sobota, 28 maja 2011

Poetyka krzemu

Zasłyszana krytyka Władcy pierścieni – tam są opisy przyrody!
To jest zarzut. Opisami przyrody u nas się straszy. Przez nie mało kto zdzierżył Nad Niemnem. Biada temu, któremu trafiła się Orzeszkowa na maturze. Na szczęście żadne fantasy nie jest lekturą obowiązkową, więc kto nie lubi, może zamiast Tolkiena poczytać Martina. Jest obecnie modny (ha! pamiętam jak przed seansem Dwóch wież zaszliśmy z kumplem do Empiku by policzyć różne wydania Władcy: było ich koło dwudziestu) i w przeciwieństwie do nudziarza Tolkiena nie cacka się, tylko przechodzi od razu do akcji. Zaletą Pieśni lodu i ognia jest bycie czystym literackim mięchem. Pure literary flesh.
Ale zastanawiające jest, dlaczego tak nie lubimy (my to znaczy ogół, niejednoznaczne machnięcie ręką) sążnistych opisów przyrody. Bo chyba dawni mistrzowie nie pisali ich ze złośliwości. Ktoś je lubił. Dopiero potem straciliśmy kontakt ze środowiskiem naturalnym, a jego opisy stały się dla nas abstrakcyjne. Ja do opisów przyrody przekonałem się dopiero dzięki McCarthy'emu. Siedziałem nad Dziecięciem bożym i wreszcie rozumiałem, że one mogą być piękne.
Nie jest to zbyt finezyjne wytłumaczenie, ale z grubsza pasuje.
Chesterton naśmiewał się w Napoleonie z Notting Hill naśmiewał się z poetów piszących o wiejskim krajobrazie, którzy w rzeczywistości nigdy nie wyściubili nosa z miasta. I miał rację, nie wyobrażam sobie, że ktoś weźmie Encyklopedię tatrzańską i wyciągnie z niej Na skalnym Podhalu, bowiem pewne rzeczy należy znać, żeby o nich pisać. No chyba, że trafi się skończony geniusz.
Wielki Gilbert, oprócz krytykowania nieudacznego powrotu do natury, apelował by pisać wiersze o mieście i w mieście szukać poezji. To niełatwa sprawa. Można brzydzić się Orzeszkową, ale dalej w głowach tkwią nam "stary" język. "Nowy" próbowali wymyślić futuryści, ale nie udało się i funkcjonują dziś jako ciekawostka z lat 20. W tym samym czasie nowych form dla nowego świata szukali Rosjanie, którym przydarzył się cały nowy świat z nieznanym porządkiem. W noweli Drzazga Władimir Zazubrin pisał tak: ścianka bielała na granicy jasnego ramienia i nieoświetlonej odnogi. Pięcioro drzwi, zdjętych z zawiasów, przystawiono do ceglanej skały. Obok pięciu czekistów. W rękach ogromne rewolwery. Kurki — jak czarne znaki zapytania — odwiedzione...
Mają te słowa moc. Ale co po tym, jeżeli całą awangardę zmieciono z powierzchni ziemi, zastępując socrealizmem? Pisarze opiewali traktory językiem niezamierzenie śmiesznym, dowodząc tylko ile wart jest system, który im to karze. Byli wśród nich i nasi, który by teraz chcieli pewnie, żeby im o tym zapomniano.
Czy jest więc jakaś poetyka krzemu? Nie awangardowy eksperyment, ale coś, co mogłóby stać się językiem potocznym? Pewne nadzieje daje wejście subkultury geeków w mainstream. Oczywiście nikt jeszcze nie dostanie Kościelskich za opiewanie kibici kochance "jak BGPv4 potrzebnej", ale serce rośnie, gdy ktoś zamiast wybuchnąć śmiechem mówi "LOL".
No i zawsze mamy Science Fiction, które stoi od zawsze na styku literatury z formami przyszłości. Oczywiście, większość autorów idzie po łatwiźnie, pisząc najprostszym raportowym językiem, ale już taki Lem —
"Niezwyciężony", krążownik drugiej klasy, największa jednostka, jaką dysponowała baza w konstelacji Liry, szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant gwiazdozbioru...
Piękne, prawda?

