowałem żartowaniem z Jacka Dukaja i Jego kolegów, by potem mu podsiadać krzesło w barze (autentyk). Nawet różowy blogasek wpisuje się w nurt — statystyki podają, że głównymi słowami kluczowymi, po których można mnie odnaleźć, są (cytuję) "dukaj or dukaja or dukaju or dukajem or dukajowi". Nie wiem, jak do tego doszło, przysięgam. Dalsze w kolejności: "posthumanizm" i "nienawidzę studentów". Może to jest jakieś wyjaśnienie.
W każdym razie dług mój urósł do tego stopnia, że poczułem się zobowiązany. Do czegoś. Chociażby – do paru głębszych rozważań dukajowskich. Przynajmniej uzasadnią wtopę ze słowami kluczowymi.
Jedziemy.

I
W grudniowej Lampie Kazimierz Bolesław Malinowski streszcza Piołunnika (finałowe opko Króla bólu): katastrofa czarnobylska wywołuje przedziwny efekt odwrócenia entropii dla struktur złożonych – to jest wskrzesza trupy. Demokracje ludowe wpadają w klimaty George'a Romera, zaś główny bohater, esbek, jedzie na Wawel, zastrzelić zmartwychwstałych Piłsudskiego i królów, nim ci pogonią komunę, skąd przyszła. Niestety sprawa się komplikuje, bo po drodze trzeba walczyć z ożyłą pierwszą konną.
Rozmyślanie: ileż razy słyszeliśmy: "świetny pomysł, żeby to Dukaj napisał, a nie X". Ja zaś o Piołunniku: a gdyby Pilipiuk? Bo bardziej pilipiukowskiego konceptu poza Pilipiukiem jeszcze nie spotkałem.

II
W Lampie znowuż, tyle że w wywiadzie, JD opowiada o Osobliwości. Mówi, że to już nieważne, czy ona będzie, czy nie, bo i tak żyjemy w jej cieniu. Za przykład podaje wojnę atomową – niby jej nie było, ale 50 lat strachu, to jakby jednak była.
Rozważanie: okej, w pierwszym momencie odezwał się mój mały negacjonista globalnego ocieplenia. Przewodniczący Buzek też miał taką wypowiedź. Zyski z walki z ociepleniem są takie duże, że to się opłaca niezależnie od słupka rtęci w termometrze. Ale tak na poważnie ubodło mnie porównanie do zagrożenia nuklearnego. To, że się nic nie zdarzyło jest ulgą. Czymś pozytywnym. Nie umieramy z napromieniowania, ani nie walczymy o kobiety ze zmutowanymi szczurami. Niezaistnienie Osobliwości będzie dla nas (oprócz religijnych – ci odkorkują szampana) czymś smutnym. Wiele lat tresowania do nieśmiertelności, a dalej nie będziemy potrafili wyleczyć kataru. Posthumanizm skończy żałóśnie, a Kurzweil powie, że świętego Mikołaja jednak nie ma.

III
W Esensji Jacek Dukaj podaje swoje ulubione seriale:
No to jedziemy: najlepsze seriale moim zdaniem to „The Wire” (arcydzieło), „Deadwood”, „Rodzina Soprano”, teraz bliscy ich klasy są „Mad Men”, ładnie dojrzewa „Breaking Bad”. Żaden serial fantastyczny nawet się nie zbliżył do ich poziomu.

Rozważanie: tu mam zgryz. The Wire chwalą wszyscy. Próbowałem je oglądać, ale cały czas miałem wrażenie, że to tylko trochę lepszy serial policyjny z lat 90. A potem wkurzył mnie koleś, który najbardziej hypował na punkcie The Wire. Próbował udowodnić, że HBO jest prawicowe w taki sposób (wywód: ja jestem prawicowcem i lubię HBO; ergo: HBO jest prawicowe), że zawiesiłem oglądanie.
Za to Mad Meni — klasa. Tylko ciągle nie mam nastroju, bo taki serial nie da rady oglądać między robieniem sprawka z laborki, a szukaniem materiałów na kolosa: trzeba namaszczeniem, śledzić dialogi, zachwycać się ubraniami wystrojem wnętrz. Podejrzewam, że właśnie w estetyce kryje się spora część potęgi seriali retro (dałbym za przykład nasz Czas honoru, ale z tym poczekajmy; planuję wpis-gigant).
Naszło mnie nawet, że zacząłem sobie wyobrażać, jakby na nasze warunki przeszczepić formułę serialu obyczajowego z akcją toczącą się w niedalekiej przyszłości. Najbliżej jest do tego Domowi — tyle, że odciążonemu ideologicznie. Można również pójść w coś postmodernistycznego, co brałoby za rogi rzeczy i zjawiska, które wszyscy dotychczas zlewali jako mało istotne. Ale z tym musimy poczekać, bo nasi producenci i scenarzyści święcie wierzą, że bezkompromisową, hardkorową, undergroundową kapelą lat 80 było Lady Punk. Z takim punktem wyjścia nie będzie polskich Mad Menów, tylko nowy film Andrzeja Wajdy.

IV
W Królu bólu drugim opowiadaniem/powieścią jest lemowskie w duchu Oko potwora.
Rozważanie: no właśnie, lemowskie w duchu, czy nie. W pewnej warstwie jest to fanfik totalny. W innej – mały pojedynek. Można by wziąć ołówek i zaznaczać linie frontu. Fraza lemowska raz jest, raz zanika, wypierana przez dukajową. Czyżby odpowiedź na gadaniny, że oto Dukaj jest nowym Lemem? Różnice między autorami widać też w fabule. Dukaj pisze gęściej, u Lema podobna wielosegmentowość (nie chcę napisać "złożoność", boby mnie źle zrozumiano) była chyba tylko w Solaris. Na sto procent nie w "rakietowych" Pirxach.

niedziela, 12 grudnia 2010

Broszurki, głupcze!

Nie cierpię grubych książek.
Do tych przemyśleń skłoniło mnie kilka wydarzeń.
Po pierwsze: Polcon i Cezary Zbierzchowski uświadamiający, że najlepsze powieści Dicka, te które do dzisiaj orzą mózgi maluczkim, mają po 200-250 stron. W domu spojrzałem na półkę, przeczytałem Płyńce łzy moje, rzekł policjant – i potwierdzam. Mistrz w formie, stron 220.
Po drugie: Michał Cetnarowski dobry miesiąc po Polconie mówiący, że nie każdy jest Dukajem i że Vonnegut i że inni... krótka powieść nie jest w niczym gorsza od epickiej cegły.
No i po trzecie: własne starcia z kolosami.
Bo gruba książka to jest kłopot. Męczę się z takim literackim drednotem. Zachwycam się, brnę dalej, ale za nic nie mogę skończyć. Nie ma jak. Nie przeczytasz cegły siedząc krzywo na fotelu, jednym okiem studiując skrypty. Moja główna czytelnia – komunikacja miejska – też odpada. Chociaż widywałem przez kilka tygodni człowieka, który wbijał się na miejsce siedzące i rozkładał na kolanach Lód. Zdumiewa mnie to zaparcie i fakt, że są na osiedlu aż 3 Lody (mój, jego i biblioteczny).
Tkwi w nas jakieś przekonanie, że drednot jest moralnie lepszy od broszury. Ma to dwa źródła. Jednym jest Lament miłośnika cegieł, tęsknota ze epiką rozmiarów tołstojowskich. Drugim – gettowa duma. Fantastyka szczyci się niekiedy, że u nas jest prawdziwa literatura. Wielotomowym cyklom, pełnym akcji, fabuły i psychologii przeciwstawia się główny nurt i jego cienkie książeczki, które u nas można by puścić w czasopiśmie. Obie przyczyny przenikają się, przez co niekiedy nawet Dukaj i Grzędowicz zdają się mówić jednym głosem.
Ale przecież fantastyka nie zawsze była tak wyrośnięta. Przeczytałem właśnie Non stop Aldissa. Stron 270, a na nich zawiązanie akcji, quest, przygody, walka z przeciwnikiem, teorie "naukowe" i odkrycie prawdziwej natury świata. Dzisiaj taka książka miałaby 200 stron, mogę się o to założyć. Sama pierwsza część, gdy poznajemy bohatera i społeczeństwo, w którym żyje, zajmowałaby rozmiar aldissowskiego oryginału.
Jeśli komuś się chce poszperać choćby za innymi książkami, które Solaris wydał w Klasyce SF, to zauważy, że Non stop nie jest wyjątkiem. W złotym wieku 300 stron spokojnie wystarczało na powieść. Tak samo było po naszej stronie żelaznej kurtyny – wystarczy spojrzeć na Lema lub Strugackich.
Dlaczego fantastyka opuchła? Można wysunąć hipotezę, że zarazę przywlokło fantasy. Władca pierścieni jest gruby, ale już Czarnoksiężnik z archipelagu nie. Czarna kompania dopiero po upchnięciu w zbiorczych wydaniach może konkurować z Eriksonem. Poszczególne tomy Amberu są drobnymi książeczkami.
Czyli jednak nie fantasy.
Nie wiem, kto pierwszy rzucił hasło "tyjemy". Ale go nie lubię.

***
Tradycyjnie wpis zrobił się dwuczęściowy. Ale jest powód. Nieczęsto jesteśmy świadkami upadku mitu.
Nie czytałem jeszcze Króla bólu (bo drogi i – czytaj u góry – gruby), ale Oko potwora , ten hołd tudzież fanfik lemowski jest powtórką. Już raz Jacek Dukaj coś takiego napisał – chodzi o Kto napisał Stanisława Lema? , trawestację klasycznych apokryfów mistrza. Mem fandomowy mówił, że Dukaj strzela tylko raz. A tu niespodzianka. Czekam na sequele.

niedziela, 5 grudnia 2010

Palacze to geje

Oczywiście w pod tym kontrowersyjnym tytułem nie kryje się psychoanalityczne świntuszenie, że jak człowiek wkłada sobie podłużny przedmiot i zasysa, to jedno mu na myśli. Nie lubię ciosów poniżej pasa. Poza tym, teoria nie dawałaby się dopasować do kobiet-palaczy (freudyzm, nieodrodne dziecko swojej epoki, jest chyba podskórnie mizoginiczny – tak mi się wydaje).
Po prostu pomyślałem o wprowadzonym zakazie palenia w lokalach publicznych, o którym pisali już chyba wszyscy, i zauważyłem coś nietypowego. Antynikotynowe zakazy są przedziwnie skorelowane z emancypacją mniejszości. Dawniej (za starych dobrych czasów) światły i tolerancyjny obywatel mówił, strząsając popiół z papierosa, że nie nic przeciwko homoseksualistom, byleby robili to u siebie w domu, w ciszy i po ciemku. Dzisiaj natomiast ten sam światły obywatel siedzi w barze, obejmuje swojego partnera i powiada coś podobnego – on nie czuje nienawiści do nikotynowców, o ile ci palą u siebie w mieszkaniach, po ciemku i w zamkniętym obiegu powietrza. Boby jeszcze smrodu nawiało.
Z powyższego wynika, że nastąpiła zamiana miejsc.
Najpopularniejsze wyobrażenia postępu i tolerancji, że to rodzaj tęczowej fali, zataczającej coraz większe kręgi. Bez utraty pędu, bez spadku wysokości. Przecież to łamie prawa fizyki. Skąd to założenie, że ducha ludzkiego nie ogranicza nieoznaczoność Heisenberga, zasady termodynamiki oraz stała Plancka?
Wedle mojej intuicji ilość tolerancji jest w zamkniętym układzie stała. Ewentualnie postęp jest rodzajem hormonu, który jakiś gruczoł ludzkiego organizmu skąpi kroplami. Przez to cały czas funkcjonujemy w gospodarce niedoboru. I jeśli czasami mamy wrażenie, że jakaś osobę publiczną – polityka albo celebrytę – objechano zbyt mocno, to po to, aby jakieś dziecko mogło pójść do szkoły w okularach bez narażania się na docinki.
Jeszcze jedna wizualizacja. Czasy są ciężkie, trzeba wybrać niepotrzebne krzesło, porąbać i spalić w piecu, żeby było ciepło. Podobnie z elektryką, tu zrobimy obejście, tam przeciągniemy dziesięć metrów kabla i szafa gra. Byle sąsiad nie włączał jednocześnie mikrofali i lampki nocnej, bo będzie spięcie i się chałupa spali.

