czwartek, 30 czerwca 2016

Rodzina Serrano

Czasem człowiek nie wie, czy ma do czynienia z małym arcydziełem, czy raczej guilty pleasure. Jedno albo drugie. A może jakimś cudem oba na raz? W moim przypadku takim tytułem, który przyciąga i nie daje o sobie zapomnieć, jest hiszpański serial (chyba familijny komediodramat) Rodzina Serrano, o którym kilka słów skreśliłem dla Pulpozaura. Zapraszam.

sobota, 25 czerwca 2016

Szczęście w nieszczęściu, albo świt popkultury kontynentalnej

Przepraszam za pisanie o polityce. Staram się, żeby to był blog o kulturze (z przewagą fantastyki), a nie trybuna, z której przemawiałbym na każdy możliwy temat. W takich sytuacjach powinno się chyba głośno ostrzegać przed TRIGGER WARNINGIEM.
W piątek rano światem wstrząsnęła wieść: czwartkowe referendum na Wyspach wygrali eurosceptycy. Wielka Brytania wychodzi z Unii. Oczywiście nie stanie się to z dnia na dzień, a może w ogóle nie (Guardian, bądź co bądź dziennik poważny, donosi że referendum nie wiąże w żaden sposób parlamentu, który może całą sprawę wyrzucić do kosza  jeśli się odważy). Babki na troje wróżą i prognoz na temat tego, co się stanie, przekraczają wszelkie wyobrażenia. Z jednej strony rozpad całej Wspólnoty, z drugiej – jeszcze mocniejsze związanie państw. Zdominowanie kontynentu przez Niemcy, wpadnięcie jego wschodniej części przez Rosję, a nawet takie radosne szaleństwo jak to, że całe finansowe City przeniesie się z Londynu do Warszawy (serio, słyszałem coś takiego). Do tego w tle majaczy niepodległość Szkocji (która woli być w Unii), zjednoczenie Irlandii i hiszpańska flaga na Gibraltarze. Wielka Brytania uwalnia się od gnijącej Europy, albo zamienia w biedną, zmarginalizowaną, toczoną recesją Anglię. Autorzy political fiction mają chyba zawroty głowy od ogromu możliwości.
Je się nie znam, więc mniejsza. Za to ciekawą rzecz czytałem w kontekście popkultury. Otóż okazuje się podobno, że prężny brytyjski przemysł filmowo telewizyjny, swoją prężność zawdzięcza perfekcyjnie bilansowanemu modelowi finansowemu. I odejście z Unii zburzy tę konstrukcję. Twórcy to wiedzą i dlatego głosowali za pozostaniem. Boją się utraty olbrzymiego rynku wartego 376 milionów funtów.
Głębsza lektura zalinkowanego artykułu przynosi dalsze rewelacje. Lubicie Baranka Shauna? Albo kojarzycie serial kryminalny Hinterland, znany również pod walijskim tytułem Y Gwyll)? Oba powstały przy dofinansowaniu z UE. Nawet Gra o tron była kręcona w Irlandii Północnej dzięki dotacjom (na szczęście HBO dementuje pogłoski, że ich ewentualny brak zagrozi produkcji).
Co to wszystko oznacza? Po pierwsze, zachwiał się mit, że dofinansowanie dotyczy artystycznych produkcji, których nikt normalny nie chce oglądać. Po drugie, chyba zrobiliśmy sobie, my Europejczycy, małą krzywdę.
Tomasz Gabiś spekulował przed laty, że jednym z fundamentów anglosaskiej dominacji w świecie jest ich kultura. Jest to twierdzenie odwrotne od powszechnego (najpierw ekonomiczna baza, dopiero potem kulturowa nadbudowa), ale może być od pewnego momentu prawdziwe. To film upowszechnił angielszczyznę jako język międzynarodowy. Z kręgu anglosaskiego wywodzą się największe narracje popkultury, od Szekspira po Gwiezdne Wojny. Wprawdzie w Europie kontynentalnej również tworzono wielkie postaci i wielkie opowieści, ale Anglosasi nie mieli problemu z wchłanianiem ich do swojej przestrzeni kulturowej. Jak jakiś Borg. Nawet zastanawiałem się, czy ostatniej Wojny i pokoju BBC albo Muszkieterów nie powinno się uznać za jakąś formę cultural appropriation.
Żeby to jeszcze dotyczyło jakichś starych książek z domeny publicznej. Anglosasi zawłaszczają, co tylko im nawinie się w ręce. W ten sposób Hollywood pożarł całą falę nowego hiszpańskiego horroru (potem ci reżyserzy przepadli w trybach machiny; podobny los spotkał Węgra Nimróda Antala, autora Kontrolerów). Seriale z różnych też poznajemy nie w wersji oryginalnej, ale jako w postaci remake'u. Czasem prowadzi to do niesamowitych sytuacji  wiecie że kanał Ale Kino tytułował duńskie Forbrydelsen tak samo, jak jego amerykańską wersję, The Killing?
