sobota, 6 grudnia 2014

W kosmos, w kosmos, młody człowieku (i stary też)

Jeszcze nie byłem na Interstellarze, ale z przyjemnością przeczytałem sążnisty esej Dukaja, który opublikowała niedawno Kultura liberalna. Podobno pełen spojlerów. Dlatego was przestrzegam – ja się nie przejmowałem, i tak nie będę pamiętał spojlujących szczegółów, kiedy wreszcie zasiądę przed ekranem. Mam krótką pamięć. Poza tym film, którego nie warto oglądać, gdy zna się już wszystkie twisty, jest złym filmem. Patrzcie na Imperium kontratakuje: jego ponadczasowa wielkość bierze się z tego, że bawi i przy setnym seansie, chociaż przecież cały świat wie, że... ale nie  nie spojlujmy. Może ktoś nie wie.
Dukaj pisze sporo o "poważnej" SF, o tym gatunek radzi sobie w literaturze, a z filmem się gryzie. O filmowcach, którzy pomimo tego przemycają fantastycznonaukowe treści do rozrywkowych, dziejących się tu i teraz seriali telewizyjnych (oczywisty przykład Impersonalnych, nieoczywisty przykład Detektywa). Więcej przeczytacie w zalinkowanym tekście. Ten wpis nie ma być streszczeniem.
Bowiem wprawdzie nie widziałem filmu Nolana, ale widziałem dwie inne niedawne produkcje, które są na ustach wszystkich – Strażników Galaktyki oraz zwiastun Gwiezdnych wojen: przebudzenia mocy. Czyżby wracała kosmiczna SF?

O Strażnikach mówi się, że sporo ze swojego sukcesu zawdzięczają umiejętnemu wyzyskaniu atmosfery oczekiwania na siódmy epizod Gwiezdnych wojen. Wprawdzie wg wiki Marvel oficjalnie ogłosił swoje plany kilka miesięcy przed zakupem Lucas Filmu przez Disneya, ale coś jest na rzeczy. Jakiś głód przestrzeni daje się odczuwać w popkulturze. Zapowiadały go filmy z końcówki poprzedniej dekady: Moon Duncana Jonesa, szwajcarskie (!) Cargo, dwuczęściowy Przenicowany świat Bondarczuka na podstawie Strugackich (myślę, że gdyby w czas trafił w łapy tumblr-owców, miałby własny fandomik), plus pewnie kilka innych, o których nawet nie wiem.
Na ten moment mamy już Strażników (i będą sequele), Przebudzenie mocy (i będą sequele plus spinoffy) oraz nolanowski Interstellar. Do tego nowy zarząd SyFy przypomniał sobie, że w czasach sprzed epoki Rekinada stacja miała na koncie Gwiezdne wrota i Battlestara Galaktikę, postanowił zamówić aż trzy nowe space opery: Ekspansję na podstawie powieści Coreya (pierwszy tom wydała u nas Fabryka), eksploracyjne retro SF Ascension oraz Killjoys o międzyplanetarnych łowcach nagród. Plus oczywiście inne produkcje, o których nie wiem. A nawet jeśli niczego więcej nie ma, to, co będzie, ilością przerasta wszystko, o czym mogliśmy marzyć.

Oczywiście to nie jest tak, że to wszystko się urodziło na kamieniu. Już nie tak silna jak pół wieku temu, fantastyka kosmiczna trwała w życiu utajonym w literackiej niszy military SF i space opery. Czasem jeszcze jakiś autor hard SF nie wytrzymał wyprawił się do gwiazd, choć sam podgatunek, zdominowany przez postcyberpunk i hipotezę Osobliwości, wolał się trzymać Ziemi. Rzecz jasna też, ten z radością przeze mnie ogłaszany WIELKI POWRÓT może okazać się wielką pomyłką. Ot, ogłosili nowe Star Warsy, Nolanowi udało się przepchnąć swoje wielkie marzenie, a setki drobnych i średnich graczy omyłkowo uznała to za nadejście koniunktury.
Dukaj zapytałby w tym miejscu co było pierwsze, jajo czy kura. Czy nagle w ludziach ponownie obudziło się pragnienie sięgnięcia gwiazd, czy to korporacyjne rekiny odkryły nowe terytorium do podbicia i właśnie jesteśmy świadkami przekonywania konsumentów, że właśnie tego pragną. A może, co by cieszyło najbardziej, naprawdę wracamy na orbitę, misja Rosetta i start Oriona to pierwsze etap powrotu drogę, z której niepotrzebnie zeszliśmy przed laty. Wtedy to, co widzimy w kinach i w telewizji jest kulturowym przetworzeniem wierchidei, która przyszła z zewnątrz.