***
Druga obserwacja z tego cyklu. Osobnik określany na Onecie jako zawodowy lobbysta na rzecz miękkich narkotyków (pytanie: kto ma dość pieniędzy, że by płacić za tak niewydajną pracę?) zakłada stowarzyszenie eksperymentalnych hodowców cannabisu. Członkowie, prócz eksperymentalnej hodowli będą się również eksperymentalnym utlenianiem suszu. Przypomina to amerykańskich cwaniaków z ery prohibicji zakładających własne kościoły, by legalnie importować wino na użytek liturgiczny.
Niechęć do gandzi dziwi wielu, ale łatwo daje się wytłumaczyć prostą zawiścią. Bo w porównaniu do innych używek marihuana jest podejrzanie pozytywna. Nie szkodzi, nie przeszkadza. Nikt (poza kilkoma wariatami) nie uważa jej za coś niemoralnego. Uśmierza ból, leczy choroby. Trzeba wypalić roczną konsumpcję Holandii, żeby na płucach osiadł cień szkodliwego osadu. Pod względem rakotwórczości skręt szkodzi tyle, co spojrzenie na paczkę papierosów. Identycznie, jeśli nie lepiej, jest w przypadku oddziaływania na społeczeństwo. Nikt zjarany nie zamarzł jeszcze na mrozie – a na pewno nic takiego nie zdarzyło się na Jamajce. Żaden upalony konkubent nie przylał konkubinie, nikt niczego nie ukradł, nie stoczył się. Osoby, które po wizycie w zadymionym od papierosów lokalu (dotyczy stanu sprzed 30 listopada) nie potrafiły domyć włosów, żeby nie śmierdziały, nad aromatem marihuany się rozpływają. Nawet do bójek nie dochodzi, bo wszyscy są zbyt weseli. A ponieważ zioło każdy może hodować w doniczce, ani grosz nie idzie do kiesy megakoncernów. Same zalety, przy których Coffe Heaven wydaje się ociekającą krwią speluną, w której kupczy się ludzkim cierpieniem.
W twardym świecie miękkich używek marihuana jest klasowym lizusem, pupilkiem wychowawczyni, którego każdy chce po lekcjach natrzeć śniegiem. Żeby miał, kujon przebrzydły, za swoje.

czwartek, 2 grudnia 2010

Prawdziwe losy Krisa Kelvina

Napisał Agrafek o konwencjach i brzytwie Lema. Wpasował się tym mój niedawny wpis (a ja wpasowałem się w jego), co wnet poniosło mnie na ku rozmyślaniom.
Przypomnę, że brzytwa Lema to narzędzie sprytniejsze od skrobaczki do kartofli i służy do fantastyki. Wycinamy nią wszelką nierealność z utworu, a następnie sprawdzamy, czy trzyma się kupy. Jeśli tak, to nie jest fantastyka, tylko dekoracja. Rakieta nie służy treści, tylko fajnie wygląda. Magia nie determinuje Neverlandu, tylko kolorowo błyska. Jak widać, brzytwa Lema to krwawe narzędzie okrutnych czynów.
Ale, pomyślałem, co gdyby działaniu brzytwy poddać samego Lema? Wezmę Solaris, numero uno polskiego SF i dokonam weryfikacji.

Od razu, gdy tylko usunąć kosmos, Solaris traci sporą część znaczenia. Bo o inteligencji pozaziemskiej można pisać tylko w SF i pracach naukowych. Niemniej Solaris jeszcze się trzyma.
Planetę można spokojnie wymienić na wyspę gdzieś na tropikalnych wodach (w drugą stronę działają Space Opery przenoszące w przestrzeń 2 wojnę). To dodatkowo sugeruje, że czas akcji przypada na epokę kolonialną, kiedy wyspa na Pacyfiku była dla Europejczyka obcą planetą. Narracja Kelvina pełna jest psychodelicznych obrazów i zdarzeń – narkotyki? To by sugerowało belle epoque, kiedy bohema raczyła się opium, zapijając absyntem. Zatem Solaris przeniosło się w bardzo realną czasoprzestrzeń. Przed 1914 rokiem, gdzieś na Oceanie Spokojnym.
Kris Kelvin (zostańmy przy nazwiskach powieściowych), spełniając prośbę Gibariana, przybywa na wyspę Solaris. Co ma tam robić? To samo, co wersji SF – prowadzić badania. Dlaczego opuścił Europę? Przyczyną mogły być wyrzuty sumienia, jakie toczyły go po samobójstwie Harey. List od Gibariana stał się pretekstem do ucieczki.
Zatem pewnego słonecznego dnia w 19.. roku, Kris Kelvin opuszcza kolonialną kanonierkę Prometeusz (dowódca: kapitan Moddard, trasa: Singapur – Port Moresby), po czym ląduje samotnie na brzegu wyspy Solaris. Nikt go nie wita. Zdziwiony, maszeruje wgłąb dżungli. Tam spotyka go "czas okrutnych cudów".
W tym miejscu trochę oszukam, bo zastosuję wybieg. Założę, że podczas pobytu w tropikach Kelvin eksperymentuje z halucynogenami bardziej niż w Europie. To tłumaczy wizje solaryjskich tworów (mimoidy, długonie...), podrażnienie zmysłów ("błonoskrzydłe pianoobłoki"), a wreszcie i Harey. Kim jest? Halucynacją? Tubylczą kochanką, w której naćpany Kelvin widzi twarz narzeczone? Być może jednym i drugim. Że na wyspie było wesoło dowodzi zachowanie pozostałych członków ekspedycji – Gibariana, Snauta, Sartoriusa. Nie zdziwiłbym się, gdyby w rzeczywistości byli tylko Gibarian i Kelvin – jeden ze swoją tłustą murzynką, drugi z wyhalucynowaną Harey u boku – reszta zaś ludzi i zdarzeń była efektem seksualnej swobody tubylców i ich liberalnego podejścia do narkotyków.
Taka interpretacja Solaris, naciągana pod tezę (że Lem nie pisał SF, lub przynajmniej rzadziej, niż nam to się wydaje), ma jedną niezaprzeczalną zaletę. Można się pokusić o kontynuację. Kelvin odnajduje w końcu spokój. Duchy wracają do zaświatów. Może wracać do domu.
Trzymam się dalej chronologii, jest więc duża szansa, że w międzyczasie wybuchła Wielka Wojna. Kelvin, śladem wielu innych, zaciąga się. Walczy na którymś z frontów. W końcu, po wielu latach wraca do ojczyzny. Co robi? Nie sądzę, że zajmuje się psychologią, nie jest typem Zygmunta Freuda. Jego język (który poznajemy poprzez pierwszoosobową narrację) oraz bogata wyobraźnia sugerują niemały artystyczny talent. Kris Kelvin zostaje artystą. Pisze, maluje, bawi się w kręgu bohemy lat 20 i 30. Znajduje sobie kolejną kochankę, tyle że już bez wyrzutów sumienia. Opisy solaryjskich krajobrazów sugerują, jak mogą wyglądać jego obrazy.
Stabilizacja kończy się wraz z pokojem. Kelvin, podobnie jak tysiące innych uciekinierów, próbuje umknąć przed niemieckimi czołgami. Wyobrażam sobie, jak z kochanką idą przed siebie polna drogą. No ale dokąd, jeśli po dwóch tygodniach wojna jest przegrana? Na wieść o wejściu Sowietów Kris Kelvin podcina sobie żyły.


Na usprawiedliwienie szaleńczej teorii, którą przed chwilą zaprezentowałem – na swoje usprawiedliwienie – przypomnę, że Solaris Lem napisał w Zakopanem, na natchnieniu, więc niebiosa wiedzą co i o kim tak naprawdę pisał.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Fantastyczny Marks

SF nowoczesne
Widmo krążyłoby po Europie, gdyby darwinizm funkcjonował jak Darwin przykazał (bo teraz to jakiś obłęd; jeśli nie ewoluują zwierzątka, tylko samolubne geny i memy, to prawdopodobne jest, że w naszym marksowym układzie ewoluują nie ustroje społeczne, ale samolubne miasta i maszyny produkcji; w ogóle to marksizm ma być nauką o wyzwoleniu proletariatu, a tu mówią nam że to tylko proces i w dodatku bezcelowy), a jakaś dobra dusza sfalsyfikowała teorię gier – widmo komunizmu.

SF klasyczne
Widmo będzie krążyć po Europie, ale raczej widmo spektralne, bo w SF duchów nie ma (na wersji angielskiej ciąży grzech literówki – ma być "spectrum", nie "spectre"), niemniej będzie krążyć, bo roboty będą nim machały; fajnie to będzie wyglądało z rakiety na Marsa, takie kółeczka kurzu na powierzchni Ziemi; możliwe też, że to tęcza kolorowych tubek z jedzeniem będzie to widmo – widmo komunizmu.

Fantasy
Widmo krąży po Mordorze, Cymmerii, czy tam Meekhanie, krąży nisko, przemyka magią niskich aspektów i chaotycznych żywiołów, przez najbliższe 10 tomów sagi będzie tak krążyć i grozić, może nawet dojdzie do bitwy Światła z Ciemnością; ja wiem, to brzmi szalenie eskapistycznie, jakbym był uczniem trzeciej klasy Franklin Delano Roosevelt High w Pasadenie, a dziewczyna, którą lubię, umawiała się z rozgrywającym drużyny futbolowej, ale po prostu ta saga jest fajna, a ono krąży – widmo komunizmu.

Horror
Widmo krąży po Europie, co będę się cackał z jednym nawiedzonym hotelem na indiańskim cmentarzu, zwłaszcza, że w Europie nie ma indiańskich cmentarzy; stojąc przed dylematem chałupa, czy kontynent, wybieram kontynent – widmo komunizmu.

New Weird
Widmo krąży po Europie, bo wreszcie ma możliwość, środki oraz czas; komu się nie podoba, niech czeka dalej na nowy tom Pieśni lodu i ognia – widmo komunizmu.


Manipulowany cytat oraz definicję komunizmu jako nauki o wyzwoleniu proletariatu podaję za: Karol Marks, Fryderyk Engels, Manifest partii komunistycznej/Zasady komunizmu, Książka i Wiedza, Warszawa 1979

sobota, 27 listopada 2010

Fantastyka, gienurt, dialog.

Czasami mówimy, że fantastyka to literatura konwencji. Chcąc jej kulturalnie dokopać – mówimy to zawsze. A przecież każda literatura babra się w bagnie konwencji. Czasem są one tylko mają rozmyte granice i nikt mądrze ich nie nazwał. Weźmy taki gienurt. Czytelnik przyzwyczajony do polskich konwencji odpadnie spróbuje Borgesa i odpadnie z hukiem. Bo gdzie Ojczyzna, gdzie uwłaszczenie chłopów, albo przynajmniej Tatry? Dochodzę do połowy tomiku, a tu nic tylko tygrysy, lustra, labirynty.
No dobra, okej. Trzy powyższe to rekwizyty. Ale że bohater ginie za Ojczyznę to konwencja. Której Borges się nie trzyma, bo tygrysy są bezpaństwowcami.

Albo Dukaj. Inne pieśni. Co z nich zrozumie stereotypowy głownonurtowiec? Gombrowiczowskie motto na pewno. Zabawę Arystotelesem, formę i to, że w świecie Pieśni formatuje ona człowieka. Ale czy sam świat? W oczach głównonurtowca mozolne tworzenie świata rządzonego inną fizyką to perwersyjna zabawa fetyszysty. Bez sensu. Przecież nikt nie będzie sprawdzał książki po kątem tego, że alter-chemia jest spójna na wszystkich 528 stronach powieści. No chyba, że jest nieźle pokopany i jeździ na konwenty.

Ten sam problem z pozycji pisarza. W jednym z wywiadów JD opowiada, że zachowanie lutych oparł na zjawisku nadciekłości helu. Po co to komu? Czy Lód zmieniłby swój wydźwięk, gdyby zastosować ruch konika szachowego, a to zaś, że w warszawskiej części luty przemarza północną częścią Nowego Światu byłoby żywcem przepisanym przebiegiem zwycięskiej partii Capablanki z Laskerem?
Chyba nie.
I dlatego w oczach gienurtowców jesteśmy bandą zboli. Bo ile arcydzieł by powstało, gdyby autorzy nie pinkolili się równaniami stanu, albo liczeniem trajektorii na Wenerę.
Fantastom para idzie w gwizdek, gienurtowcom w Nike.

niedziela, 7 listopada 2010

Style narodowe/ Prasa idei

Gdyby Amerykanie kupili licencję na Alternatywy 4, zrobiliby sitcom o małżeństwie mieszkającym w nowojorskiej kamienicy i jej zwariowanym dozorcy.

Gdybyśmy my kupili licencję na Różowe lata 70, wyszedłby nam Czterdziestolatek.

*
Rozkosze darmowej prasy:
Nie będę ukrywał, mam poglądy. A jak wiadomo, poglądy najlepiej wyraża się poprzez ocenę mediów. I tak robię z kolegami. Śmiejemy się z gazety, każdy wie jakiej, że jest tego i owego, rozumiecie, pełna frustracji i obsesji, na dodatek mają jeszcze tego kolesia od programu w dwójce, co za pacan. Wiadomo.
Czasem jednak człowiek myślący wpada w zadumę. A może przesadzamy? Jest w końcu wolność sumienia, a tylko gazeta innej opcji. Przecież nie nawołują do rzucana bombami.
I już człowiek mięknie, kręgosłup moralny mu wiotczeje, a ręce świerzbią, by się z kim pojednać. Na szczęście w sukurs przychodzi darmowa gazeta. Otwiera ją człowiek tedy, czyta, i po pierwszym artykule woła: oż fukk!
Oni są jeszcze gorsi.