piątek, 27 maja 2011

Wpis na dwa i pół tematu

Pociągnę jeszcze przez chwilę zagadnienie "małego realizmu".
To, jak bardzo pisarze i czytelnicy pilnują, aby książki twardo trzymały się realiów — przyrodniczych, historycznych i innych — zostało już omówione. Ale została jeszcze jedna rzecz, może nawet bardziej interesująca: jak pisarze potrafią nagiąć fakty, żeby poprawić jakość książki.
Stephen King w Roku wilkołaka nagiął długość miesiąca księżycowego (właściwie miesiąca synodycznego) tak, ażeby kolejne ataki wilkołaka wpasowywały się w kalendarz świąt amerykańskiej (pop)kultury.
Michael Hirst, producent serialu The Tudors (nie książka, ale zasada ta sama) pozmieniał sporo. Już raz o tym pisałem. Skleił siostry Henryka VIII w jedną, zmienił okoliczności śmierci jednej postaci, a orientację seksualną drugiej (dopisał niepotwierdzoną). Hirst nie jest pierwszym lepszym gupim hamerykaninem od gniotów. Jest znawcą epoki. Zapytany o odstępstwa, powiedział: "chcieliśmy, żeby ludzie to oglądali".
Arthur C. Clarke nie cackał się i Fontannach raju przesunął Cejlon o 2000 kilometrów na południe. Wszystko po to, by możliwy był powieściowy konflikt dobrej nauki ze złą religią. W tym kryje się jakiś nadliczbowy morał.
Juliusz Verne pojechał po chronologicznej bandzie. Teoretycznie akcja wszystkich trzech części jego tzw. dużej trylogii (20 000 mil podmorskiej żeglugi, Dzieci kapitana Granta oraz Tajemnicza wyspa) toczy się w tym samym okresie, w drugiej połowie lat 60 XIX wieku. Tymczasem wewnętrzne związki pomiędzy wątkami powieści sugerują, że są one rozrzucone na przestrzeni 20 lat minimum. Obu chronologii nie da się ominąć. Różne wydarzenia "naszego" świata narzucają lata 60. Z kolei to by oznaczało, że akcja toczy się w nich równolegle, co jest niemożliwe, bo jeden z bohaterów nie mógłby być umierającym starcem, drugi zaś — zdziwaczałym z samotności z samotności rozbitkiem. Właściwie jedyną bezbolesną metodą rozwikłania tego powieściowego węzła gordyjskiego byłoby, gdyby Verne poczekał 20 lat i mając taki margines czasu, napisał trylogię na porządnie. Ale Verne się nie cackał, napisał, kiedy chciał.

Po powyższym, pierwszym temacie, pojawia się półtemat, robiąc za łącznik z drugim. Podobno jeszcze ciekawszą jazdę po świecie przedstawionym robi Rafał Ziemkiewicz w Zgredzie. Już szybki risercz oraz jeszcze szybsze kartkowanie w Empiku sugerują, że RAZ dorabia prawdziwym ludziom fikcyjne biografie, a fikcyjnym prawdziwe. Łączy i rozdziela wydarzenia, wykrzywia rzeczywistość. Wszystko w konkretnym celu. I chyba dlatego tę książkę kupię, mimo że obsztorcowała ją na swoich blogach lewica lolująca.

W ogóle to myślę (zbliżamy się do tematu numer dwa), że RAZ zasługuje na jakiś porządny tekst. Być może nawet na papierze. Czas fantastyki by się nadawał. Od pewnego czasu lansuję tezę (mam tezę, własną, to lansuję), że RAZ jest najdojrzalszym autorem swojego pokolenia (prawicowych fantastów po ukąszeniu przez Klub Tfurców). Ma tylko to nieszczęście, że nikt nie traktuje jego twórczości spójnie. Starzy fani narzekają, że kiedyś pisał dobre SF, a teraz pluje jadem w rzepie. Miłośnicy publicystyki nie znają jego SF, a nikt chyba nie lubi głównonurtowych powieści Ziemkiewicza. Bo zdradził na rzecz głównego nurtu; bo jak to tam, że plujący jadem Rafałek pisze sy książeczki; bo pisze jakieś fabuły zamiast im dowalać. A ja bym to chciał ubrać w jakiś spójny obraz Ziemkiewicza.