Doszło do sytuacji, gdzie USA i Wielka Brytania stały się węzłem przez który przechodzi cała wymiana kulturalna świata. W tym węźle jest bufor, arsenał filtrów oraz jednostka logiczna decydująca, co przepuścić, a co skompilować na nowo. Połączenia omijające węzeł nie istnieją. Alternatywne węzły dawno już padły.
Ba, doszło do tego, że czasem podłączamy się tylko do centralnego węzła, zapominając o własnej, lokalnej sieci kulturowej. Dlatego widzimy fanów fantastyki, szukających alternatywy dla linii Grzędowicza-Ćwieka poprzez import narracji zachodnich, a zapominających chociażby Peteckiego, czy Borunia. Zaś już najciekawsze jest wynarodowianie, które można obserwować podczas oglądania filmów. Tak bardzo weszliśmy w ich tematykę, ich język, ich obyczajowość oraz formy ekspresji uczuć, że nasze własne wydają się obce, czy wręcz źle zagrane. Obejrzeć polski film to jak obejrzeć coś z dalekiej Azji  odrębność kulturowa tak wielka, że nie wiemy, czy to wszystko na poważnie, czy jakaś kpina. Na blogu Zwierza Popkulturalnego mignął mi komentarz, że kiedy Fassbender w ostatnich X-Menach odezwał się po polsku, to temu komuś Fassbender momentalnie zbrzydł. Tak działa na nas kraj najbardziej obcy i egzotyczny ze wszystkich  własna ojczyzna.
Tak się złożyło, że obierając ziemniaki, oglądałem starą francuską komedię na dwójce. Wystąpili: Belmondo jako cwaniak, Bourvil jako gamoń, Niven jako gentleman oraz Wallach jako nerwowy południowiec. Czyli klasyka. Kiedyś Francuzi potrafili przebić się poza bańkę ze swoją popkulturą: komiksami, komediami, kryminałami (Melville), muzyką. Nie gorsi byli Włosi, którzy stworzyli niepowtarzalny koktajl seksu, campu i przemocy. Potem jednak przyszła Ameryka i zagoniła wszystkich z powrotem do kąta.
Czy skoro jedna z dwóch nóg, na której opiera się anglosaska dominacja w filmowo-telewizyjnej popkulturze, zaczyna się chwiać, nie jest to okazją dla nas? Przecież już coś z wolna się dzieje. Dobrą robotę odwalają Skandynawowie – choć na razie Imperium wciąż pochłania im i aktorów (po listę zajrzyjcie do Zwierza), i fabuły (Forbrydelsen, Broen Äkta människor, chodzą też słuchy, że HBO chce robić własną wersję Borgen). Włosi zainteresowali Gomorrą. Hiszpanie może nie potrafią jeszcze kończyć seriali (każdy, który oglądałem, miał fatalną końcówkę), ale robią ich bardzo dużo. Niemcy jak to Niemcy – nie patrzą na świat i konsekwentnie robią swoje (na Pulsie leci dziewiętnasty sezon Kobry, a ja sam lubię zabawnego Ostatniego gliniarza). Rosyjska telewizja to gigant i na każdy Serialcon/Serialkon mogę przygotować prelekcję-przegląd i żaden tytuł się nie powtórzy.
Wreszcie jesteśmy my. Wciąż zagubieni i dezorientowani, ale z potencjałem. HBO-wską Watahę (wkrótce drugi sezon) emituje brytyjski Channel 4. Tytuł The Border dowodzi, że nie tylko my nie tłumaczymy tytułów dosłownie. Czas honoru otarł się o BBC, które jednak przestraszyło się siedmiu sezonów. Koniec końców serial kupiła lokalna stacja z Glasgow oraz telewizja kurdyjskojęzyczna (!).
Czy szansa rzeczywiście istnieje? Nie mnie osądzać. Na pewno nie należy jej z góry skreślać, a już w ogóle nie wolno wyobrażać sobie (często słyszałem głosy), że produkcje spoza kręgu angielskojęzycznego nie przebiją się, bo są odmienne kulturowo i opowiadają o rzeczach, które ludzie nie znają, ani się nie interesują. Dylematy Amerykanina czy Brytyjczyka też były abstrakcyjne dla świata – póki nie trafiły na ekrany.
W świecie kryje się wielkie bogactwo. Nie powinno się z niego rezygnować. Kto wie, może za kilkanaście lat okaże się, że fanki nie będą już wzdychać do Toma Hardy'ego, ale do, dajmy na to, Jewgienija Cyganowa. Czemu nie?



