wtorek, 17 lutego 2015

Projekt Pratchett (3): Równoumagicznienie

Spostrzegłem chyba metodę, z jaką Pratchett wprowadza nowe cegiełki do Świata dysku. Pamiętacie Kolor magii? Między jedną, a drugą przygodą Rincewinda dowiedzieliśmy się o trzech rzeczach: o magach z Niewidocznego Uniwersytetu, o hipotezach związanych z seksualnością (wiem, jak to brzmi) żółwia, oraz o tym, że zaklęcie tkwiące w głowie tchórzliwego czarodzieje ma wielką moc, ale nikt właściwie nie wie, do czego służy. I się okazało, że z ta trójka napędza intrygę w Blasku fantastycznym. W nim z kolei zahaczamy o opuszczoną chatkę wiedźmy, dowiadujemy się, że po śmierci maga, jego moc uwalnia się, skutkując niezłym ambarasem oraz poznajemy najgłupszą wymówkę, by nie dopuszczać kobiet do nauki magii (problemy z kanalizacją). Wszystko to wraca jako motyw przewodni Równoumagicznienia.
Trzecią wizytę na Dysku zaczynamy od dowiedzenia się, że umierający mag może przekazać swą moc nowo narodzonemu ósmemu synowi ósmego syna. To aluzja do brytyjskiego folkloru, który wszystko, co nadnaturalne, zdarza się siódmym synom (u Pratchetta, jak już wiemy, specjalną mistyczną liczbą jest siedem). Tym razem jednak coś poszło nie tak, zawinił czynnik ludzki, miało miejsce qui pro quo, bo zamiast syna, kowalowi z Ramtopów urodziła się córka. I nim odbierającej poród babci Weatherwax pozwolono dojść do głosu, stary mag przelał na dziewczynkę swoją magię – i umarł. Rodzi to problem za problemem, bo magię trzeba w sobie okiełznać, a uniwersytet kobiet nie przyjmuje, zaś babcia, choć wybitna czarownica, nie zna tego rodzaju mocy i jak bardzo nie chciałaby pomóc, będzie to działanie ryzykowne i po omacku.
Mówiąc językiem Nowej Fantastyki, dwa poprzednie tomy Dysku były fantastyką rozrywkową. Ten jest fantastyką problemową. Poprzednio przytyki do śmiesznostek i wad naszego świata służyły podkreśleniu komizmu świata powieści. Kiedy Pratchett opisywał dylematy życiowe barbarzyńskiej wojowniczki, albo wspominał nam o tych nieszczęsnych rurach, rzekomo uniemożliwiających przekształcenie uniwersytetu w placówkę koedukacyjną, bawiło nas to, bo pokazywało, jak pokraczne są nieraz neverlandy. W Równoumagicznieniu Pratchett, jak wielu angielskich humorystów przed nim, postanowił zostać moralistą, któremu nieobce są sprawy społeczne.
To chyba pierwsza okazja, żeby wspomnieć, jak wielkim wyzwaniem dla tłumacza jest Świat dysku. Piotr W. Cholewa dokonuje naprawdę nadludzkiego wysiłku, żeby przełożyć na polski pratchettowski humor, tak mocno zakorzeniony w angielszczyźnie, jak to tylko jest możliwe. Taki tytuł oryginalny Równoumagicznienia, Equal Rites, dosłownie oznacza "równe ryty", ale w mowie brzmi tak samo jak "equal rights", czyli równe prawa. I Cholewa chyba w tym przypadku przedobrzył: chcąc zachować grę słów, zaciemnił sens.
"Równoumagicznienie" brzmi niczym "równy dostęp do magii uniwersyteckiej". I książka rzeczywiście zdaje się podążać za tą myślą. Mała Eskarina ma wielką moc. Moc, która wykracza poza babskie czarownictwo. Babcia uczy ją swoich umiejętności, ale dopiero w Ankh-Morpork dziewczynka otrzymać może taką edukację, na jaką zasługuje.
Dorośli bohaterowie książki mówią to wprost. Magowie podkreślają, że magia to skomplikowany proces intelektualny, czyli coś nie dla kobiet. Babcia uważa podobnie – dla niej magia to jakaś podejrzana i przemądrzała geometria dla intelektualistów z miasta.
A tymczasem jest zupełnie na odwrót. Natura dwóch tytułowe rytów magii – męskiego i kobiecego – jest przeciwna do deklarowanej. Za czarownictwem nie stoi może żadna wyższa teoria, ale trzyma się reguł. Brzmią prosto, bo nikt nie narysował ich jako figur geometrycznych. Magia za to, jeśli zignorować deklarowaną naukowość, okazuje się igraniem z chaosem. Zaklęcia skaczą między książkami, żyją własnym życiem, czasem dziczeją się buntują. Za granicą cienia czyhają bestie z piekielnych wymiarów, by rzucić się na nieszczęśnika, który się do nich zbliży. Mało to ma wspólnego z pełnym uczoności wizerunkiem roztaczanym przez magów.
I dopiero kiedy to sobie uświadomimy, możemy postawić równość między rytami. No, może nie tyle równość, co jakiś znak dopełnienia, ścieżkę do wspólnego podążania. Chyba o to chodziło sir Terry'emu. Mnie się w każdym razie podoba.