Ale załóżmy, że wszystko pójdzie dobrze i kosmiczna fala jest naprawdę falą. Wiemy, że będą filmy i seriale. Wiemy, mniej więcej jak będzie wyglądała literatura fandomowa (tropy: deszcz nagród dla Ancillary Justice – nota bene opcję na jej adaptację kupił Fox – oraz zapowiedzi rebisowych Horyzontów zdarzeń czy Genius creations). Ale przecież obecnie fantastyka dawno przebiła mury getta i, rozpleniwszy się, wzięła Ziemię w posiadanie. Fandomowiec (w starym znaczeniu tego słowa) od paru dobrych lat nie jest wyłącznym odbiorcą fantastyki. Zresztą pisałem o tym przy okazji Serialkonu. Jeżeli więc ogółowi odbiorców kultury spodoba się kosmos, wciągnie do swojej puli genowej wiele nisz, środowisk i fandomów.
Jak więc będą wyglądać przyszłe międzyplanetarne młodzieżówki? Jak się będą prezentować na tle Mojego księżycowego pecha? Tak jak Igrzyska śmierci na tle Wyjście z cienia.
I czy harlequiny dołączą się do nurtu. Bo po przeczytaniu zapowiedzi romantycznej powieści o silnej postaci kobiecej walczącej z zombiakami, z chęcią poczytałbym o takiejże pannie śmigającej po galaktyce, jak Han Solo.
Może się nazywać Hanną Solo. Czemu by nie?

PS: piękne obrazki wziąłem z tumblra 70s Sci-Fi Art.
PPS: w trakcie pisanie przypomniałem sobie, że przecież w kolejce na serial czekają Czerwone koszule Scalziego i marsjańskie książki Robinsona. Fala rośnie.


EDYTA: na fejsie napisałem coś takiego:




Ascension startuje 15 grudnia! To tylko trailer, ale w materiale promocyjnym (czyli trailerze wzbogaconym o wypowiedzi twórców), pan grający jedną z głównych ról mówi:
– Ascesnion is a true, oldschool sci-fi.

Drugi pan zaś dodaje:
- This is SCIENCE fiction.



A spadkobiercy Borunia i Trepki mogą właściwie pisać pozew.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Przygody Sherlocka Holmesa i doktora Watsona, te radzieckie.

Kino i telewizja (nie wspominając o radiu i grach) próbowały wielu podejść przy adaptowaniu przygód najsłynniejszego fikcyjnego detektywa-konsultanta. Podstawową decyzją było wtedy, czy tworzymy na podstawie kanonu coś nowego, czy też ekranizujemy wiernie. Pierwszej opcji próbowano wielokrotnie, a największy sukces odniósł chyba najnowszy „Sherlock” od BBC. Opcja druga jest mniej popularna, jakby filmowcy dobrze wiedzieli, że musieliby się zmierzyć z materiałem, który mimo olbrzymiej atrakcyjności, nie poddaje się tak łatwo celuloidowi.
Na pewno wiedział to rosyjski reżyser Igor Maslennikow, gdy pracując pod koniec lat 70 w leningradzkiej wytwórni Lenfilm, po dłuższych wahaniach, zdecydował się przyjąć skrypt dwuodcinkowego filmu telewizyjnego na podstawie „Studium w szkarłacie”.
Maslennikow nie był specjalnym miłośnikiem Conan Doyle’a. Skusiła go za to atmosfera, magiczność opowieści oderwanej od realiów codziennego życia – oraz finezja scenariusza, który jako jeden z nielicznych potrafił dobrze ustawić relacje między bohaterami.
Kluczem do dobrej adaptacji kanonu, uważał Maslennikow, jest doktor Watson. W opowiadaniach i powieściach dzielny lekarz jest narratorem, w filmach tę rolę odbiera mu oko kamery. Doktora jednak nie można usunąć, bo jest kanoniczny. Zwykle więc jego postać redukowana była do comic reliefu, wicu wetkniętego w poważny kryminał. Dopiero tekst Julija Dunskiego i Walerija Frida czynił Watsona równorzędnego partnera i przyjaciela Holmesa. Dziś to standard, wtedy – rzecz nieoczywista.
Przesłuchania trwały długo. Wreszcie wybrano najlepszego: znakomitego aktora teatralnego Witalija Sołomina. Nie obyło się bez zgrzytów. Sołomin wyglądał zbyt rosyjsko (ucieleśnienie stereotypu: jasne włosy, lekko pyzate policzki, zadarty nos) i dopiero wąsy to zamaskowały.
Wybór idealnego Holmesa był prostszy. Wasilij Liwanowski miał pociągłą, arystokratyczną twarz, wąski nos i włosy przyprószone siwizną. Do tego grał już wcześniej u Maslennikowa, a w dzieciństwie zaczytywał się opowiadaniami o Conan Doyle’a.