Post scriptum: fala europejskich (i nie tylko) seriali oraz filmów mogłaby rozstrzygnąć odwieczny spór napisy kontra lektor kontra dubbing. Zawsze podejrzewałem, że ludzie najbardziej protestujący przeciwko lektorowi i dubbingowi tak naprawdę oglądają produkcje z krajów, których język znają na tyle, żeby napisy pełniły wyłącznie funkcję pomocniczą. Ciekawe jak sobie poradzą z jednoczesnym zerkaniem w dół ekranu i śledzeniem akcji Kryminalnych zagadek Budapesztu. :-P

niedziela, 19 czerwca 2016

Conrad w kosmosie

Fajnie od czasu do czasu wrócić do książek, które czytało się dawno temu. Najlepiej zaklepać dla nich do 10% mocy przerobowej   to chyba w sam raz proporcja, żeby starczyło i na powroty, i na literacki marsz przed siebie. Dla mnie autorem, do którego wracać należy przede wszystkim, jest Lem. Od niego zaczynałem czytanie książek fantastycznych. Chodziłem do szkolnej biblioteki i wybierałem: trylogię Żuławskiego, K jak kosmos Bradbury'ego, Piknik na skraju drogi i Lema właśnie. Oczywiście czytanie takich rzeczy w wieku 12 lat oznacza, że można trafić na treści dla nieco starszych. Astronauci byli w sam raz młodzieżowi (co autor sobie potem wypominał), ale już z Solaris rozumiałem tylko otoczkę, zaś w Pamiętniku znalezionym w wannie rozumiałem tylko wstęp. Od Wizji lokalnej się odbiłem, a Pirxa, jak przystało na lekturę dla klasy szóstej szkoły podstawowej, polubiłem dopiero na studiach. Jest jednak jedna książka Lema, która wtedy wciągnęło mnie bezwarunkowo od pierwszego zdania, a miłość do niej trwa po dziś: Niezwyciężony.
W lemowej bibliografii Niezwyciężony zajmuje specyficzne miejsce. Dość powiedzieć, że jeśli Solaris i Cyberiada to arcydzieła i klasyki, Summa z Golemem są pożywką dla filozofów, Ijon Tichy doczekał się sporej liczby filmów o sobie, a Opowieści o pilocie Pirxie z niewiadomych przyczyn wpadły w oko ministerstwu edukacji, tak dziejom misji największego krążownika, jakim dysponowała baza w konstelacji Liry, przypadło miejsce w ławce rezerwowych. Ot taka książka, która na dźwięk hasła Lem przychodzi na myśl dopiero po chwili. Pomimo tego jednak Niezwyciężony ma oddaną grupę zwolenników, do której mam przyjemność się zaliczać.
Przede wszystkim Niezwyciężony, mimo niewielkiej objętości, to powieść bogata w szczegóły. A wiadomo, że żyjemy w czasach nadmiernego analizowania tekstów. Dotyczy to zarówno naukowców, jak i czytelników. Czytelnicy najczęściej badają tekst słowo po słowie szukając zaczepów pod rozszerzenia. Furtek pod ewentualne kontynuacje, luk, które można uzupełnić fanfikiem albo po prostu poszlak pozwalających na rekonstrukcję tych części świata przedstawionego, których opisu autor poskąpił. W przypadku Lema chyba tylko Opowieści o pilocie Pirxie nadają się do tego typu zbaw lepiej od Niezwyciężonego.
