Mam problem z anime. W ogóle mógłbym zainspirować się Mistycyzmem popkulturowym i machnąć wpis pod tytułem "Mój problem z anime". Bo jak inaczej, jak nie problemem, nazwać następujący paradoks: szanuję, doceniam, dostrzegam, ale nie jestem w stanie oglądać.
Nie dotyczy to klasyków. Produkcje studia Ghibli, czy świętej pamięci Satoshiego Kona (jaka strata dla światowego kina) bardzo lubię. Klasyką, którą trzeba znać, jeśli uważa się za miłośnika fantastyki naukowej, jest Ghost in The Shell w którejkolwiek z inkarnacji (wersję serialową mam na półce obok Ergo Proxy, Millenium Actress i Akiry – ach te w sumie nieodległe czasy, kiedy naprawdę sporo japońskich produkcji doczekało się oficjalnej i szerokiej dystrybucji w Polsce). Więcej, jeszcze parę lat temu wydawało mi się, że anime będą stanowiły spory odsetek oglądanych przeze mnie filmów i seriali.
I nagle się skończyło.
Mógłbym przypuszczać, że to moja wina. Że dorosłem, gusta mi się zmieniły. Ale przecież anime, które widziałem już wcześniej, dalej mi się podobają – i na pewno nie dlatego, że darzę je nostalgią. Były dobre i są dalej dobre. Co się więc stało? Prawdopodobnie gatunek się ze mną rozminął. Spotkaliśmy się kiedyś na drodze, jechaliśmy w tym samym kierunku, lecz nadeszły rozstaje i ja w lewo, anime w prawo. Być może rozminąłem się również ze społecznością. Próbując znaleźć coś ciekawego, zaglądałem na fora i serwisy fandomu m&a. Kierując się ich opiniami, trafiałem przeważnie na szkolne komedie romantyczne. I nie pomyślcie proszę, że dałem się ponieść uprzedzeniom. Wcale nie. Do lubię romantyczne historie, a szkołę wspominam bardzo dobrze. Jednak ile razy można oglądać to samo. Fandom natomiast na odwrót.Kiedy ja w ramach konwencji szukam czegoś, co mi podpasuje, on ceni sobie właśnie konwencję. "Animowatość" jest dla fandomu celem samym w sobie.
I wiem, że prawdopodobnie to fandom ma rację, a ja jestem dziwakiem obrażonym na fakt, że w commedia dell'te występują te same postacie, a limeryk ma ściśle określoną budowę.
Byłbym kończył ten wpis minorowym tonem, gdyby nie fakt, że po kilku latach przerwy wreszcie znalazłem coś dla siebie. Ma tytuł Mouryou no hako, jest trzynastoodcinkowym mrocznym kryminałem i powstało w 2008, czyli trafia w przedział czasowy, w którym Japonii i mnie zdarzyło się mieć podobne gusta.
Już od pierwszego odcinka (szybko stwierdziłem, że rzecz warta jest tekstu) zastanawiałem się, ile mogę zdradzić z fabuły bez psucia widzom zabawy. Nikt nie lubi, jeśli mu się zdradzi za dużo szczegółów kryminału, a w dodatku Mouryou no hako to jedna z tych produkcji, gdzie samodzielnie złożenie opowieści w całość stanowi wyzwanie równie interesujące, co typowanie mordercy. Kilkoro głównych bohaterów, kilka punktów widzenia. Niejasna chronologia – twórcy raz wyprzedzają pewne zdarzenia, innym razem stosują retrospekcje. Niekiedy nie wiadomo, czy wątek, który akurat oglądamy, jest częścią akcji, czy raczej dygresją, która może o najwyżej może posłużyć jako analogia. Wreszcie jest sporo niepokojących momentów, które mogą być wglądem w schorowaną wyobraźnię postaci, ale równie dobrze mogą oznaczać, że Moryou no hako jest horrorem i właśnie Zły postanowił objawić swoją obecność. Dlatego pozwolę sobie podlinkować opening. Chyba jest w nim maksimum informacji, które można przekazać bez ryzyka spojlera.