Osobnym problemem były plenery. Architektura brytyjska zauważalnie różni się od kontynentalnej, a z rosyjską już zupełnie nie ma wiele wspólnego. Na szczęście Lenfilm działał w Leningradzie/Petersburgu, najbardziej europejskim z rosyjskich miast. Pełnym klasycystycznych gmachów i willi w stylu angielskim. Drugim miejscem służącym wykreowaniu realiów dziewiętnastowiecznego Londynu była Ryga. Nadbałtyckie miasto, przez kilka stuleci w kręgu wpływów niemieckich i skandynawskich, już wcześniej „robiło zachód” w radzieckich produkcjach. I tym razem wystarczyło wywiesić szyldy oraz wypuścić dorożki na brukowane ulice.
Wnętrz, których nie udało się znaleźć w naturze, wybudowano od podstaw w studio. Wszystkie potrzebne rekwizyty, wiktoriańskie meble i bibeloty pościągano z muzeów bądź kupiono w antykwariatach oraz targach staroci. Anglicy, którzy po latach zobaczyli efekt, gratulowali Maslennikowi wykonania niełatwego zadania.
„Sherlock Homes i doktor Watson” miał premierę w 1979 roku. Wiąże się to z anegdotą: w scenie pierwszego spotkania doktora z detektywem Holmes trafnie dedukuje, że Watson wrócił właśnie z Afganistanu. Dopiero po zdjęciach twórcy zorientowali się, że te słowa nie przejdą przez cenzurę, Związek Radziecki właśnie rozpoczął zbrojną interwencję w tym kraju. Naprędce więc dograno do dialogu nową ścieżkę, w której Afganistan zastąpił bardziej enigmatyczny „wschód”.
Watson wrócił więc do Londynu ze „wschodu”, nie Afganistanu. Czy serial czymś jeszcze różni się od książkowego oryginału? Otóż i tak, i nie. Maslennikow nie przeprowadzał rewolucji, ograniczając się do drobnostek, z których największą były chyba  zmiany w kolejności. Na przykład umieścił treść opowiadania „Cętkowana wstęga” jako interludium „Studium w szkarłacie”, dlatego w pierwszym odcinku dwaj przyjaciele nie ruszają od razu rozwiązywać sprawy zwłok odnalezionych w londyńskim pustostanie, ale najpierw odbywają wycieczkę na prowincję, gdzie pomagają osaczonej pannie Helen Stoner.
Maslennikow myślał, że przygoda z Sherlockiem będzie jednorazowa. Kiedy jednak serial dosłownie wymiótł ludzi  z ulic, telewizja zażądała realizacji następnych odcinków. Ekipa odłożyła na bok inne plany i już rok później odbyła się premiera trzyczęściowych „Przygód Sherlocka Holmesa”.
Fabułę oparto na kolejnym kluczowym elemencie kanonu, czyli walce z Holmesa z Napoleonem zbrodni, profesorem Moriartym, upozorowaniu przed detektywa własnej śmierci oraz tryumfalnym powrocie do Londynu. Z tą atrakcyjną historią wiązał się jednak jeden problem. Artura Conan Doyle’a można spokojnie uznać za jednego z twórców nowoczesnej popkultury. Wymyślił to, z czego inni korzystają do dziś – między innymi to, że każdy porządny bohater pop musi mieć swojego arcywroga. Niestety, nie ma prototypu bez wad. Jak bardzo złowieszczy Moriarty by nie był, pojawia się tylko w jednym opowiadaniu, co jest stanowczo za mało, jak na nemesis głównego bohatera. Wprawdzie Doyle potem umieścił profesora w „Dolinie strachu”, ale to tylko skomplikowało kanon, zamiast ubogacić. Filmowcy więc od lat prześcigali się w dopisywaniu Moriarty’ego do adaptacji tak, by już przed „Ostatnią zagadką” był kimś , kto stoi za kulisami rozwiązywanych przez Holmesa spraw.
Maslennikow wybrał do tego sprawę szantażysty Charlesa Augusta Milvertona. Dlatego „Przygody...” są tryptykiem składającym się z „Króla szantażu”, „Śmiertelnego pojedynku” oraz „Polowania na Tygrysa”.  Treść ponownie trzyma się oryginału: Holmes najpierw próbuje odzyskać pewne kompromitujące materiały od Milvertona, największego szantażysty w Londynie, doprowadzając do upadku tej wielce dochodowej, zaplanowanej przez Moriarty’ego operacji. W drugim odcinku żądny zemsty  profesor ściga detektywa aż do Szwajcarii (którą gra Kaukaz). W finale serii Holmes dopada ostatniego pozostałego przy życiu członka szajki – pułkownika Morana.