Autor niniejszego blogaska pragnie gorąco podziękować organizatorom targów kariery za zrealizowaną możliwość przeczytania cudzej prasy i niezrealizowaną możliwość zaciągnięcia się do sił zbrojnych, gdzie mógłby autor godnie paść od pohańskiej kuli, a nie męczyć się na studiach.

wtorek, 2 listopada 2010

Na marginesie

Pomyślałem coś mało oryginalnego – mamy złoty wiek seriali. I że w zalewie Housów, Castlów, Bonesó, Mad Menów, czy Żywych Trupów (był pilot! jeszcze nie widziałem) zapominamy o rodakach. Ja wiem, u nas jeszcze epoka archaiczna, ale nie wierzę, że żaden z polskich filmowców czy aktorów nie obejrzał niczego made by HBO.
Znalazłem 4 tytuły próbujące wybić się na wyższą jakąś (zagadka: jakie?), gdy naraz dopadła mnie tytułowa myśl na marginesie.
No bo jak to jest, panie, z tymi sitcomami?
Sitcom jest uważany za synonim anglosaskiego serialu komediowego. Formuła "25 minut plus śmiech z taśmy" obowiązuje nie mal zawsze i na palcach jednej ręki można policzyć wyjątki. Ale przecież sitcom to skrótowiec od komedii sytuacyjnej. A to już takie oczywiste nie jest.
W klasyce owszem. Hotel zacisze, Co ludzie powiedzą, czy – po drugiej stronie Atlantyku – I Love Lucy, to są komedie sytuacyjne, gdzie przyczyną sytuacji komicznej są intrygi bohaterów.
Weźmy jednak rzeczy nowsze. Mój ukochany It Crowd jet bardziej komedią charakterów. Nielubiana przeze mnie, ale przez niektóych kochana Mała Brytania to ciąg skeczy, w któych chodzi i ekscentryczność postaci, a nie o jakąkolwiek sytuację.
Brak tylko jakiejś konkluzji. Jest, błysnąłem obserwacją. Anglicy poradzili sobie z problemem tak, że wszystko z Albionu, to britcom. Co jednak z USA? Już zawsze będą tkwili w błędnym nazewnictwie.
No chyba, że to znowu my pomieszaliśmy i z własnej niewiedzy wszystko wrzucamy do sitcomowego worka. Tak, jak kiedyś pomyliliśmy operę mydlaną z telenowelą, przez co Łepkowska zepsuła opinię serialom iberoamerykańskim – które mają jakiś koniec.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Obrzydliwi neutralni

Znowu o paskudnych bliźnich.
Tak to jest w w cyberprzestrzeni, że pyskówka zwykle prowadzi w chaszcze polityczno-religijne. Unikam ich jak ognia, ale nawet z bezpiecznego dystansu widzę, jak paskudnie objawiają się wtedy tzw. neutralni. Są to ludzie, którzy (z reguły tylko pozornie) nie mają żadnych poglądów religijnych czy politycznych i w związku z tym mądrzą się z wyżyn swojego 0-levelu. Ciekawostka: im bardziej są bezpoglądowi, tym bardziej agitują.
Są jak golasy krytykujący czyjeś brzydkie ciuchy.
Tylko takich grzmotnąć.

***
W kioskach pojawiło się coś takiego:

Tylko kupować, bo filmy z tej serii warte były cen empikowych, a tu dwa za dwie dychy (bez grosza).

sobota, 30 października 2010

Ekspert to wróg kultury

– Fajny film wczoraj widziałem...
– Momenty były?
– No ba!

Wróć! Teraz jest zupełnie inaczej:

– Co to za kupa była wczoraj w telewizji.
– Wczoraj? Mówisz o filmie na jedynce?
– Zdefekowane guano. Guano, guano, guano.
– Przesadzasz. Mnie się podobał. Mojej dziewczynie też, a ona przecież nie lubi sensacji.
– Ten film jest stosem bredni i nieprawdopodobieństw.
– Dalej myślę, że zbyt ostro oceniasz. Naprawdę fajne teksty były.
– Fajne chyba dla przedszkolaków.
– Bo ja wiem? Takie przekleństwa poznaje się dopiero w pierwszej klasie. Przynajmniej tyle pamiętam z moich czasów. Ale o scenach akcji nie można niczego złego powiedzieć. Strzelaninę w chińskiej dzielnicy zrobili rewelacyjnie. Trochę w starym stylu, ale ze współczesnym tempie.
– Tak daleko nie oglądałem.
– Ale to był sam początek! Kiedy zmieniłeś kanał?
– Po pięciu minutach.
– Stary, w takim razie niczego nie wiesz. Same fajne rzeczy straciłeś.
– Jeśli równie bzdurne, co w tych pięciu pierwszych minutach, to nie żałuję.
– Nie łapię.
– Przecież musisz pamiętać. Jeszcze przed napisami początkowymi, kiedy Triada sprowadza do portu w San Francisco kontener broni.
– To pamiętam.
– No, a pamiętasz, jak kapitan wypełnia formularz celny? Jedną kartkę z trzema rubrykami! Guanowaty bulszit. Takie formularze to minimum sto stron. Kapitan powinien wypełniać je całą noc, a przecież mafia miała tylko godzinę na przerzucenie ładunku do chińskiej dzielnicy.
– Rozumie, ale czy aby nie przesadzasz? Z resztą, skąd się znasz na przepisach celnych w USA? Pracujesz w firmie eksportowe?
– Nie, ale od roku siedzę na forum fascynatów spedycji. I mówię ci, koleś, jak panu scenarzyście nie chce się sprawdzić aktualnych amerykańskich przepisów celnych, to czemu mam wierzyć w to, co powymyślał o broni? Albo strzelaninach? Bajki dla przedszkolaków i tyle. Zapamiętaj, chłopie.

Morał: dokerzy z Frisco, a nawet jeden celnik, byli na filmie w kinie. Podobał im się.

poniedziałek, 18 października 2010

Sztuka teatru


Wysłuchałem właśnie (Teatr Polskiego Radia rulez) tuwimowskiego Porwania Sabinek. Tuwim ukazał się jako praojciec Bartosza Wierzbięty: wziął staroświecką sztukę niejakiego Franza Schoenthana i tak przetłumaczył, że właściwie napisał od nowa. Aby jeszcze bardziej ukontentować KuK Ziutę, akcję przeniósł w scenerię galicyjską (niespodziewane u Żyda z kongresówy). Sama sztuka to wodewil z piosenkami, nieustannym qui pro quo oraz fenomenalnym Wieńczysławem Glińskim w roli dyrektora wędrownego teatrzyku.
Tak mi się teatr w słuchawkach spodobał, że przesłuchałem jeszcze Fredrę, Gogola, Molier'a i Kolację na cztery ręce. I naraz pomyślałem, jaką krzywdę robi szkoła. Przerabia się wśród lektur kilka sztuk, ale są one tylko czytane. Od wielkiego dzwonu trafi się wyjście na Dziady. Bez sensu. Równie dobrze można czytać partytury zamiast słuchać muzyki. Albo nie iść do kina, tylko oddawać się lekturze scenariuszy.

Odkrywszy miłość do teatru, szykuję się na ostateczny test. Może Strinberg. Albo Czekając na Godota. Wtedy niesiony zachwytem rzucę wszystko by zapisać się na teatroznawstwo, albo polegnę i cofnę się do fantasy. Jeden cykl, albo dwa, a wybiję sobie głupoty z głowy.

sobota, 16 października 2010

Perspektywicznie

Zwój – zauważyli Draken z Agrafkiem. Milkną fora, kostnieją blogi. Wstyd mi, że w tym uczestniczę. Bo po co blog, jak brak uzewnętrzniania się?
To musi być jakaś zapaść semantyczna. U mnie na pewno. Zasób słów nagle się zmniejszył, a porywy serca wypłaszczyły tak, że nie o czym pisać. Chyba żebym przeszedł do raportowania: wdech-wydech, wdech-wydech. Żyję.
Na biurku wyrosła kupka nieprzeczytanych książek. Pożyczonych nieprzeczytanych książek. Przeczytam. Oddam. Obiecuję. Nie zaginą.
*
W natłoku obowiązków odkrywam powoli, że chyba przegiąłem. Z autopromocją. Mniej lub bardziej świadomie stworzyłem medialno-towarzyski wizerunek Ziuty, przy którym Ziuta prawdziwy malutki jest a chudziutki. Coś podobnego mamy raz na pół roku w kinowym box offisie: wyskakuje film, przed premierą stając się kultowy i windując się do to 10 IMDB, koniec końców zaś wychodzi przyzwoity sensacyjniak Nolana. Jedno i drugie to agresywna maszyna memowa, zżerająca twórcę bez popitki. Nolan ma to szczęście, że ewentualną krytykę zagłuszy klaka. Ja[1] fanbojów nie mam.
Nie mam bladego pojęcia, co będzie z pracą magisterską, gdzie będę pracował, czy pojadę w najbliższym czasie na jakiś konwent (chciałoby się). Ale przeczuwam, że za wkrótce nadejdzie – po biblijnemu, nieoczekiwanie – dzień sądu. I wylegną wtedy krewni, przyjaciele, koledzy i koleżanki, ludzie z Krakowa i Warszawy, realni i sieciowi. Staną przede mną kręgiem, po czym jak nie zaczną krzyczeć: >>No, Ziuta, pokaż te doktoraty, Noble, poematy, myśli głębokie, czyny chwalebne. Tylko nie gadaj, że nie masz. Dobrze wiemy, co potrafisz<<.
A ja właśnie nie potrafię.

[1] już zupełnie dobija fakt, że nawet "ja" człowiek nie jest pewny. Nawet z tak bliska człowiek nie widzi czysto. Psychologiczna zasada nieoznaczoności.

*
Chwilowo koniec smutów. Wysłuchać w całości. Dla rozchmurzenia.

wtorek, 21 września 2010

Wiersz

Karteluszek znaleziony między stronami Pitavala rzeszowskiego. Papier pożółkły, kratkowany. Wymiary 45X71mm.

katar
kaszel

źle śpi
mało je

zęby
słabo siedzi
zjadł ojsobol

krzywica
czy zastrzyki


a na rewersie częściowo skreślony wariant:

ser żółty

ser homo

chleb

czy banan

poniedziałek, 20 września 2010

Gratulacje

Zdałem z marszu egzamin z MiAST (Modelowanie i Analiza Sieci Telekomunikacyjnych). Jest to o tyle ciekawe, że nie pamiętałem takiej banalnej czynności, jak całkowanie przez części i musiałem pół godziny metodą intuicji matematycznej szukać, jaka to funkcja daje po zróżniczkowaniu alfa razy w nawiasie: jeden plus chyba iks razy e do alfa iks – cuś w ten deseń. W każdym razie: rozwiązałem za jednym zamachem dwa problemy nietrywialne. Gratulacje temu Ziutu.

Serwis TVP donosi, że niedzielna premiera trzeciego sezonu Czasu honoru połknęła bez popity nie tylko Taniec z gwiazdami oraz Ojca Mateusza, ale i Familiadę. Wielokroć czytałem newsa, doszukując się semantycznej sztuczki, podejrzewając, że połknięta została powtórka Tańca z gwiazdami, spot Ojca Mateusza, albo edycja DVD Familiady, lecz jednak nie. To chyba prawda. Czuję się jak sekciarz, którego guru przemaszerował po oczku wodnym na dziedzińcu Instytutu Ateizmu Bojowego. Gratulacje temu Czasu.

I znów TVP. Tym razem Wiadomości. Zespół Bayer Full podpisał umowę z Chińczykami na 65 milionów (sic!) płyt i rusza podbijać państwo środka. Rację miał Łukasz Orbitowski, mówiąc mi, iż disco polo to jedyny prawdziwie polski wkład w światową muzykę. Niepocieszeni będą tylko metale. Dotychczas to Vader z Behemothem były symbolami naszej zamorskiej muzycznej potęgi. Tym niemniej – gratulacje temu Fullu.

***

Przyszło mi do głowy, że Wit Szostak to pisarz straszniejszy od Dukaja.
W większości opinii Jacek Dukaj uchodzi za literackiego wampira, który pomysł jedną powieścią lub opowiadaniem wysysa do szpiku kości, wypala na popiół tak, że nikt już, nawet sam Dukaj, nie wyciśnie ani kropelki literatury więcej. Tymczasem prawdziwym Dexterem jest Szostak. On dopiero eksploatuje idee. Jak Kompania Wschodnioindyjska plantacje herbaty. Trzy lata temu jeździł po konwentach, grał na skrzypcach, żył folkiem, chałupą, wierzbą przydrożną i oberkiem. Dziś zaś już go to nie obchodzi. Skrzypce pewnie odłożył, by się kurzyły, bądź spylił na Allegro.
Na półce czekają mnie (i długo poczekają) Chochoły, czyli Szostak miejski. Ale ciekawsze od książki będzie czekanie te dwa-trzy lata, aż Szostak wyprze się miasta. Tylko co dalej? Wieś już nie, miasto też – niewiadoma.
No chyba, że kiedyś zapytany, odpowie: "Tischner? szczerze mówiąc, to każdy ksiądz z gór filozofuje".

niedziela, 5 września 2010

Symetria



Powoli zbliża się bolesny (i radosny zarazem) moment rekonfiguracji książek na półkach. Przy okazji umyśliłem sobie, aby jedną półkę całkowicie przeznaczyć na pozycje tzw. ideowe. Od prawej układać Frondy, od lewej Krytyki polityczne.
Tylko co postawić w środku? Przecież buchnie płomień, gdy przystawi się obok siebie Terlikowskiego z Sierakowskim. Czy jest książka godna pełnić rolę i pośrednika i strażnika?
Wygląda na to, że długie jesienne miesiące miną mi na szukaniu, nim urządzę prawdziwie pluralistyczną biblioteczkę.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Ludzie Polconu

Mój pierwszy Polcon dobiegł końca przedwczoraj, a ja cały czas przygnieciony nawałą wrażeń nie jestem w stanie ułożyć ich w sensownym porządku. Trochę pomagają zdjęcia i relacje znajomych. Ale nie będę pisał relacji. Skupię się na jednym elemencie i jeżeli trafi się coś innego, to dlatego że z tego elementu wyrastało. A więc: ludzie polconu.