wtorek, 10 lutego 2015

Projekt Pratchett (2a): Kolor magii

Co to? Cofam się, zamiast czytać Równoumagicznienie? I jeszcze coś kombinuję z numeracją? Nie, to po prostu Terry Pratchett' The Colour of Magic, czyli telewizyjna adaptacja dwóch pierwszych części Świata dysku wyprodukowana w 2008 dla brytyjskiej telewizji Sky One.
Jeśli post temu twierdziłem, że dylogii Kolor/Blask pomogłoby scalenie w całość, to twórcy filmu najwyraźniej wpadli na ten sam pomysł. Nie ma zatem świątyni Bel-Shamharotha, wypadł Hrun Barbarzyńca, za to nieco rozszerzył się wątek uniwersyteckiej walki o przeżycie. Miłośnicy książek nie powinni narzekać, gdyż to tylko sprawiło, że historia jest spójniejsza. Dopisali aktorzy: Tim Curry jako Trymon, Sean Astin jako Dwukwiat, Jeremy Irons w roli Patrycjusza, czy Chrisopher Lee podkładający głos Śmierci to naprawdę udanie zebrana ekipa. Ciekawa rzecz z Rincewindem, a konkretnie z jego wiekiem: dopiero czytając Kolor magii uświadomiłem sobie, że wbrew rysunkom ś.p. Josha Kirby'ego nie był on wcale siwobrodym starcem – miał ledwo 33 lata. Film poszedł jednak tą drogą i nieudanego maga gra (wtedy) sześćdziesięcioośmioletni David Janson.
Czy jestem w stanie napisać coś więcej? Chyba nie. Kolor magii puszczała kiedyś polska telewizja w sobotnie popołudnie i to byłaby chyba jego najtrafniejsza ocena.

środa, 4 lutego 2015

Projekt Pratchett (2): Blask fantastyczny

Poszło zaskakująco szybko. Drugi tom Świata dysku wciągnąłem w trzy dni, w autobusie, przed snem, w chwilach przerwy między obowiązkami. Czyli wychodzi, że bardzo szybko. Dziś startuję z tomem trzecim i już zastanawiam się, kiedy nastąpi moment przesycenia, w którym będę musiał zrobić przerwę na coś innego, by przeczyścić wyobraźnię.
Ale na razie wróćmy do Blasku fantastycznego. Zaczyna się dokładnie tam, gdzie kończył się Kolor magii – salwując się ucieczką z rąk chcących ich w ofierze mieszkańców Krull, Rincewind z Dwukiwatem (oraz towarzyszący im Bagaż) skaczą przez krawędź Dysku. Przed grozą wiecznego spadania w przestrzeń ratuje ich magia. Oczywiście nie robi tego bez przyczyny. Osiem Wielkich Zaklęć budzi się, gdyż nadchodzi czas, w którym muszą zostać wypowiedziane, inaczej nastąpi coś strasznego.
Czyli nareszcie fabuła. Żegnamy się z ciągiem zabawnych epizodów, zaczyna się opowieść, w której bohaterowie mają cele, a przeciwności nie są wyciągane z kapelusza, czy losowane jak w grze RPG.
To pomogło Pratchettowi. Jeśli pierwszy tom przypominał parodię gatunku w rodzaju Czy leci z nami pilot, drugi jest powieścią z prawdziwego zdarzenia. Co więcej jeszcze śmieszniejszą i bardziej satyryczną niż tamten zbiór skeczy.
W skrócie wygląda to tak, że wielki żółw A'Tuin leci torem kolizyjnym w kierunku tajemniczej czerwonej gwiazdy. Spodziewaną katastrofę powstrzymać może tylko osiem wspomnianych już zaklęć, z których siedem znaleźć można w księdze przechowywanej w podziemiach Niewidocznego Uniwersytetu, ósme zaś skryło się przed laty w mózgu Rincewinda. Magowie więc ruszają w pogoń za nieudanym czarodziejem.
Sam Rincewind, odkąd nie jest po prostu nieudanym czarodziejem ze skeczu, a ma wreszcie cel w życiu (nie dać się złapać, ochronić zaklęcie i wyrzec je w odpowiednim momencie), staje się postacią literacką z prawdziwego zdarzenia. Podobnie trzeciego wymiaru nabiera Dwukwiat. Pratchett najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że idzie w dobrym kierunku, gdyż powtórzył znany z Koloru magii motyw dyskowego herosa. Tym razem jednak Hruna, prostą parodię Conana, zastąpił Cohen, bohater z prawdziwego zdarzenia, choć obecnie w nienajlepszej formie (ósmy krzyżyk na karku). To wreszcie zaczyna się być Dysk, jaki znamy i lubimy. Pojawia się nawet satyra społeczna w postaci apokaliptycznych kultów rozkwitających w społeczeństwie przerażonym pojawieniem się gwiazdy.
Postęp, jaki dokonał się w ciągu trzech lat od publikacji Koloru magii sprawia, że zastanawiam się, czy Pratchett zwyczajnie się z tamtą książką nie pospieszył. Tak często słyszy się przecież porady, aby przygody ze Światem Dysku nie zaczynać od pierwszej części, która jest inna, słabsza i zwyczajnie odstaje. Czy nie byłoby lepiej, gdyby jakiś mądry redaktor wyciął tak ze 40% Koloru i dołączył go do Blasku? Powstałaby książka rozmiarów Piekła pocztowego, zgrabna, fabularna, umiejętnie wprowadzająca w realia świata. Szkoda że się tak nie stało.
Pocieszyć się możemy, że tą drogą poszła ekranizacja. Ale o niej następnym razem.