Maslennikow, Liwanow i Sołomin nie zasypiali gruszek w popiele. W 1981 stworzyli „Psa Baskerville’ów” z Nikitą Michałkowem w roli sir Henry’ego, a w 1983 – „Skarb Agry”, czyli adaptację „Znaku czterech”. W „Skarbie...” powtórzono zabieg znany z pierwszej serii, czyli w fabułę znaną z powieści wpleciono drugą, wziętą z opowiadań. Tym razem padło na „Skandal Bohemii”, co połączyło w jedno dwie najbardziej romantyczne opowieści z Kanonu.  Dodam, że przesunięcie tych dwóch fabuł na późniejszy etap znajomości Holmesa i Watsona poprawiło błąd Doyle’a, który ożeniwszy Watsona zbyt wcześnie, miał z tego więcej problemów, niż pożytku.
Tu pozwolę na moment przerwać referowanie treści kolejnych odcinków.  Dziś głównie postrzega się Sherlocka Holmesa jako nerda zbrodni, ekscentrycznego socjopatę (wersja Moffata/Gattisa), zaborczego obsesjonata (wersja Ritchiego), czy klasycznego angielskiego ekscentryka (stary serial TV Granada z Brettem w roli głównej). Sherlock w interpretacji Liwanowa jest ich przeciwieństwem. Gentlemanem, człowiekiem ciepłym, do którego po pomoc chciałby się zwrócić każdy nieszczęśnik w tarapatach. Do tego holmesowska sprawiedliwość Holmesa stoi ponad bezdusznym cywilnym prawem. To było tak odmienne od szarej rzeczywistości ZSRR, że nie mogło się nie spodobać.
A wspominam o tym, że w finałowej serii z 1986, Maslennikow postanowił skonfrontować detektywa i jego najlepszego przyjaciela z czymś, co nieodwracalnie zniszczy świat romantycznej walki ze zbrodnią: nowym stuleciem.
Dwuczęściowy „Nadchodzi wiek XX” to znów wybór opowiadań. I to dość specyficzny. Jeżeli pierwszy odcinek z 1979 zaczynał się słynnym wstępem o czasach, w których nie było samolotów, śmigłowców, ani nawet radia, to tym razem mamy do czynienia ze sprawami skupionymi właśnie wokół techniki oraz polityki: „Kciuk inżyniera”, „Drugą plamę”, „Plany łodzi Bruce’a Partingtona” oraz „Pożegnalny ukłon”. To już nie jest świat zemst po latach: liczy się przyszłość. Nikt nie pragnie położyć ręki na skarbie, czy rodowym majątku: lepiej fałszować pieniądze. A zbrodniarze nie planują jednego trupa, lecz milion.
Ostatnie (wg wewnętrznej chronologii cyklu) opowiadanie o Sherlocku kończy się słynnymi słowami o wietrze ze wschodu, który nadciąga nad Anglię. Wietrze, który jest zimny i smakuje gorzko, lecz Anglia przetrwa i tę burzę. Rosjanie rozegrali tę scenę inaczej: to doktor Watson, znów w mundurze, mówi, że złoczyńcy, których łapali w zeszłym stuleciu są nikim w porównaniu z wilkami obecnych czasów. NA to jego przyjaciel, Holmes, największy detektyw wszech czasów odpowiada, iż kto wie, może przyszłość nie jest tak mroczna. Wszak nowe stulecie dopiero przed nami.
Nieważne, komu przyznamy rację w tej kwestii. Najważniejsze, że jest to godne zamknięcie jednej z najlepszych filmowych opowieści o Sherlocku i Watsonie. Staromodnej, ale stylowej. Docenionej przez widzów i krytyków. Ba, sama Elżbieta II uważa Liwnowa za swojego ulubionego  Holmesa. Watson Sołomina jako jeden z pierwszych przywrócił tej postaci utraconą godność.
Dlatego warto obejrzeć te 11* odcinków.
(to ulepszone wersja mojej prelekcji z Serialkonu; na pewno zgrabniejsza.)


*Pominąłem kwestię przynależności formalnej „Przygód...” To 11 odcinkowy miniserial? Cykl miniseriali? A może 5 filmów telewizyjnych, podzielonych na części? Czasem lepiej nie brać się za systematykę.