Mamy forowiczów. I niesamowitą myśl, że "fantasta" to znamię wypisane na czole. Bo i ja (koleżankę) Czereśnię i (koleżanka) Czereśnia mnie poznała na dworcu, chociaż żeśmy się nigdy nie widzieli. Podobną intuicję wykazał berbelek. Straszne to tak samo jak niesamowite.
Przyjechali i inni, z Drugiego Obiegu, SFFiH, Fahrenheita. Nosiwoda, draken, flameno, Bakałarz, Chiisaineko z Maruchinem, Zgaga, Czarny, Raven z AZoKo, Tsiar, oraz wielu innych, których strach wymieniać, bo jeszcze kogo pominę – i będzie wstyd. A szwarcbrygada obije.

Kolejną refleksją jest to, jacy różni mogą być ludzie. Idziemy w piątek nocą na kampus, a tu wyrasta przed nami Wit Szostak z połowicą. I tenże Szostak, łeb jak Cray (Oberki zachwycają, Chochoły zakupione) rozmawia z nami gdzie kto pije. Jak jaki człowiek, a nie pisarz-filozof. Rewelacyjna sprawa, życzę mu wszystkiego najlepszego i coś z tych życzeń się już spełnia, bo przedpremierowe Chochoły schodziły na pniu w konwentowym sklepiku, a na prelekcję "Czy fantasy potrzebuje realizmu?" (po której zupełnie inaczej patrzę na narrację i ontologię utworu literackiego) waliły dzikie tłumy. Wbiłem się tylko po znajomości. A przecież Wit Szostak to nie Sapkowski, a jego książki są zbyt nietypowe by zostać bestsellerami.

Skoro już o Sapkowskim. Dwa punkty z nim ominąłem, na trzeci – nieoficjalny, polegający na podglądaniu kompromitacji Mistrza – nie dobiegłem. Może to i dobrze. Spuśćmy łaskawie zasłonę milczenia. Smutne to.

Od pisarza Andrzeja Sapkowskiego przechodzimy do pisarza Pawła Majki. Gratulacje, ukończył nareszcie powieść (a miał ich rozgrzebanych ze sześć). Z drugiej strony czuję się dziwnie, bo chyba go nie doceniam. Z mojego bliskiego, krakowskiego punktu widzenia Paweł to agrafek – inteligentny człowiek, czytelnik dobrych książek, znakomity gawędziarz. I przez tę bliskość gubi mi się pisarz Paweł Majka. Nocna dysputa z Michałem Cetnarowskim o Trzecim Świecie sięgała pułapu niebieskiego. Wiem dobrze, co mówię, bo siedziałem między nimi i omal nie poleciałem na plecy, trafiony nisko przelatującym argumentem. Mój fałszywy obraz zburzyła do reszty (koleżanka) Czereśnia, malując swój portret agrafka. Wyszedł drugi Dukaj, z dorobkiem mniejszym od pierwszego, bo kiedy tamten siedzi w ciepełku i pisze, nasz musi niczym śmiertelnik łazić co rano do roboty.

Padło nazwisko mc, czyli Michała Cetnarowskiego. Jego sytuacja jest odwrotna od agrafkowej. Mc to chodząca inteligencja i wiedza literacka. Gdyby żył pół wieku wcześniej i trafił na Wisławę Szymborską, noblistka albo by na starcie zaczęła pisać lepiej, albo rzuciła poezję na rzecz krawiectwa. Tertium non datur. Kontakt z Cetnarowskim odmienia. Z drugiej strony, jest jeszcze inny Michał Cetnarowski, który stwierdza, że wypił za mało piwa, żeby wdawać się w dyskusje o polityce i religii (ja sobie założyłem, że u mnie dawka zbliżona jest do śmiertelnej; przeważnie trzymam się założenia).

Jeżeli mc i agrafek, to muszę wspomnieć o reszcie Nowych Idących. Było ich na Polconie pięciu (Majka, Małecki, Miszczak, Wegner, Zbierzchowski) z supportem w postaci Jakuba Nowaka, który do Nowe Idzie nie trafił, bo się żenił. Gdy są razem, moc się kumuluje i zwala z nóg. Słyszałem o przypadkach, gdy wannabe autor zrezygnował z marzeń po lekturze Steibecka, ale Nowi Idący nie są gorsi. Gaszą jak świeczkę. Strach pomyśleć, co powypisywali do antologii hard SF.

Cezary Zbierzchowski z kolei fajnie wpasował się w mój stary wpis o tym, co czytają polscy pisarze fantastyki. Przyznał się bowiem do zachwytu Ślepowidzeniem oraz tego, że przez długi czas był głodny SF i dopiero od niedawna może wreszcie ten głód zaspokoić. W ogóle ludzi, którymi Ślepowidzenie wstrząsnęło jest więcej. Chociażby Andrzej Zimniak.

A przy Zimniaku zataczamy pętlę, wracając do (koleżanki) Czereśni, bowiem to on nazwał Czereśnię koleżanką. I chociaż jej nie zna, zapowiedział piękną karierę naukową. Tylko się cieszyć.

było jeszcze wiele więcej. Prelekcja o brytyjskiej telewizyjnej SF (rewelacja), prelekcja o analitycznej predykcji zachowań (spodziewam się wysypu prozy, był tam Andrzej Zimniak, andre, mc i bodaj byszbysz; mc ostro notował), prawda o wydawnictwach (pod postacią trzech spotkań: Maga, panelu wydawców i jak wydać książkę w Polsce; dowiedziałem się dużo, cieszy że Uczta Wyobraźni żyje i że Zysk idzie ostro z Mievillem) dwa świetne panele (o ofensywie SF i o cyberpunku, w którym żyjemy; podczas tego drugiego mc prawdopodobnie sypnął, o czym będzie pierwsze polskie opowiadanie w F&SF) oraz trzy panele gorsze. Dwa z tych gorszych pokazały, jak daleko odeszli młodzi autorzy od pokolenia Klubu Tfurców (przykładem byl Grzędowicz). Zresztą porónajcie sobie, czytelnicy, wieczny Grunwald, z Panem Lodowego Ogrodu. Dajecie wiary, że oba teksty wywodzą się z podobnych okolic, czyli starej dobrej polskiej prawicowej fantastyki? Gdzieś jest pęknięcie, a przyczyną jego jest coś więcej, niż zaczytanie młodzieży Mievillem i Masłowską.

Powoli zbliżamy się do końca. Ktoś powiedział, że długość moich wpisów jest nieproporcjonalnie długa w stosunku do ilości czytelników. Dotyczy to nawet wpisu, w którym tylko wkleiłem obrazek. Może warto uderzyć w szersze kręgi, ale nie wiem, czy są jakieś kręgi, które chciałyby mnie wysłuchać.

A o Zajdlach nie powiem nic ponad to, co wisi już na portalach i forach. Fajnie byłoby krytykować wyniki, gdyby Anna Kańtoch była zblazowana, zepsutą do szpiku kości kobietą. Ale ona potem siedziała na murku. Czy ktoś kto siedzi na murku może być zły?

wtorek, 17 sierpnia 2010

Dobrze jest

Oberwie mi się za taki tytuł. Jak niby dobrze – zapytają czytelnicy. Telewizji nie oglądasz, wiadomości nie czytasz? Ten drugi w środku mnie obruszy się jeszcze bardziej, pokaże pustki w portfelu oraz inne rzeczy których nie mam, majtnie mi przed oczami indeksem, ukaże bezmiar porażek. Ale nic to. Na przekór defetyzmowi, na przekór rzeczywistości – jest dobrze.

***
Film Bitwa warszawska 1920 w wersji dla mojego ulubionego portalu filmowego
Produkcja: HBO Films & Platige Image
Reżyseria: Christopher Nolan

Scena 1: Wchodzi Piłsudski (Christian Bale z wąsami). Rozgląda się. Robi minę. Powiada sztucznym basem: Jestem marszałek i przyszedłem tu by kick some asses!

Scena 2: Przemarsz naszych wojaków. Idą bez kurtek mundurowych. Same podkoszulki. Z szyj zwisają nieśmiertelniki. Do hełmów przytroczyli paczki papierosów. W każdym plutonie jest dokładnie jedna ostra latynoska bicza nazwiskiem Vasquez. Vasquez albo Ramirez. Grunt że ostra bicza. Dźwiga więcej strzelającego żelastwa niż reszta oddziału.

Scena 4: Na plan wbiega Michael Mann. What's the fuck, woła. Ja to miałem reżyserować.

Scena 5: Na plan wbiega jeszcze David Fincher. Bloody bullshit, mówi do Michaela Manna, bo reżyserować miałem ja. A Kevin Smith zgodził się zrobić comedy relief.

***
Ten sam film Bitwa warszawska 1920 w wersji dla rekonstruktorów historycznych i innych znawców

Scena 1 i jedyna: Dwie godziny zbliżeń na guziki, szwy, rogatywki i zamki od karabinów.
Po seansie pogadanka: odcień munduru wz. 1919: karygodny błąd czy nowe odczytanie?

***

Powyższe napisałem, bo oprócz filmu Hoffmana, powstaje również serial o pięknym 1920 roku. Czyli bitwa warszawska dla każdego.
O serialu usłyszałem po raz pierwszy jakieś pół roku temu, ale wszystko wskazywało na to, że znowu komuś uroiły się cuda-niewidy i sprawa rozpłynie się przy pierwszym szacowaniu budżetu. Tymczasem nie, produkcja opóźniła się tylko o trzy miesiące (mieli zaczynać wiosną). Jak na Polskę rzecz niesamowita. co więcej, telewizja postanowiła uczynić 1920. Biało-czerwone superprodukcją i przyznało więcej kasy niż Domowi nad rozlewiskiem (nota bene goście od Czasu honoru są nieźle wkurzeni faktem, że muszą inscenizować okupowaną Warszawę za mniej, niż ktoś dostaje na filmowanie chałupy na Mazurach). Hoffmanowi też poszło z kasą łatwo. w wywiadzie opowiadał, że jak za funduszami na Ogniem i mieczem łaził ponad dekadę, a teraz pierwszy spotkany dyrektor banku zapytał, czy może sponsorować.
W niedzielę, z okazji święta, pokazano zajawki z planu, trochę fotosów wyciekło za sprawą statystów. I powiem tak, Kompania braci to nie jest (lecz – w pewnym sensie – Pacyfik owszem), ale chyba doszlusowaliśmy do poziomu Rosjan. A fraza "rosyjski serial wojenny" dużo obiecuje.

Tutaj wracam na początek wpisu. Z czego się niby cieszyć? Znów aktorzy z telenowel będą biegać i udawać postaci historyczne. Bo my przecież niczego nie potrafimy. Tylko telenowele i seriale o wsi. I głupie komedie. Człowiek myślący zlewa polskie produkcje i ściąga Californication.
A ja się cieszę. To już nie te czasy, kiedy Wajda zaklepał sobie temat katyński, co uniemożliwiło powstanie innym produkcjom na ten temat. Nikt (prawie) się nie złości, że młoskosy (i reżyser i scenarzyści, bardzo ci – gołowąsy przed sześćdziesiątką) zabrały pieniądze czcigodnemu. To postęp.
Po drugie zaś, bardzo lubię produkcje historyczne i fakt, że ktoś porywa się na balistykę, raduje mnie niesamowicie. Jeśli Biało-czerwone wypali, przyjdą kolejne. Może ktoś sypnie na trzecią serię Gliny. Być może odezwie się wreszcie prawdziwa fantastyka (był Naznaczony, a z tego co słyszałem, pani B i pan D pracują nad scenariuszami). Jeszcze tylko wyeliminujemy dydaktykę z obyczajówek, a możemy iść walczyć na klaty z BBC.

Jeżeli ktoś teraz powie, że przeginam z optymizmem, to powalę go jeszcze bardziej. wierzę bowiem, że to mogą być jaskółki powszechnego progresu i lada dzień, może szybciej niż można sobie wyobrazić, z całego tego syfu, który nazywamy rzeczywistością, wyroście piękny, pachnący kwiat.
Koloru biało-czerwonego.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Skąd oni biorą fabuły?