A tak serio? Serial ma kilka wątków, więc można napisać po zdaniu o każdym z nich. W ten sposób raczej nie wyjawię żadnej tajemnicy. Z drugiej strony będziecie musieli mi na słowo uwierzyć, że to wszystko łączy się w jedną całość.
Akcja Moryou no hako dzieje się w czasach powojennej odbudowy Japonii. Niezamożna, wychowywana przez samotną matkę nastoletnia dziewczyna zaczyna fascynować się bogatą, ładną i inteligentną koleżanką z klasy. Ta odwzajemnia fascynację, a związek, który między nimi powstaje, przybiera bardzo niepokojącą formę.
Pod pociąg, którym podróżował inspektor tokijskiej policji, wpada człowiek. Nie wiadomo, czy był to wypadek, próba zabójstwa, czy samobójstwo, a jedyny świadek jest w szoku i nie można zeń wyciągnąć zeznań. Choć policjant nie ma jurysdykcji w tym rejonie, zostaje po znajomości włączony do śledztwa.
Jednocześnie dochodzi do serii morderstw kobiet, których fragmenty ciał są odnajdywane w różnych miejscach. Sprawę śledzi, trochę obsesyjnie, młody literat. Pomaga mu w tym znajomy redaktor.
Tyle wiemy mniej więcej na początku trzynastoodcinkowej serii. W dalszej kolejności pojawiają się: prywatny detektyw, wybitny lekarz i jego niepokojąco przypominający kostkę LeMarchanda szpital, skomplikowana sprawa spadkowa, szczera i niepozbawiona podstaw wiara w pewien gatunek japońskich demonów (tytułowe mouryou), oraz tajemnicze pudełka, w których zamknąć można wyegzorcyzmowane z opętanych ludzi diabły, ale również poćwiartowane ciała.
Wszystko to razem daje jeden z moich ulubionych rodzajów historii. Której nie da się streścić jednym zdaniem, ale jednak nie jest chaotyczna, bo wszystko do siebie pasuje. W której sam sposób opowiadania wynika z natury opowieści i stanowi wartość samą w sobie. Która wystawia cierpliwość odbiory na próbę, zbliżając się niebezpiecznie do granicy przekombinowania, ale ani razu jej nie przekracza. W której nie ma nie ma zbędnych elementów, czy scen wstawionych dla robienia klimatu, bo wszystko pracuje jak w szwajcarskim zegarku.
Uwielbiam taką złożoność. W dobrych kryminałach między bohaterami istnieje skomplikowana siatka relacji. Można ją rozrysować jak mapę małego świata, po którym grasuje zbrodniarz. Często w trakcie akcji okazuje się, że te zależności nie są dokładnie takie, jak by się wydawało na pierwszy rzut oka. Na tym opierało się Twin Peaks czy niedawne Broadchurch. Dlatego autorzy lubią małe miasteczka i zamknięte społeczności - one taki graf łączący ludzi mają wpisane w definicję. Mourou no hako nie wystarcza jedna siatka relacji. Na jedną nakłada się druga, a na drugą trzecia.I widz i każdy z bohaterów z osobna może sobie taką rozrysować na kartce papieru. Każda będzie inna, ale jednocześnie poprawna. Wszystkie razem prowadzą do finału. Który również pokazuje, że równania z jednym rozwiązaniem i jedną metodą dotarcia do niego, to zajęcie dla początkujących.
Spośród wielu podgatunków thrillera i kryminały istnieje gałąź "mistyczna", taka, których nastrój i wypadki zdarzające się bohaterom poddają odbiorcę w nieustanną wątpliwość, czy jeszcze doświadcza opowieści realistycznej, czy już zaczyna się fantastyka. Czasem twórcy decydują się popuścić wodze wyobraźni, a czasem twardo trzymają się w ziemi, by w finale, że wszystko można logicznie wytłumaczyć. Którą ścieżką podążyło Mouryou no hako? Obiema. Najpierw jesteśmy w stanie uwierzyć jakaś mroczna siła zstąpiła na ziemię siać śmierć, by zaraz potem jakiś sceptyk znalazł racjonalne wyjaśnienie, które wcale nie jest odległe od interpretacji mistycznej, bo demon nie musi istnieć, żeby działać, sama warstwa symboliczna wystarczy(pozdrowienia dla sympatyków memetyki), zaś na końcu, kiedy mętlik w głowie mamy taki, że żaden Sherlock go nie uporządkuje, odkrywamy, że jesteśmy w gabinecie doktora Frankensteina. Brzmi to bez ładu i składu, ale Moryou no hako można rozrysować na kartce papieru jak instrukcje montażu mebli z Ikei. Wszystko pasuje.