Zastanówmy się, co wiemy o tym świecie. Po pierwsze, eksploracja kosmosu zaszła daleko i przybrała kształt kojarzony ze space oper i military SF, skoro ludzkość umieszcza w odległych systemach bazy, w których stacjonują gwiezdne krążowniki. Przekroczono prędkość światła, skoro dystans jednego parseka dzielący Bazę i Regisa III Niezwyciężony pokonał w rok. Z drugiej strony nie wynaleziono lepszego środka komunikacji bezprzewodowej od fal elektromagnetycznych. (u takiego Peteckiego bohaterowie używali do tego tachionów). Lem umieścił dość danych, by można się było pokusić o naszkicowanie mapki świata. Regis III znajduje się raptem 16 lat świetlnych od Dzety Liry (czy właściwie Lutni, bo taka jest polska nazwa gwiazdozbioru). Są dwie gwiazdy o takiej nazwie: ζ1 Lyrae znajduje się 154 lata świetlne od Ziemi, zaś ζ2 Lyrae nieco bliżej, bo 150 lat świetlnych. Jeśli dodać do tego odległą o sekundę paralaksy (parsek), czyli 3,26 roku świetlnego. Ponadto Rohan był na Delcie Lutni. To znowuż dwie gwiazdy, kolejno i 1079 i 898 lat świetlnych. Razem daje to ogólne wyobrażenie o skali podboju kosmosu, ogromie białych plam (skoro bywają na delcie, a okolice kilkukrotnie bliższej dzety są jeszcze nie do końca poznane). W takim przestworze kosmosu Ziemianie musieli nie raz ścierać się wrogą przyrodą na obcych planetach, skoro Niezwyciężony jest aż tak potężnie uzbrojony. Prawdopodobnie dochodziło również do kontaktów z życiem inteligentnym, skoro fakt istnienia w bliskiej gwiazdowej okolicy śladów po wymarłej cywilizacji Lyran jest czymś, o czym można nie pamiętać od razu.
Każdy inny pisarz zrobiłby z tego cykl.
Tym bardziej, że Niezwyciężony to bardzo akcyjna powieść. Chyba jedyna taka w twórczości Lema. W innych książkach dynamiczne sceny były przeważnie chwilami wytchnienia między jedną, a drugą żywiołową refleksją. Tu proporcje są odwrotne. Cieszy to tym bardziej, że klasyczna powieść przygodowa jest gatunkiem na wymarciu. Podobnie jak przygodowy film. Gdzieś w latach 80 wygrała beztroska awantura w stylu Indiany Jonesa i trudno dziś spotkać na serio napisaną historię o ludziach, którzy gdzieś na odludziu muszą zmierzyć się z ogromem przyrody i własnymi słabościami. Pod tym względem Lem napisał przygodówkę spod znaku Londona i Curwooda.
Oraz Conrada.
I to jest trop, którego nie zdołałem wygluglać, więc jest chyba w miarę oryginalny. Kiedy pyta się o nawiązania do Josepha Conrada w SF, najczęściej padają tytuły Serca mroku Dukaja i Tajemnego gościa Silverberga. Do tego dodać jeszcze nazwy statków – Nostromo i Sulaco – z uniwersum Obcego. O Lemie się nie wspomina.Tymczasem Niezwyciężony to wybitnie conradowska rzecz. Horpach, twardy, ale trochę służbista, to krewniak kapitana McWhirra z Tajfunu. Z kolei Rohan to ten sam młody oficer marynarki przechodzący próbę charakteru, co bohaterowie Tajfunu, Smugi cienia, czy  Lorda Jima. Cała sytuacja wygląda podobnie. Rohana ocala bezmyślność i brak reakcji w obliczu niebezpieczeństwa, więc jeszcze raz musi się się zmierzyć, by dowieść swojej wartości. Wreszcie do kompletu porównań dorzuciłbym Jądro ciemności. W klasycznym tłumaczeniu Zagórskiej to podobno znika, ale – jeśli wierzyć znajomemu angliście, który się ze mną podzielił tym odkryciem – w oryginale kongijska dżungla, dzika, żywa i mroczna bardzo przypomina nekrosferę Regisa III.Tak więc literatura polska zatoczyła małe kółko i dwaj najbardziej znani za granicą polscy autorzy okazali się mieć sporo wspólnego.