Kolejne Wielkie Pytanie, to akurat zrodzone z lektury wiosennego F&SF.
Były tam dwa opowiadania. UWAGA SPOILERY!
W opowiadaniu A bohater spotkał gościa, którego wiedza może zmienić świat na lepsze. Na wiedzę tę dybali hitmani złej evil korporacji. Hitmani oczywiście pojawili się i zrobili rozpierduchę. Gość z wiedzą zginął, ale wiedza przetrwała. Z pewnością zmieni świat.
W opowiadaniu B ze światem działo się naprawdę źle. Na szczęście bohater spotkał kolesia, którego wiedza wszystkich uratuje. Na kolesia dybali hitmani złej evil korporacji. Zabili go, ale wiedza przetrwała, by zmienić świat.
Frapujące jest to, że oba teksty popełniły dwie wschodzące gwiazdki SF: Ted Kosmatka (Śmiercionauci) i Paolo Bacigalupi (debiutancka The Windup Girl kosi wszystkie nagrody). Na szczęście nie jest źle. Kosmatka broni się faktem, że jego złą evil korporację znam osobiście (pozdrowienia dla beżowego człowieka z Londynu), Bacigalupi robi wielką chętkę na powieść (MAG ma ją wydać na początku przyszłego roku; nie mogę się doczekać).

Niemniej od razu człowiek zaczyna się zastanawiać, dlaczego fantastyka tak kuleje pod względem fabuł. Męczy się taki pisarz, tworzy świat, albo przebija się przez roczniki Świata Nauki, a potem swój twór pakuje w ramy powieści sensacyjnej a la Dan Brown, albo czarnego kryminału (czarnego, bo nie trzeba się aż tak wysilać z konstruowaniem intrygi jak w klasycznym, wystarczy detektyw pijak i famme fatale składająca zlecenie – myśli nasz pisarz).
Oprócz tego zostają 3 fabuły podstawowe, rodem z czasów papy HG Wellsa: powieść o odkryciu naukowym (SF), quest (fantasy doprowadziło temat do mistrzostwa) oraz upiór przybywa do spokojnego miasta i trzeba go ukatrupić (horror).
Są też autorzy przekraczające granice. Nie bojący się czegoś więcej. Innej fabuły. Paru takich można znaleźć i u nas (chociażby Szostak, którego teraz czytam). Dziwnym trafem są to ludzie z dużą znajomością tak nielubianego głównego nurtu.

czwartek, 5 sierpnia 2010

Co oni czytają?

Pytanie za sto punktów: co czytają polscy pisarze fantastyczni?
Chyba nikt tego nie wie. Czasem otrzymujemy od autorów odpowiedź, ale mówią w wywiadach raczej o fascynacjach z młodości, nie aktualnych lekturach. To czytali kiedyś: Hemingway, Tolkien, czasem jakiś kiepskiej jakości stuff w krzykliwej okładce – literacki objaw przemian ustrojowych z lat 90. Jeśli chodzi zaś o to, co autor bierze do ręki, gdy nie pisze kolejnej powieści albo opowiadania, mamy wielką niewiadomą.
Część dała jakąś odpowiedź. Dukaj chwali się swoimi lekturami w Czasie Fantastyki. Drogą blogowo-towarzyską wiem co nieco o Małeckim, Rogoży, Majce paru innych. Ale co ostatnio czytał Grzędowicz? Co wygina półki Pilipiukowi? Co by polecił Ćwiek?
Czasem dopada człowieka myśl najczarniejsza: niczego nie czytają.
Dzięki niebiosom jednak można mieć nadzieję. Na pewno czytają rękopisy kolegów. I konkurencję, co im przeszkadza w zdobyciu Zajdla. Jak trafi się dobry rok, to autor fantastyki przeczyta więcej, niż napisał.
Wtedy jesteśmy zieloną wyspą.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Lipiec

Dostałem ulotkę. Szedłem jakby nigdy nic na piwo z fantastami, a tu zza winkla wyrasta koleś i wręcza mi ulotkę. Białą z czerwoną obwódką. Aż proszącą się, by wywieść z niej notkę.
Otwarto na Brackiej Gazeta cafe. Kawiarnię pod auspicjami Agory. W schludnie urządzonym wnętrzu (zajrzałem przez okno) można napić się kawy, zjeść ciastko, przeczytać najnowszy numer Wyborczej. Dodatkowo dochodzi możliwość zakupu agorowej książki albo płyty (czyli, w moim przypadku, brakujących Lemów) oraz wzięcia udziału w spotkaniu z Ważną Osobistością. Ale najbardziej zaintrygowała mnie końcówka tekstu, głosząca, że wszystkiego tego możemy doświadczyć w eleganckim bezdymnym lokalu, z, cytat: "kącikiem, w którym przygotowaliśmy atrakcje dla najmłodszych".
Uwaga, czytelniku, to co teraz przeczytasz, to efekt najdzikszych myśli, jakie wykiełkować mogły tylko podczas trawienia gruzińskiej wieprzowiny. Podlanej miodowym Ciechanem. Wymyśliłem, coś, za co karnie przeniosą mi Różowego blogaska z Blogspota do Salonu 24. Od jutra jedynym moim czytelnikiem będzie Kataryna. Otóż wyobraziłem sobie te atrakcje dla najmłodszych. Rodzic kupuje kawę, dziecko zaś dostaje zestaw Happy Michnik. Jak w McDonaldzie. A największa atrakcją będzie kolekcja figurek bohaterów Okrągłego stołu. Z plastikowym profesorem Geremkiem na czele. Mówiącym profesorem. Dziecko pociągnie za fajkę, a profesor odpowie: >>nie dorosłeś do demokracji, młody Polaku!<<

***

Podczytuję antologię Jamesa Gunna pt. Droga do Science Fiction. Cztery tomy, podobno legendarne. W bibliotece mieli od dwójki wzwyż. Niesamowita sprawa, czytać teksty z lat 30 i 40, z samego początku złotego wieku.
Stanley Weinbaum, Odyseja marsjańska. Smutny tekst, bo autor napisał kilka rewelacyjnych tekstów, po czym umarł na raka kilkanaście miesięcy po debiucie. Opowiadanie ciekawe. Astronauci na Marsie, przygody jednego z nich i kosmita, który nie jest ani mackowatym potworem, ani człowiekeim z doklejonymi uszami.
Murray Leinster, Proxima Centauri. Bodaj pierwszy w historii utwór literacki o wyprawie do innego systemu gwiezdnego. Tzn. były wcześniej jakieś proto space opery, ale Leinster jako pierwszy wziął pod uwagę dystanse i nieprzekraczalność prędkości światła. Do pozytywów zaliczę rasę roślinoidalnych obcych i ich drzewną technologię (grzybianie z Ambergris!). Obcy oczywiście pragną naszego mięsa, a fabuła prosi się o okładkę z dzielnym astronautą, tulącym swą kobietę i walącym z blastera do alienów.
Edmund Hamilton, Jak tam jest?. Najlepsze opowiadanie z przeczytanej trójki. Wspomnienia astronauty z marsjańskiej misji, bardzo dojrzałe i bardzo lemowskie. Poczułem to samo rozczarowanie podbojem kosmosu, co w Powrocie z gwiazd, podszyte pirksowym rutyniarstwem. Może dlatego Hamilton zdołał je opublikować dopiero 20 lat po napisaniu i po wielu przeróbkach. W 1933 nikt nie był gotowy na konstatację, że praca astronauty niewiele jest lepsza (a właściwie wcale) od fedrowania na przodku, gdzie w każdej chwili może buchnąć metan.

***

Nie jestem racjonalistą.
Takiego coming outu chyba nikt się nie spodziewał. Ani po mnie, ani po nikim z żyjących. Ale ja naprawdę nie jestem człowiekiem racjonalnym. Taki ze mnie racjonalista, jak lotnik. Wiem, że są samoloty, widziałem je w powietrzu wiele razy, ich zasady działania nie są mi obce, a paru moich znajomych latało, ale za żadne skarby nie dam się posadzić za sterami. Bo nie jestem lotnikiem. Ani racjonalistą.

niedziela, 4 lipca 2010

Antyteza Jamesa

Wakacje! Dwa miesiące luzu. Oczywiście odpowiedzialny młody człowiek powinien wykorzystać czas wolny od nauki i pracy na naukę pracę (bo wreszcie ma na nie czas, gdy nie musi już zapełniać wieczorów nauką i pracą), ale samolubny gen nieróbstwa wypuścił już pajęczynę białek, które zablokowały receptory obowiązku.
Rodzice byli u wujostwa na imieninach. Przynieśli DVD z Avatarem.
I oglądam teraz "najwspanialszy film przygodowy wszech czasów", opowieść o "bohaterze, który wcale nie chce nim być", oraz "wybór pomiędzy życiem, które zostawił a niezwykłym nowym światem, który poznaje i uczy nazywać swoim domem" (cytaty z tyłu pudełka) na małym kineskopie, któremu trzeci wymiar nadaje wypukłość, zaś przestrzenny dźwięk bohatersko próbuje zapewnić pojedynczy głośnik – nie lepszy od telefonicznej słuchawki.
Film jeszcze się nie skończył, dopiero co wsadzili Sully'ego na miejscowego rumaka i rumak poniósł, więc z narzekaniem się wstrzymam. Ale Pandora nocą świeci jak Lorien skrzyżowane z Vvanderfell. Taki to scenariusz Cameron pisał dekadę.

piątek, 25 czerwca 2010

Lusterko przyklejone do monitora

Sesja trwa i trwa mać w najlepsze.
Na stosie seriali do obejrzenia od pewnego czasu królowali Mad Meni pospołu z Doctorem Who. Ale pojawiło się TO i wszystko poszło w odstawkę. Nie ruszą mnie Burn Notice, nie uśmiechnę się nad True Bloodami. Śmuturamy olewam równo.
Bo, panie i panowie, nadszedł czwarty sezon IT Crowd.
Wiecie jaki jest najlepszy sposób na przyciągnięcie ludzi do telewizora? "Hej, pokazują nasz dom!". Właśnie czegoś takiego doświadczyli moi dziadkowie przy Człowieku z marmuru (dla mnie to już tylko film o Moim Mieście). Całkiem niedawno obserwowałem, jakie uczucia targały emo-dziećmi przy lekturze Skinsów. Niesamowite uczucie, że oglądają film o sobie. Lusterko przyklejone do ekranu monitora.
Ja mam tak z IT Crowd.
Serial-rewelacja. Dwu informatyków i szefowa, która nic nie wie o komputerach. Stężenie tekstów jak u Barei. Na kierunku mam kilka osób, z którymi mogę się porozumiewać cytatami z serialu. Są życiowe, aż pojawia się wrażenie, że komedia odsłoniła najczystszą Prawdę. A to razem jest definicją kultowości.
Nie będę się rozpisywać, bo to trzeba obejrzeć. Polecam. Trzy serie po sześć odcinków plus początek czwartej rozciągają przeponę do bólu.

Poniżej trailer. Na dowód realizmu: pracowałem w takiej rupieciarni. One istnieją.



edit: linkowanie przycina filmy. Albo nie znam jeszcze metody na poprawne wklejanie klipów z Tubka. Oglądajcie w nowym oknie.

wtorek, 22 czerwca 2010

Sesja, wybory i Zabużanki

Sesja, sesja – człowiek robi wszystko, byle się nie uczyć.
Jak po każdych wyborach wraca na ekrany dwukolorowa mapka Ojczyzny z towarzyszącym jej kategorycznym stwierdzeniem, że preferencje polityczne wyznaczają granice rozbiorów. Mówiąc zaś inaczej – Kongres wiedeński wiecznie żywy.
To błąd.
Zapominamy, że spora część Polski zachodniej to nie żaden zabór pruski, tylko terytorium zdobyte na Niemcach w 1945. Zamieszkują je przeważnie potomkowie ludności deportowanej z Kresów. To narzuca kompletnie różną optykę. Dotychczas było: zachód, Poznań, przemysł, Europa, praca organiczna i wiadomo kto kontra wschód, tereny przeludnione i niedorozwinięte, a wtedy jeszcze bardziej wiadomo kto. Taki punkt widzenia spłaszcza i trywializuję. Ja proponuję Teorię Ziuty, że województwa Zachodniopomorskie, Warmińsko-mazurskie, Lubuskie i Dolnośląskie należy uważać za Nowogródzkie, Wileńskie, Tarnopolskie, Pińskie et caetera. Sensu w tym niewiele więcej, ale można napisać w gazetach, że wiadomo kogo wybrała Hakata i Poleszczucy.
Mam też drugą teorię. Tak samo wyglądał ustalony za Gierka podział Polski między Coca-Colę i Pepsi. Kongresówka z Galicją Zachodnią piły Pepsi, reszta kraju Colę. Więc może to jest klucz do polskiej racji stanu? Polityka jako narzędzie brutalnej wojny producentów napojów gazowanych?
Uważajcie, co pijecie, bo to może być prowokacja.