Jak do tej pory same superlatywy. Czy Mouryou no hako ma jakieś wady? Tak, doliczyłem się dwóch. Po pierwsze jest za krótkie. W 13 odcinków ledwo starczyło twórcom, który tu i ówdzie musieli się naprawdę streszczać. Oczywiście wiem, że łopatologia też jest zła, ale w finale okazało się, że jednak za mało czasu poświęcono mordercy. A nie był randomowym killerem z nożem, ale całkiem ciekawym psychopatą. Na szczęście jednak tę wadę widać dopiero po seansie, przedtem wydaje się, że pokazane jest dokładnie tyle, ile potrzeba. Drugą wadą jest – ciekawa rzecz, jak na kryminał – o jeden trup za dużo. Ta historia miała być okrutna, miała być bez łatwego happy endu, w którym wszyscy żyją długo i szczęśliwie, ale dużo lepiej byłoby, gdyby jedna z postaci dożyła finałowej konfrontacji (która jest niczym z powieści Agaty Christie – wszyscy bohaterowie spotykają się w jednym pomieszczeniu, a cała intryga zostaje wyjawiona) i mogła, jak to mawiają, stanąć w prawdzie przed sobą. Więcej konkretów oznaczałoby konieczność spojlowania, ale uwierzcie, jak obejrzycie, będziecie wiedzieć, o co i kogo chodzi. Pomimo jednak paru drobnych wad warto poświęcić sześć godzin życia (około) na Moryou no hako. Kto nie lubi anime, niech wie, że to akurat jedna z tych pozycji, które wychodzą poza konwencje. Kto lubi, też niech się niech nie zniechęca odmiennością od nippońskiego mainstreamu. Kto, jak ja, stracił wiarę w Japończyków, ma szansę ją choć na chwilę odzyskać. Niektóre pudełka warto otworzyć.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
poleciłbym ci paprike (obstawiam że stamtąd nolan wźioł pomysł na incepcje) a z takich szalonych serii jeśli w nich gustujesz paranoia agent powinien ci podpasować na temat horrorów się nie wypowiem bo uczciwie powiem nigdy ich fanem nie byłem ani w wersji filmowej ani animowanej ;) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńMouryou no hako to jedna z moich ulubionych serii właśnie dlatego, że jest taka nietypowa. Nawet sprowadziłam sobie książkę na podstawie której powstała.
OdpowiedzUsuńPoza tym podzielam sporo Twoich odczuć względem anime, wszystkie macki mi opadają, kiedy przeglądam nowe tytuły w danym sezonie, a tam wciąż te same historie i ten sam zestaw bohaterów.
co fakt to fakt cieżko znaleźć coś ciekawego w nowych produkcjach to jeszcze zależy co kto lubi bo wielbiciele haremów czy szkolnych akurat nie mają powodów do narzekań gorzej jeśli chciałabyś czegoś z dojrzałymi bohaterami tu od dawna jest posucha tu pozostaje się ratować starymi seriami w rodzaju harlocka czy legend of galactic heroes itp
UsuńO Legend of the Galactic Heroes od dawna zamierzam coś napisać, ale najpierw musiałbym obejrzeć jeszcze raz :)
OdpowiedzUsuńto tylko 110 odcinków ;) czyli 55 godzin ;-) mnie ujeli już początkiem pierwszego odcinka gdy walka toczyła się o planete...Legnica ;D
UsuńCałkiem niezłe są Tatami Galaxy i Kaiba, ale musi ci podejść poczucie humoru autora. ;)
OdpowiedzUsuń