sobota, 31 stycznia 2015

Projekt Pratchett (1): Kolor magii

Tej książki w ogóle nie pamiętałem. Na szczęście pamiętałem adaptację, którą parę lat temu widziałem w telewizji. Ale ponieważ filmowy Kolor magii jest również adaptacją Blasku fantastycznego, szerzej rozpiszę się o nim nieco później. Na razie zostańmy przy pierwszym tomie Dysku.
Choć nie znajdziemy tych informacji z tyłu okładki, nie będzie spojlerem wytłumaczenie, że fabuła Koloru magii zaczyna się tym, że do wielkiego i wspaniałego (a zarazem obrzydliwego i straszliwego) miasta Ankh-Morpork przybywa z dalekich stron Dwukwiat – pierwszy dyskowy turysta. W gospodzie "Rozbity bęben" wynajmuje na przewodnika nieudanego maga Rincewinda. To, co zdawało się Rincewindowi łatwą i dochodową pracą, okazuje się ciągiem awanturniczych przygód, jedna bardziej niebezpieczna od drugiej.
I właśnie – to byłaby pierwsza obserwacja. Kolor magii to nie tyle powieść, co luźno powiązane epizody, które mogłyby funkcjonować jako opowiadania. Najwyżej trzeba było do nich dodać jednoakapitowy wstęp z radzaju tych, któe L. Sprague de Camp dopisywał do opowiadań Howarda: "wydostawszy się z niewoli w mieście X, Rincewind z Dwukwiatem ruszyli przez pustynię ku, jak im się wydawało, przyjaznemu podróżnym krółestwu Y..."
Pratchett dopiero startuje z cyklem i widać, jak te pierwsze przymiarki są jeszcze niepewne. Dowcipne dygresje, które w późniejszych książkach trafiłaby do przypisu, w Kolorze nieraz tkwią wciśnięte w akcję, co zamula akcję oraz wygląda jak typowy błąd debiutanta, który ma tyle do powiedzenia, że traci pisarską dyscyplinę. Wielu redaktorów powykreślałoby te fragmenty.
Na razie więc czytam tylko dopowiadając sobie, że tych kilku milicjantów pacyfikujących bójkę za parę tomów stanie się Strażą; że Śmierć ze złowieszczego humorystycznego przerywnika (zabawnego dla nas, złowieszczącego dla Rincewinda) przeistoczy się jednego z najważniejszych i najbardziej lubianych bohaterów Cyklu; że to wszystko to dopiero zalążek czegoś wielkiego.
Ale jednemu sir Terry był wierny już w 1983 roku. Marsz Dysku ku nowoczesności, o którym tak często się wspomina w kontekście najnowszych części, zaczął się już wtedy. Dwukwiat, postanawiwszy zostać pierwszym turystą, nieodwracalnie odmienił postać tego świata. Oczywiście to tylko pierwszy krok i wydział tyrystyki Gildii Kupców i Handlarzy, czy polisa tu-bez-pieczeniowa dla "Rozbitego bębna" mogą umknąć uwadze. Zniknąć wśród kpin z fantasy, lovecraftowskich potworów, czy aluzji do prozy Fritza Leibera (które są trzy: samo Ankh-Morpork, ewidentna parodia Lankmaru, oraz Bravd i Łasica, dwaj zbóje łudząco przypominający Fafryda i Szarego Kocura). Wśród żartów z mafijnych interesów gildii, piętrowych intryg o tron, bogów i magicznych artefaktów. Nie dostało się jeszcze magom, ale ich brak nie musimy się martwić, bo w trzy lata po Kolorze Pratchett wydał drugi tom, czyli Blask fantastyczny.