Ale dajmy spokój polityce, bo z niej tylko wrzody żołądka. Pewien bloger mieszkający w Szkocji bardzo narzekał na tubylców. ze to spasione niechluje, ubrane jak ostatnie dziady, a prym wiodę Szkotki, przy których najgorszy polski kocmołuch, wyrwany o trzeciej w nocy ze snu, wygląda niczym księżniczka.
Jest to zjawisko globalne, narastająca wraz ze zbliżaniem się do Uralu. I zaobserwowałem to na przykładzie studentek z byłej WNP. Mieliśmy w poniedziałek laboratorium z MPLS (multiprotocol label swistching - ale to wiadomo ;-)). Z braku miejsca na sali prowadzący zorganizował ustną wejściówkę na korytarzu. Wtedy pojawiła się starościna trzeciego roku, bodaj Białorusinka. Zaczepiła prowadzącego, ustaliła termin zajęć odróbczych, po czym usiadła obok mnie i kolegi Ł.
I wtedy pomyślałem, jak bardzo nasza zachodnia cywilizacja jest uniseks. Zupełne przeciwieństwo kobiet z Rosji czy Ukrainy, których styl nazwałbym hiperkobiecym. Zawsze spódnice, obcasy i żakiety, bluzeczki, niczego co trzeźwy mężczyzna byłby w stanie na siebie włożyć. Jeśli taka zhańbi się dżinsami, to już nie plecakiem. Tylko i wyłącznie torebka. Nawet nie biegają normalnie, tylko małymi krokami, wykonując specyficzne płynne ruchy dłońmi. Brak tylko krynolin i parasolki, żeby człowiek poczuł się jak podróżnik w czasie, który trafił do roku 1900.
Czas na pointę. Wejściówkę w bólach zaliczyliśmy, więc wzięliśmy się za tworzenie sieci MPLS. Dość czasochłonna robota. W pewnym momencie rozmowa schodzi na temat pytania. Stwierdzam, że doktor bardziej męczył ludzi z drugiego końca korytarza, a u nas był spokój. Kolega Ł. potwierdził i dodał na dowód, że zdobył od Białorusinki maila. Niemożliwe, pomyślałem. Byłem obok, zauważyłbym.
To się nazywa mocny zawodnik.

wtorek, 15 czerwca 2010

Wybory

Agrafek nawołuje, by w niedzielę spełnić obywatelski obowiązek i oddać głos na Cthulhu. Smutne to. Nasza polityka miała być być permanentnym kabaretem, albo prostą ścieżką do Europy, a tu w jedną minutę Smoleńsk pokazał, że nawet najpiękniejsza plany myszy i ludzi biorą w łeb. Okazało się też, że w partiach ławki są krótsze niż ktokolwiek myślał. Bodaj jedyną, która naprawdę wprowadziła młodsze pokolenie na świecznik i dała im zrobić była nieboszczka LPR (okej, dycha jeszcze; ale w takiej Holandii by się nie cackali, tylko wypięli wtyczkę).

Dziś za to oddałem swój głos na zajdlowe nominacje. Tu mamy z kolei inny problem. Zapełniłem wszystkie rubryki w formularzu (korzystałem z tego; mam nadzieję, że nie przyślą spamu). Wybrałem teksty, które moim zdaniem są dobre, ciekawe, alebo mam do nich osobisty, ciepły stosunek. Ale nie jestem pewien, czy nie popisałem się głupotą. Nie przeczytałem nawet 10% zeszłorocznej produkcji literackiej (w przypadku opowiadań jest jeszcze gorzej). Być może przegapiłem perełki. Dobrze mówili o Strukturze Protasiuka, ale jej nie znam. Straszy w księgarni i mówi "Ziuto, weź mnie!". Ale jeszcze nie wziąłem.
Aż marzy się to, czym straszy Pilipiuk, czyli stare dobre lata 90, gdy była NF z Feniksem, a powieści publikowała SuperNowa. Człowiek się spiął i w wakacje przerobił wszystko dwa razy. Było wygodniej.
Czasem ludzie pytają, gdzie ten wyczekiwany nowy Lem. Jest. Z tuzin opek wydał. I dwie knigi. Ale nikt jeszcze nie przeczytał.

sobota, 12 czerwca 2010

Julka



Śpiewa nasza rodaczka, Julia Marcell. Na tubku porównują ją (że odgapia) z Kulką. A przecież to wykapany Grechuta. Zwłaszcza pianino. Wsłuchajcie się w pierwsze takty. Potem dochodzą skrzypce, również bardzo grechutowskie. Fajnie, że ktoś idzie dalej tą drogą.

piątek, 11 czerwca 2010

Śmichy naszych ojców

Szlachetna idea częstego aktualizowania bloga upada skomląc. Jak wszystkie idee. Szczerze mówiąc, pisząc w startowym poście, że będę pisał minimum co tydzień, popisałem się (nomen omen) kokieterią. Różowy blogasek powstał po to, bym miał gdzie wykrzyczeć genialne w swej paranoi (i paranoidalne w swej genialności) pomysły, jakimi strzelam kilka razy dziennie. Znowu wyszedłem na głupszego, niż myślałem.

W międzyczasie gruchnęła wieść, że powraca Kabarecik. Ten Olgi Lipińskiej. Mam z Kabarecikiem problem. Toż to legenda, mistrzostwo świata. Jutrzenka wysublimowanego poczucie humoru.
Pamiętam jednak ostatnie odcinki, te z lat 2000, zanim Kabarecik skasował Zły (dziś ten sam Zły Kabarecik reaktywuje). Tego się nie dało oglądać. Bida-rewia z gwiazdkami seriali, Marek Siudym w babskiej kiecce i cienka satyra polityczna. Gdzie to, do dzisiaj ojce nasze wspominają z sentymentem?
Na szczęście Ojce (dokładniej Tata) przyszli w sukurs, kupując DVD ze starymi odcinkami. I, motyla noga, to naprawdę było dobre. Woźny Turecki, kurtyna, Dyrektor, pan Janek i cała reszta. Trochę Gałczyńskiego zmiksowane z kawałkiem PRL. Całość grała jak ta lala. Gdzie się to zatem podziało?

Pewną odpowiedź nasuwa inna legenda, czyli Jan Pietrzak. Kiedyś to było coś, Kabaret pod egidą, skecze, monologi, piosenki. Teraz zaś wszyscy wiemy, na czyim żołdzie jest Pietrzak. Czyżbyśmy więc meli klapki na oczach? Nawet tacy ludzie jak Passent, który przecież nigdy nie splamił się służbą u Złego.

Co zatem się stało przez te trzydzieści lat? Co zmieniło Kabarecik w bida-rewię, a Kabaret w sługusów wiadomych sił?
Może to tylko zwykłe dziadzienie. W tym miejscu rodzi mi się myśl. Chyba dobrze, że legendy staroreżimowej popkultury, wszystkie te Teleranki, W starym kinie, Wielkie gry i wiele innych, umarły po 89 roku. Dziś nie dałoby się ich oglądać. Byłyby cieniem minionego, balem w domu weterana, wspomnieniem rezerwy '76.
Motyla noga, to mogłoby trafić nawet Bareję. Stoczyłby się i koło 200 roku leżał gdzieś koło Gruzy, który zaczynał od wojny domowej, a finiszował Yyyrkiem: kosmiczną nominacją.

Smutne to jakoś.
Za godzinę leci Kabarecik.

poniedziałek, 31 maja 2010

Męskie łzy

Prawdziwi mężczyźni zmywają makijaż benzyną E95 – powiedziała siostra, sprawiając niechcący, że przypomniały mi się stare rozważania na temat męskich melodramatów, czyli inaczej MM (znowu moje ulubione literki; chyba nigdy się od nich nie uwolnię).
Natchnął mnie też film „Dziewczyna z sąsiedztwa”, którego wprawdzie nie oglądałem, ale wiem, jakie reakcje wywoływał u znajomych. Kobiety przyjmowały go ze spokojem, mężczyźni nieomal mdleli. Czy możliwe jest coś podobnego na gruncie melodramatu, albo szerzej, wyciskacz łez zrobiony specjalnie dla mężczyzn? Po krótkich przemyśleniach znalazłem dwa takie obrazy.
Numero uno, czyli Casablanca. „Męskość” tego filmu opieram na spostrzeżeniu, że jeśli w większość romansów skupia się na losach/przeżyciach kobiet, to w Casablance jest raczej przedmiotem niż podmiotem. Ingrid Bergman staje przed wyborem małego dziecka, które dostało dwa torty z bitą śmietaną, a da rady zjeść tylko jeden. Ciężar tragizmu przesuwa się na faceta. Poza tym mamy cały zestaw hipermęskich cytatów, rozpaczanie przy whisky i Murzyna przy pianinie (to mój prywatny ideał knajpy: speluna dla życiowych rozbitków, w której pianista rżnie As Time Goes By). Mało to wszystko kobiece. QED.
Gdyśmy już wzruszyli serca przy Casablance, wytaczamy ciężka artylerię, czyli Los człowieka Siergieja Bondarczuka. Film nie tak popularny jak kiedyś, ale wyszedł na DVD, puścili w TVP Kultura, a na Filmwebie rozpływają się w pochwałach. Uwzględniając fakt, że zdeklasował Casablankę w moim top ten i teraz figuruje na pierwszym miejscu, jest to lektura obowiązkowa. Olać Manny i Finchery, oglądamy Sieriożę.
Nic tak nie charakteryzuje Losu człowieka, jak to, że scena odmowy zagryzienia po pierwszym stanowi tu manifest ludzkiej godności. Bohater po drugim też nie zakąsza, co czyni go wzorem człowieka radzieckiego i Człowieka w ogóle. Wyjątkowo mało kobiecy wątek. Może, gdyby chodziło o piwo imbirowe, lecz takich okrucieństw faszystowski oprawca się nie dopuszczał.
Spoilerować strach, bez ujawniania fabuły wywód się sypie, ale spróbujmy. Los człowieka to film o mężczyźnie, który idzie na wojnę. Walczy, trafia do niewoli, cierpi, trafia do obozu, znów cierpi, ucieka, znów walczy, doświadcza wszystkich możliwych cierpień. I gdy wojna się kończy, a widz myśli, że więcej hardkoru nie będzie, reżyser daje finałową scenę. Duszoszczypiatielną i męską zarazem. Świetną. Kto nie widział, niechaj obejrzy.
Casablanca i Los człowieka to przykład męskich filmów, bardziej męskich niż łysina Bruce’a Willisa. Zrobionych specjalnie po to, żeby chłop mógł sobie bez wstydu pochlipać. Inaczej skończy się jak ten twardziel, komandos albo inny antyterrorysta, który płakał, oglądając film z boskim Sharukiem. Zapytali go, czemu płacze. Odpowiedział:
–Bo ona go kocha!

Dopisek: Ze smutkiem spostrzegłem, że wpis popełniłem stylem szkolnego wypracowania. Tak efektuje pisanie w jednym tygodniu trzech writingów na angielski.
Dla rozluźnienia klimatu coś lżejszego. Większość programów kabaretowych w TVP rejestrują w studio krakowskim. I nie wiem, czy mamy tu taki urodzaj, czy operatorzy mają dobry gust i talent do kadrowania, bo zawsze wyłapują z widowni najładniejsze dziewczyny.

piątek, 28 maja 2010

Ciuchy

Natchnęło mnie coś przy sprzątaniu szafy. Stos starych koszul męskich, głownie różowych, łososiowych i żółtych, przywołał wspomnienia. Jak ciasteczko z dwudziestej strony Prousta.
Widzę to od razu, gdy dokopię się do swoich zdjęć z wczesnej podstawówki, czy nawet przedszkola. Matko, jak ja wtedy byłem ubrany. Nie to co teraz – czasem, gdy do autobusu wpakuje się szkolna wycieczka, stwierdzam że ubrania dzieci są w porządku. Droższe, tańsze, ładniejsze i brzydsze, ale wszystko w granicach przyzwoitości.
Inaczej ze mną. Straszliwa kolorystyka, wszystko za duże, powyciągane, mnóstwo swetrów i dresowych bluz. Myślałem, że winna jest rodzina z Ameryki. Za komuny paczki z Massachusetts były czymś, ale przychodziły jeszcze w latach 90, przez co zmuszony byłem w łazić w czymś prawie na rozmiar i przesuniętym w czasie o dekadę.
Hipoteza padła przy przejrzeniu zdjęć zbiorowych. To samo. Czapy z pomponami, dresy z nadrukami, dzianina we wszystkich kolorach tęczy oraz mutacja fryzury na czeskiego piłkarza. Tym razem krótkie na przedzie kończyło się trójkątnym ogonkiem. Słowem: dzieci wojny ubrane w szmaty, które Czerwony Krzyż łaskawie przywiózł do obozu uchodźców. W latach 90 Angelina była młoda, więc szansa na adopcję też odpadała.
Tym razem mógłbym zwalić winę na miejsce zamieszkania, robotniczo-inteligenckie gusta rodziców i bliskość bazaru. Ale zajrzałem do Sieci, gdzie wynalazłem zdjęcie znajomego. Gdy ja oglądałem smerfy, on kończył podstawówkę i łapał bakcyla skandynawskiego metalu. Do tego z krakówka. Ten to powinien być ubrany po ludzku.
Ale kicha. Znowu zobaczyłem dzieci wojny, tyle że starsze. Nie załapały się do partyzantki, bo zabrakło kałachów.