Takie sztuczne dzielenie dotyka nie tylko Ziemkiewicza. Baza fantasta.pl konsekwentnie pomija niefantastyczną twórczość zaindeksowanych autorów. Ma to ten sens, że gdyby wpisywać całą bibliografię pisarzom, którzy popełnili jedną książkę z wątkiem fantastycznym, zaraz zrobiłby się bajzel. Tylko czy to nikogo nie krzywdzi? Twórczość pisarza to nie są rozdzielne królestwa. Nawet jeśli nie ma bezpośrednich związków między trylogią fantasy i cyklem kryminałów, to cały czas napisał je ten sam człowiek. Pisarz X, laureat Zajdla i Złotego Kalibru. A nie X1 i X2, każdy ze swoją statuetką.
To nie jest abstrakcyjny problem. Dziś się dowiedziałem, że Fabryka Słów wyda nowelizację gry komputerowej — Crisis: Legion pióra Petera Wattsa. Tego Petera Wattsa.
I tu trzeba postawić pytanie graniczne: kupić, czy nie kupić? Bo jak kupić, to co potem? Trylogia mrocznego elfa? Pośmiertne Ludlumy i paranormalne? Można w ogóle upaśc tak nisko?
A jeżeli nie kupić, to czy nie jest tak, że popadam w schizofrenię. Rozszczepiam sobie Petara Wattsa na dwóch. Pierwszego, Wattsa "kupuję w ciemno" oraz drugiego, Wattsa "nie, bo smocze lance i niesławny powieściowy Planescape Torment". Brrrr.
Ale chyba jednak Crysisa kupię. Bo Wattsowie, ilu ich by nie było, lubią grać. To czegoś dowodzi.

środa, 25 maja 2011

Literatura małego realizmu

Ten wpis jest przepisaniem, krótkiej dyskusji, jaką odbyłem z agrafkiem na forum SFHiH (i agrafka i forum mam w linkach).
"Mały realizm" to moje określenie na pewną panującą w fantastyce manierę. Ktoś zapyta, co ja piszę, przecież fantasy albo SF polegają na tym, że odchodzą od realizmu. A jednak.
Czytelnik powieści fantasy zawiesza swoją niewiarę i akceptuje rzeczy, których nie ma. Smoki, magię, czarnoksiężników. Czytelnik SF robi to samo z kosmitami, czy rakietą do Proximy Centauri. Obowiązuje też cicha umowa, że nikt nie wymaga od podawał na zawołanie schemat techniczny napędu nadświetlnego, albo spójny model fizyczny, który dopuszcza istnienie smoków.
Co ciekawsze, czytelnicy tak tolerancyjni, jeśli chodzi o logikę fundamentów świata przedstawionego, potrafią się czepiać każdego drobnego szczegółu zbroi albo miecza. Wielką dbałość przywiązują czytelnicy do militariów. Każda ważniejsza walka, potyczka albo bitwa w fantastyce doczekała się sążnistych egzegez. Przy czym te egzegezy przypominają niektóre egzaminy, na których profesor pyta studenta tak długo, aż ten się pomyli i profesor może spokojnie wpisać do indeksu 2.
Autentykiem jest list do Nowej Fantastyki, w którym autor żali się na fatalną jakość opowiadania, w którym bohater wetknął wtyk amerykański (calowy, 0,1 cala=2,54 mm) w gniazdo rosyjskie (metryczne, 2,5 mm). Błąd tak karygodny, że opowiadanie nadaje się tylko do rzucenia nim o ścianę. Z kolei Sapkowskiemu wytykano, że bohaterka wiedźmińskiego opowiadania nosi batystowe majtki (a przecież w tamtych czasach bielizny nie noszono). We wczesnych latach 90 była o to gruba awantura.
A całkiem świeżym przypadkiem jest atmosfera wokół Pieśni lodu i ognia George'a R. R. Martina i jej serialowej ekranizacji. Zestawia się Grę o tron z Tolkienem, temu drugiemu zarzucając, że Władca jest nierealistyczną bajką.

Realizm cnotą fantastyki — w tym momencie mogę parsknąć śmiechem i zakończyć pisanie. No ale zostaje pytanie, skąd się to kuriozum wzięło. I co z nim zrobić.

Agrafek podał dwie odpowiedzi. Pierwsza, bardziej wyszukana, mówi że czytelnik szuka punktu zaczepienia. Jeżeli — dalej użyję przykładu fantasy — czyta o kraju, którego historii nie zna, mocach, których nie pojmuje, to chce przynajmniej, jak ten Conan Barbarzyńca, zawierzyć ostrzu miecza. Stąd dbałość o szczegóły, one są solidnym gruntem, o który można oprzeć grę wyobraźni.
Ta odpowiedź fajnie tłumaczy, na czym zasadza się różnica między naszą fantastyką fandomową, a tą jaka powstaje, kiedy do pisania zabierają się głównonurtowcy. W głównym nurcie punktem oparcia jest świat, odkształceniu ulega szczegół (w takich klimatach pisuje chociażby Kuczok). Dlatego się nie rozumiemy, nawet jeżeli wkraczamy na to samo terytorium.