środa, 28 stycznia 2015

Projekt Pratchett (0): wstęp

Rok temu, kiedy bawiłem się w trzydziestodniowe wyzwanie książkowe, pisałem między innymi, że wprawdzie z różnych powodów jestem na bakier z cyklami książkowymi, ale z chęcią wróciłbym do Świata dysku.
I teraz właśnie wracam. Mam zaczęty Kolor magii, będę iść po kolei do samego końca. Wprawdzie Krzysztof Kietzman sporządził znakomitą rozpiskę dyskowych podcykli wraz z powiązaniami, ja będę wierny swojej obsesji chronologicznej. Nie wzięła się ona niczego: kolega przeczytał Diunę kilka(naście) lat za późno i miał ją za wtórną i oklepaną.
Dlaczego Świat dysku? Dlaczego teraz?
Bo spodobała mi się sama idea wyzwania. Zmusza do pisania, wbija w rytm. Jest jak karnet na siłownię. Nie wiem jeszcze, jakiej długości będą wpisy. Jedna książka może być materiałem na długi tekst, z innej z trudem wycisnę ledwie akapit. Byle cokolwiek było. Postaram się trzymać normy 1 tom = 1 wpis na blogu, lecz to nie jest twarda deklaracja. Czasem powiązania między książkami mogą zbyt mocne, żeby je na siłę rozdzielać.
Chciałbym spojrzeć na Dysk z perspektywy zmian. Przecież kończy w tym roku 32 lata z wynikiem 40 książek – a to widomy znak, że przebył długą drogę i kto wie, gdzie może być teraz. Niejasno kojarzę tyle, że komedia ustąpiła miejsca satyrze społecznej, a wesoły świat fantasy przeżywa obecnie epokę przemysłową. To już samo w sobie zachęca do czytania.
Do tego ze wszystkich możliwych ambitnych czytelniczych przedsięwzięć, Pratchett jest najmniej wymagający organizacyjnie. Z tylnego rzędu wyjąłem właśnie 14 własnych tomów (zaskakujące jak mało miejsca zajmują – rzadka rzecz w epoce sztucznego nadymania papieru), spory wybór mam w lokalnej bibliotece. Problem będzie z ostatnimi, ale to pieść dalekiej przyszłości, do tego czasu coś wykombinuję – kupię albo pożyczę od znajomych. Chyba z żadnym innym cyklem nie miałbym tak łatwo.
Coś jeszcze? Kiedyś czytałem sporo książek ze Świata dysku. Zatrzymałem się gdzieś na Bogach, honorze i Ankh-Morpork. Mam jeszcze Carpe Jugulim oraz Piekło pocztowe, ale nic z nich już nie pamiętam, więc to tak, jakbym czytał pierwszy raz. Będę mógł więc nie tylko jak zmieniał się przez laty sir Terry – ale jak zmieniałem się ja. To też ciekawe, ale postaram się nie zamęczać nikogo autobiografią.
Zatem do zobaczenia po Kolorze magii!

PS: gdyby kogoś to interesowało, od niedawna zdarza mi się pisać o serialach na Pulpozaurze. Wziąłem udział w dwugłosach: o zeszłym roku, o (niestety nieudanym) Ascension oraz napisać samodzielnie recenzję pilota Człowieka z wysokiego zamku (bardzo udany, liczę na kolejne odcinki).

PPS: oprócz przebieżki przez Dysk, myślę również o przeczytaniu całego wielkiego robocio-imperialno-fundacyjnego cyklu Asimova, o zaliczeniu kanonu fantasy Sapkowskiego oraz, last but not least, retrospektywie pisarza fantastyki, jakim kiedyś był Rafał Ziemkiewicz. Plany więc gigantyczne. Byle życia i chęci starczyło.

piątek, 16 stycznia 2015

Zmierzch popkultury kontynentalnej

Na gikzie agrafek vel bosman plama napisał na ciekawy temat – na samozamknięcie się autorów gier w kilku sceneriach. Potem, już na swoim, z rzadka aktualizowanym (skąd ja to znam?) blogu podał jeden przykład settingu kompletnie przeoczanego i warunki. Przy okazji wspomniał o ciekawej książce 1913. Rok przed burzą, którą ja też polecam – taki Twardoch bez wątku fabularnego.
Przypomniało mi to jedną z wypowiedzi na listopadowym Serialkonie, o europejskich stacjach telewizyjnych, próbujących się przebić do szerokiej widowni, realizując seriale po angielsku. I o rodzimych autorach fantastyki, który jeszcze ćwierć wieku temu pisali o dziwnych, amerykopodobnych neverlandach, starannie unikając lokacji polskich.
A przecież nie zawsze tak było. Kiedyś Europa miała popkulturę. Czasem ślady po niej można oglądać w niedzielne popołudnia, kiedy TVP rzuci komedię z De Funesem, Bardotkę, albo Fanfana Tulipana. Jeszcze za De Gaulle'a Francja potrafiła dawać odpór inwazji, produkując mnóstwo własnego popu, który do tego potrafił się przebić za granicę – chociażby do nas. Swoje gigantyczne osiągnięcia mieli Włosi: horrory, kryminały, policyjne thrillery. A kiedy postanowili spróbować wybitnie amerykańskiego westernu, stworzyli całkowicie nową jakość.
Potem to umarło. Serio. Nie orientuję się, co teraz powstaje we Francji. Włoscy mistrzowie umarli bądź przeszli na emeryturę.
Można się cieszyć, że istnieje komiks, ale co z tego, kiedy Marvel podbija kina? Jeden Asterix na parę lat?
Popularna anegdota – podobno nieprawdziwa, ale co z tego, skoro fajna – opowiada, że Quentin Tarantino nauczył się rzemiosła filmowego, siedząc w wypożyczalni wideo i oglądając taśmowo spaghetti westerny i azjatyckie bijatyki. Dziś jego hipotetyczny następca nie miałby takiej szansy. Nawet gdyby powstały takie filmy, szybciej obejrzałby rimejk, niż oryginał. Szkoda.
A w ogóle skandalem jest, że w epoce paranormalnych procedurali nikt nie zrobił serialowgo Dylana Doga.