Niniejszym pierwsza połowa lat 90 jest dla mnie, pod względem mody damsko-męskiej, gorsza nawet od lat 80.

środa, 26 maja 2010

Ostry dżołk

Tak to z niektórymi dżołkami bywa, że trzeba do nich dojrzeć. Zeszłopiątkowego pojąłem dopiero wczoraj, gdy opowiadałem go koleżankom z roku.
Otóż na laborce z VOIP-a (nie pytajcie, co to) doktor X zdziwił się niepomiernie. Mieliśmy problem, którego nie potrafiliśmy rozwiązać. A taki był prosty. Doktor podpowiadał, nasuwał tropy, a my nic. W końcu załamał się i rozpoczęliśmy życiową dyskusję.
– Ja nie wiem – powiedział (a w zasadzie powiedział trochę inaczej, ale cytuję z pamięci oraz narzucam nieświadomie swój styl pisania). – Głupi nie jesteście, leniwi też nie. Ale jednak nie potraficie rozwiązać prostego problemu. W ogóle nie wiecie, jak się do tego zabrać. Podpowiadam, a wy, zamiast trafić do celu, idziecie w szczegóły, motacie, podajecie zawartość piątego bitu w szóstej ramce. Okej, fajnie że o nim wiecie, ale po co wam to? Skąd to się u was wzięło.

Dziewczyny popłakały się ze śmiechu. W katedrze panuje anarchia i nikt nie zdaje sobie sprawy, czego nas uczą. Potrafimy całkować, dowodzić, rozkminiać pole elektromagnetyczne wokół anteny, wykonywać dzielenie na dziesięciocyfrowych ciągach binarnych w pamięci, rysować po dwa dowolne modulatory cyfrowe na raz (w każdej łapce długopis), robić szybką transformatę Fouriera na kartce, liczyć prądy w pięciooczkowych niestabilnych (czy jak to się nazywa) obwodach, robić sprawozdania i podawać zawartość oraz każdego bitu każdej znanej ludzkości ramki o dowolnej porze dnia i nocy. Zrozumiałe jest, że na telekomunikacyjny odpowiednik walenia młotkiem nie mieliśmy za bardzo czasu. A poza tym, jeżeli ktoś naprawdę tego potrzebuje, wybuli stosowną ilość tauzenów i pójdzie na kurs CISCO.

Na angielskim przyszedł mi do głowy pomysł na powieść w stylu Dana Browna. Z komunistami zamiast księży i PKiN w miejsce Watykanu. Chyba komuś to sprzedam, żal marnować czas i potencjał mózgowy na coś, co nie przynosi pożytku.

czwartek, 20 maja 2010

Zza Buga

W 2007 roku Janusz Józefowicz straszył z telewizora programem Przebojowa Noc, w którym to prezentowano hity muzyczne z różnych stron świata. Każdy odcinek prezentował hity z jakiegoś kraju. Prezentował w sposób niesprawiedliwy i wybiórczy. Na przykład odcinek 3, rosyjski. Zrealizowany pod założenie, że muzyka rozrywkowa z Rosji zaczyna się na Okudżawie, kończy na Pugaczowej, a gdzieniegdzie mamy rodzynki typu TATU albo Biełyje rozy.
Jawna niesprawiedliwość.
Ponieważ kiedyś zaprezentowałem prawdziwy radziecki punk, dzisiaj, na odtrutkę od Przebojowej nocy, prawdziwy radziecki metal. Gra Aria, tytuł piosenki: Ulica roz

wtorek, 18 maja 2010

VanderMeer

Skończyłem ostatnio Shrieka: posłowie, Jeffa VanderMeera. Jak już pisałem na którymś forum: może nie tak szalone jak Miasto.. ale dalej dobre. Dajmy głos Janice Shriek, narratorce i handlarce obrazami:

"Jednakże w Nowej Sztuce wkrótce zaczęło chodzić o coś innego niż o ekspresję artystyczną. Pojawiły się zawężone kryteria, według których każde dzieło sztuki klasyfikowano jako Nową Sztukę, albo jako Nie-Nową Sztukę. To drugie lekceważono, uważając za mało ważne, bądź mniej ambitne. Przyznaję, że sama również prezentowałam takie nastawienie, choć kierowały mną etycznie nieskazitelne powody – chciałam, żeby moja galeria zarabiała. Dlatego starałam się przyklejać wszystkim wystawianym u mnie etykietę >>Nowej sztuki<<, niezależnie czy chodziło o eksperymentalne kombinacje technik malarskich, czy oklepane pejzaże z barkami mieszkalnymi beztrosko unoszącymi się na rzece Moth
>>Oto ironiczny manifest Nowej Sztuki<<, mawiałam o tychże pejzażach, mentalnie przyklękając przed najnowszym potencjalnym klientem. >>W kontekście nowej sztuki ten obraz stanowi potępienie samego siebie w najsilniejszy możliwy sposób<<.
Muszę przyznać, że uwielbiałam tę nieprzewidywalność – nie ma niczego bardziej wyzwalającego niż granie w nielogiczną grę, której zasady tylko ty rozumiesz”


Czy to nie jest najlepszy i najszczerszy możliwy opis New Weirdu? A niby był taki nieuchwytny i niepoznawalny. Kolejny duch okazał się podwójnie naświetloną kliszą.

I jeszcze raz Janice:

„Tymczasem ci z nas, którzy nie byli podporządkowani ślepej ideologii, musieli znosić olbrzymie wiece natywistów, ich umoralniające przemowy, kampanie pisanie listów, które rozpoczynali, gdy tylko ktoś miał czelność wydobyć na światło dzienne coś, co choćby w najmniejszy sposób zagrażało ich wizji świata”

Nie brzmi to znajomo?
(i tak popełniłem najbardziej polityczny wpis na moim blogasku; wieczorem będę miał moralniaka).

piątek, 14 maja 2010

Posthumanizm

Posthumanizm – inaczej humanizm wygłodzony (postny). Prąd umysłowy popularny wśród absolwentów kierunków humanistycznych, którzy nie mogąc znaleźć zatrudnienia, popadają w nędzę. Początkowo bieda prowadzi ich do negacji niesprawiedliwego społeczeństwa i jego wartości. W stanie agonalnym skrajne niedożywienie wywołuje u posthumanistów zespół urojeniowo-halucynacyjny. Przeważnie roją sobie wszechpotęgę człowieka. Pojęcie pokrewne: granica Nietzschego.

Granica Nietzschego – ile problemów musi mieć człowiek, by zacząć opiewać Człowieka (nazwa na cześć filozofa). Zimbardo oszacował G.N na 13 (tyle liter miało brakujące hasło w krzyżówce).

edit: to już 13 wpis.

poniedziałek, 10 maja 2010

Broniewski

Ja nie chcę wiele:
Ciebie i zieleń,
i zeby wiatr kołysał
gałezie drzew,
iżebym wiersze pisał
o tym, że…
każdy nerw,
każda chwila samotna,
każdy ból - jakże częsty, jak częsty! -
zwiastuje odchłań,
mówi : nieszczęsny….

ja nie chcę wiele,
ale nie mniej niż wszystko:
Ciebie i zieleń
i żeby listkom
akacji było wietrznie,
i żeby sercu - bezpiecznie,
i żeby kot się bawił firanką
jak umie
żeby siedzieć na jerozolimskim ganku
i nic nie rozumieć.

Pętacki wiersz
sam wiesz, że łżesz,
ale dlaczego tak boli, tak boli?
chyba już nic nie napiszę
w ogromną i groźną ciszę
schodzę powoli

ja nie chce wiele:
Ciebie i zieleń…


Broniewski zrobił sobie krzywdę tymi wszystkimi wierszami o Stalinie, górnikach i planie sześcioletnim. Krzywdę zrobiły mu szkoły, wałkując Bagnet na broń (takie polskie Guns of Brixton, zauważyliście?). Nie umniejszam oczywiście wagi jego kawałków żołnierskich czy rewolucyjnych, ale najlepszy jest Broniewski liryczny. Jak w powyższym Zielonym wierszu, jak w Ze złości, Szczęściu, czy moim ulubionym Przypływie. Tego ostatniego nie wrzucę, bo raz za długi, zaś poza tym mam do niego emocjonalny stosunek (bo przy czymśtak genialnym nie da rady inaczej). Możecie sobie wyguglać.

Jak napisać powieść SF. Na marginesie Uczty wyobraźni.

Jak napisac powieść SF w stylu Petera Wattsa.
Kupujemy rocznik Świata Nauki. Usuwamy obrazki, w puste miejsca dopisujemy fabułę. W tym celu wybieramy jeden z artykułów w Świecie Nauki. Ponieważ Watts zaklepał juz samoświadomość, wzrok nasz pada na nozdrza. Piszemy zatem o kontakcie ludzkości z podwodną/kosmiczną inteligencją bez nozdrzy. Aby ubarwić historię, jedną z głównych postaci (najlepiej narratora) obdarzmy nietypowym spojrzeniem na sprawę. Niech to będzie na przykład modyfikowany genetycznie lingwista kwantowy, który w miejsce nozdrzy posiada subwiązaniowy symbiont płatów czołowych.
Tezę książki można streścić mówiąc, iż nozdrza nas opóźniają względem reszty galaktyki, są ewolucyjnym nieprawdopodobieństwem, kłócą się z inteligencją, a spece pracujący nad okiełznaniem Osobliwości w ogóle nie uwzględnili ich w przyszłym sofcie.
Ponieważ tak ostre postawienie sprawy buntuje wszystkich, z od ortodoksów prawosławnych po ortodoksów darwinowskich, dopisujemy bibliografię, w której dokonujemy naukowej egzegezy swoich tez i okraszamy szczyptą kanadyjskiego poczucia humoru, zdrowego i czerstwego jak drwal z Jukonu.
Uwaga! Ministrstwo kultury ostrzega: 90% nakładu powieści SF w stylu Petera Wattsa występuje w Polsce. Dbajmy o nasze dobro ojczyste.

Jak napisać powieść SF w stylu Charlesa Strossa
Pożyczamy od Wattsa rocznik Świata Nauki. Bierzemy dwa, trzy najbardziej nośne tematy. Więcej nie warto, bo Dukaj i tak zauważy tylko ekonomię, a czytelnicy to podchwycą. Uprzednio przygotowane założenia ugniatamy na ciasto, po czym wsadzamy do wirówki. Włączamy na najwyższe obroty, tak aby posthumanizm wykipiał spod pokrywki, a masa wyrosła na pulchną Osobliwość. Ponieważ gustujemy w anglosaskim pieczywie, nadmuchujemy naszą bułeczkę do granic prawdopodobieństwa. Bierzmy foremkę, wycinamy atrakcyjne kształty, po czym przez najbliższą dekadę sprzedajemy magazynach SF jako opowiadania. Potem zawsze możemy rozmoczyć je, skleić w całość i sprzedać jako powieść.

Jak napisać powieść SF w stylu Iana McDonalda (najkrócej, bo książka czeka jeszcze w kolejce do przeczytania)
To samo, co u poprzedników, ale ciut lepiej. Bez przesady Strossa, bliżej literatury niż Watts. Fabułę umieszczamy w scenerii egzotycznej. Ponieważ z kultury anglosaskiej wyrosła jedna z największych (obok darwinizmu, transhumanizmu i memetyki) zaraz XXI wieku, czyli zbójecka własność intelektualna, zakładamy, że McDonald ma prawa do wszystkich powieści hard SF, których akcja umiejscowiona jest pomiędzy zwrotnikami raka i koziorożca. Na wszelki wypadek korzystamy z bezpieczniejszych settingów: Ziemi ognistej, Spitzbergenu, Łotwy, Wysp Kurylskich, Kurpiów.
Propozycja: Na skalarnym Podhalu, teta-Majer(tm).

Jak napisać powieść SF w stylu Paolo Bacigalupiego.
Właściwie nie porada, ale plotka. Przeciek z wydawnictwa MAG sugeruje, że tłumaczem Wind Up Girl będzie Robert Stiller. Planuje się równoczesne wydanie dwu wersji pod różnymi tytułami: Mechaniczna dziewczyna i Nakręcana dziewczyna.

Autor niniejszego bloga proponuje natomiast Nakręconą szprychę. Trochę w stylu komedii na Polsacie.


PS: część osób czytających mojego bloga, może mi robić wyrzuty, że pisze banialuki, zamiast lutować. Od lutowania nie ucieknę, ale mogę uciec od stanów lękowych perspektywą lutowania wywołanych. Innymi perspektywami zresztą też. Ostatnio wszystkie perspektywy przyprawiają mnie o lęki. Więc rozchmurzam się, pisząc głupoty na blogasku.

piątek, 7 maja 2010

Na ósmego maja

Świętość nie wisi w próżni
więc do wykopu resztę ciał wrzucili
czerwoną szmata owinęli katafalk
i dziarską pieśnią zagłuszyli smutek
Bo nie rodzili się żołnierzami
a żołnierzami umierali

Nie ma świętości bez wroga
bez ciosów kolbą na na chybił trafił
bez parcia naprzód w nieprzestrzelonym szynelu
Dziarskim marszem zagłuszywszy zębów zgrzyt
bo nie rodzili się żołnierzami
a żołnierzami umierali

Nie ma świętości bez nieskalania
smrodliwy wiatr zasnuł brzegi
trupy jak gnój użyźniły czarnoziem
tytoń poszedł prosto w czerwone nosy
bo nie rodzili się żołnierzami
a żołnierzami umierali

Nie ma świętości bez grzechu
Dziękujmy więc za krzyki kobiet
golnijmy wódki dla kurażu
i czerwoną szmatą otrzyjmy twarze z łez
bo żołnierzami nie rodzili się
a żołnierzami umierali


bardzo przedwczesne to tłumaczenie, ale i tak niczego lepszego na razie nie wymyślę. A niżej oryginał. Klasyk radzieckiego punkrocka.

środa, 28 kwietnia 2010

Jak ja nienawidzę studentów (tytuł mający na celu wzbudzić zainteresowanie).

Możecie pomyśleć, że zacząłem się utożsamiać z Wilqiem superbohaterem. Możecie pomyśleć też, że sytuacja jest jak z filmu Fanatyk – któregoś dnia zawaliłem kolosa, podczas gdy grupowy pijus zaliczył na maksa, przez co ja, uwalony student, założyłem dres, w rękę chwyciłem bejsbol, po czym ruszyłem robić na miasteczku studenckim regularny Postal.

Prawda jest taka, że jestem dziwnym studentem. Studentem w swoim mieście. Do tego mieszkającym w najodleglejszych z możliwych dzielnic. Nocą strach wyjść z domu, żeby nie wypaść za krawędź świata i nie rozbić się o skorupę Żółwia. Przez tę podwójnie nieszczęsną sytuację wypadłem ze studenckiego życia. Ma to coś z autyzmu, albo wycieczki do Tokio. Stan nieustanego zdumienia, niezrozumienia, zachwytu i obrzydzenia. Cała akademikowa mitologia jest dla mnie mitologią właśnie, bo znam ją z opowieści, nie z życia. Na oczy widuję pochodne studenckich funkcji życiowych: klapki noszone ledwie śnieg spłynie, piątkowe popołudnia w autobusie, gdzie każdy usilnie próbuje stanąć w poprzek przejścia z plecakiem na stelażu. Specyficzne relacje, w których nie biorę udziału. Podłe żarcie z mikrofali, podłe piwo z puszki.

Żebyście nie wyobrażali sobie, że dyszę z nienawiści. Są też rzeczy, których zazdroszczę. Studiów jako przedłużonego dzieciństwa, tyle lepszego, że wreszcie bez opiekunów i sprzątania. Pięciu minut na uczelnię i dziesięciu na Rynek (kiedy ja przy korzystnych wiatrach wlekę się godzinę). Dziś, na przykład, przepadł mi kurs salsy i półmetek na jakimś pełnym panienek kierunku (można zatem ten wpis uznać za suplement do wpisu o ścisłowcach i humanistach). Kumple nie powiedzieli, bo przecież i tak zawsze wylatuję z zajęć pierwszy (żeby zdążyć na autobus), a wszystkie sytuacje towarzyskie muszę planować tydzień w przód. Jak ja bym chciał studiować gdzieś poza rodzinnym miastem. Wrocław, Poznań. To byłoby życie.
I miałbym laptopa.
Bo tego chyba najbardziej zazdroszczę. Mieć laptopa, nie marnować okienek w podziale zajęć, założyć konto w uczelnianym wi-fi i pisać blogowe posty na nudnych wykładach. To byłoby życie.
Zazdrość o penisa (Freud).
Zazdrość o laptopa (Ziuta).

sobota, 24 kwietnia 2010

Ekranizacje

W Międzynarodowy Dzień Książki wydałem 11 złotych*, co świadczy dobitnie, jaka bieda u mnie. A i nastrój nie lepszy.

Zdarza się niekiedy, że ogłoszona zostaje rychła ekranizacja naszej ulubionej książki. Ukochanej. Tej, która na nice wywróciła nasze patrzenie na literaturę. A potem jest kicha, bo film z książką nie ma nic wspólnego.
Przykładem The Congress na podstawie Lema. Reżyseruje Ari Folman, ten od Walca z Baszirem. Normalnie byłbym wniebowzięty (zapytajcie Artemis z, między innymi, Drugiego Obiegu, a wyjaśni, dlaczego Folman jest wielki), ale szykują się straszliwe zmiany w fabule. Między innymi główną postacią będzie kobieta. Do swidanija, Ijon Tichy. Cały film m być kobiecy, mówi Folman. Bóg jeden wie, jak z Lema można wycisnąć cokolwiek kobiecego. Czekam i boję się.
Drugi przykład jest lżejszy, bo dotyczy Nicholasa Cage'a. I filmu Next bazującego na opowiadaniu Philipa K. Dicka Złotoskóry. Opowiadanie PKD napisał w czasach, gdy w amerykańskiej fantastyce królowały opowiadania o mutantach dysponujących supermocami. Obowiązywały w nich dwie reguły:
1. Mutanci są dobrzy.
2. Mutanci panują nad sytuacją.
Dick zaś napisał tekst w którym:
1. Mutanci nie są dobrzy (przynajmniej nie dla nas)
2. Nie panują nad sytuacją.
Autor oczywiście oberwał za odstępstwo od reguł. Ale mniejsza o krytykę sprzed pół wieku. Powyższą anegdotę cytuję z pamięci, ale jest łatwa do znalezienia, gdyż Dick ją opisał i figuruje w uwagach do trzeciego tomu opowiadań zebranych. I wiecie, co zrobili scenarzysta/producent/reżyser/Nicholas Cage Nexta? Film o mutancie, który:
1. Jest dobry.
2. Panuje nad sytuacją.
Jaki jest w ogóle sens nazywania ekranizacją czegoś, co na żadnym planie (fabularnym, ideowym, stylistycznym, jakimkolwiek) nie ma niczego wspólnego z oryginałem? Fanów książki to tylko zniechęci. Krytyków nie zachwyci. I jeszcze trzeba będzie bulić właścicielowi praw autorskich.

Matrix na potęgę zapożyczył się u innych. Jest podobno opowiadania Snerga z bardzo podobnym pomysłem (Anioł przemocy – ale nie wejdę w szczegóły, bo jeszcze nie czytałem), dochodzi Kongres Futurologiczny, sporo Dicka, mnóstwo anime. Ale Wachowscy nie umieścili nawet "inspired by" w napisach. A mogliby. Że Tichy nie ma na imię Neo? Że przyszłość jest fuj, ale bez robotów?
To są szczegóły.

Obrazek – zagadka z poprzedniego wpisu przedstawia kobietę w ciąży (i z wózkiem ) w hipermarkecie, a wykonała go na zadanie koleżanka siostry. Ja widziałem słonia w kapeluszu i obrazek całującej się pary. Nie wiem, co na to koleżanka.

*Chłodny dotyk" Alberta Sancheza Pinola, zakupiona w taniej książce. Jestem w połowie. Nie jest to może aż tak zakręcone jak "Pandora w Kongu", ale daje radę.

Edit: Coś sypie się wpis. Albo ja coś sypnąłem. Nowe linijki na tak ja trzeba, spójniki na końcu linii, masakra.

środa, 21 kwietnia 2010

A Sześć Wu

Odzew na poprzedni wpis (niewidoczny w komentarzach, bo przesłany inną drogą) zaskoczył mnie i ucieszył. Są jeszcze ludzie, których interesują cudze schizy.


Książki trzech amerykańskich autorów zmieniły moje patrzenie na świat: Philipa K. Dicka, Jamesa Jonesa i Joego Weidera.
Skąd ten trzeci?
Bo A6W ćwiczą teraz wszyscy. Ćwiczą na forum SFFiH, ćwiczą koledzy z Poznania, ćwiczą koledzy i koleżanki z Krakowa. Ćwiczę i ja. Na dodatek Tata znalazł w szafie ekspander, więc mogę spokojnie marzyć o mułach, które rychło sobie wyrzeźbię. Może nie wyrwę się z nerdostwa, ale przynajmniej zostanę nerdem 2.0 (bez Maca). Poniżej rysunek poglądowy:


Na koniec zagadka. Co widzisz, szanowny czytelniku, na tym obrazku?

Czekam na odpowiedzi. Nie ma się czego bać, to nie jest żaden sprytny psychotest. Nie zniżam się do podsuwania testów psychologicznych (czegokolwiek psychologicznego) nieświadomym bliźnim.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Tamci. Wpis złośliwy

Powoli krystalizuje się formuła mojego bloga. Pełno tu będzie wszelakich mądrości godnych czułego twardziela, piątej wody po Hemingwayu. Co gorsza psuje mi się styl, piszę coraz dłuższe i coraz bardziej zagmatwane zdania. To pewnie przez nadmiar głównonurtowych lektur.

Jarosław Urbaniuk, znany fantasta, pochwalił mnie kiedyś za wybór studiów, twierdząc, jakoby kierunki techniczne (a co za tym idzie - praktyczny zawód) gwarantowały zdobycie ładnej i skromnej żony. W przeciwieństwie do cudactw w typie etnografii lub teatroznawstwa. Kto studiował na politechnice, ten wie, jak wygląda rzeczywistość. Przykładem (żeby w blogu nie dominowało ja) kolega z roku. Wysportowany, przystojny, z poczuciem humoru. Na kulturoznawstwie kijem musiałby opędzać się od panienek. Na elektronice opędza się od czarnych myśli.
W ogóle humanistyka ciąży ścisłowcom. No bo jak to może być, że tamci nas zdominowali. Świetnie oddaje to popkultura. Krótkie mignięcie okiem na telenowele, a widzimy, że młodzi Lubiczowie lub ci ze Wspólnej ciążą ku prawie i dziennikarstwu (trochę inaczej stoi sprawa w "Na dobre i na złe", ale częstokrotnie medycyna to przypadłość dziedziczna i scenarzyści to wiedzą). W serialowych willach mieszkają państwa mecenasowie i doktorowie. Trzeba czekać na film o przedwojniu, żeby lud prosty uchylał kapelusza przed panem inżynierem. A potem Jacek Dukaj dziwi się, że na politechnikach sporo jest konserwatywnej prawicy. W przeszłości nas szanowali.
Ścisłowców od humanistów dzieli też przyczyna wyboru studiów. U nas sprawa prosta – chcemy robić konkretną rzecz (rzadziej) albo kieruje nas ostra niechęć do kucia książek na blachę (częściej). Humanistom dochodzi jeszcze (prócz powołania i znajdowaniu przyjemności w kuciu książek na pamięć) chęć potwierdzenia własnych poglądów.
Już tłumaczę w czym rzecz. Żyjemy w czasach racjonalizmu spuszczonego łańcucha. Nie wystarcza już popierać opcję X albo być anty Y. Wybór trzeba uzasadnić. Większości starcza Wikipedia, ambitniejsi idą się dokształcać. Słyszałem o przypadku antyklerykała, który (nie chce mi się wierzyć) po to zaczął studiować religioznawstwo, aby umacniać się w poglądach. I tak, jak zwykli religioznawcy specjalizują się w danych systemach wierzeń, tak on wziął się za strzałkę czasu, a konkretnie za jeden z etapów rozwoju religii – upadek. Podobno jest człowiek istnym specem od zmierzchu religii, mówi o nim ze swadą i miłością. Podobno, bo osobiście nie znam, uwierzyć zaś nie za bardzo potrafię.
Ci wspaniali pasjonaci sowich poglądów niebezpieczni robią się na starość i wtedy tylko, gdy dochrapią się do stanowisk. I wyłazi ci taki z ekranu telewizora albo z gazetowej strony, najczęściej filozof lub socjolog, rzadziej psycholog. I narzuca swój ogląd świata ludziom. Wolno mu by było, gdyby uczciwie powiedział: "ja myślę, ja wierzę, ja uważam". Ale nie, ten mówi: "tak jest". Tak mówi moja nauka, inne postępowanie prowadzi ku zatraceniu. Te słowa oczywiście nie padają wprost, naszemu humaniście wystarcza uśmieszek politowania i kilka banałów.
Dla ścisłowców to rzecz niesłychana. Róże świństwa się przydarzały (marzy mi się napisać o tym książkę), ale żaden fizyk jeszcze nie powiedział Narodowi, że masa spoczynkowa cząstki jest taka, a jak nie, to won do obory gnój przerzucać. Żaden zwolennik teorii heliocentrycznej nie został zwyzywany od pałkarzy jedynie słusznej prawdy (obelga mojego wynalazku). Nie spotkałem się też ze stwierdzeniami, jakoby trygonometria sferyczna prowadziła do podziału na lepszych i gorszych (a przepaść dzieląca śmiertelników od znających trygonometrię sferyczną jest olbrzymia; doświadczam tego na co dzień).
Czasem wydaje mi się, że jeśli w dziedzinie dozwolone są tego rodzaju akcje, dyskwalifikuje je jako naukę. Na szczęście tylko czasem.

Zgoliłem brodę. Patrzę w lustro i widzę Innego. Nowy C-movie, Obca szczęka.