Druga odpowiedź też jest autorstwa Agrafka, ale i ja na to kiedyś wpadłem. Wśród fanów fantastyki, tych najaktywniejszych, jest wielu hobbystów. Znawców broni białej, architektury, fizyki. To przeważnie porządni ludzie, taka straż obywatelska pilnująca porządku w literaturze. Tylko czasem zmieniają się w totalitarną bojówkę, bijącą każdego, kto nie pasuje do ich ideologicznego garniturów.
Ale najweselej jest, gdy się napuści na siebie dwóch hobbystów-ekspertów. Może dojść do epickiej bitwy, kiedy przez głupi japoński miecz japonista wkracza do świata broni białej, a znawca mieczy do Japonii.
Normalnie jakby się komuniści z nazistami bili.

środa, 11 maja 2011

Linki

Wrzucam dwa nowe linki na blogaska.
cormacmc.blogspot.com/ — blog polskich miłośników prozy Cormaca MacCarthy'ego. Miejsce warte odwiedzania, bo nie jest byle fanpejpejdż, ale poważne przedsięwzięcie, na równi z egzystującą w symbiozie stroną. McCarthy to wybitny pisarz, o którym mam zamiar skrobnąć co nieco w przyszłości, gdy tylko wyklaruję do końca jakąś ciekawą myśl.

Jawne sny — mam skromne marzenie, że kiedy przestanę być biedny i zajęty jak mysz kościelna w diecezjalnym seminarium, kupię sobie komputer. Nowiutki i wypasiony. A potem zacznę grać we wszystkie gry, których sobie przez lata odmawiałem. Jawne sny utwierdzają mnie w zamiarze i przekonują, że nie jest to marzenie dużego chłopca, ale sine qua non uczestnictwa w kulturze wysokiej.

***
I jeszcze jedno. Przyjrzałem się paru ostatnim wpisom. I zobaczyłem, jak bardzo treść rozmija się z nazwą blogaska. Mam się dziwić, a nauczam. O serialach, czytelnikach, widzach, historii, raz nawet o Śląsku. To nie jest dobre postępowanie. Raz, że dość u nas kaznodziejów i więcej nie trzeba, dwa zaś, że rozejście się tytułu z treścią jest formą oszustwa.
Idealnym przykładem jest znany blog Doskonale szare, podejmujący tematykę globalnego ocieplenia. Nazwę tę mam za genialną, bo w dwóch prostych słowach streszcza naczelną prawdę ogólną (czyli taką, której nikt nigdy nie dowiódł, lecz trzyma się niej każdy przyzwoity człowiek) naszej epoki. Prawda obiektywna nie istnieje, czyste dobro i zło również; nie ma granicy między czarnym i białym, wszyscy byli umoczeni. Wszystko jest doskonale szare. Tymczasem blog twierdzi wbrew nazwie, że obiektywizm jest możliwy oraz wszystko wiadomo, bo się ociepla.
I teraz mogę się wreszcie zdziwić. Dlaczego nie Ziuta wam mówi oraz Doskonale jasne?
Dziwię się, no.

poniedziałek, 9 maja 2011

Święci czterdziestopięcioletni

Nie przebrzmiało jeszcze echo ostatnich kroków na Placu Czerwonym, a media już wzięły się za drugą ważną rocznicę obchodzoną 9 maja przez lud.
Mianowicie dziś mija dokładnie 45 laty od premiery Czterech pancernych i psa, największego nieszczęścia, jakie spotkało polską popkulturę.
Wszystko wolno "w tym kraju", pluć na Papieża, szargać świętość Generała, poza jednym: ręka podniesiona na Pancernych będzie odrąbana. Przekonał się o tym Bronisław Wildstein, gdy został prezesem TVP. Cel miał zbożny, antykomunistyczny: ściągnąć ich z anteny nieodwołalnie. Ale gdy tylko banicja została ogłoszona, stacje prywatne — z sentymentu, widząc zysk, czy po prostu ze złośliwości — wykupiły prawa do emisji ośmioodcinkowej wersji kinowej. I skończyło się gorzej niż było na początku, bo Wildstein wyleciał, a od tej pory Pancerni potrafią lecieć na czterech kanałach jednocześnie (TVP 1, TVN, Kino Polska, TVP Historia).
Wspominałem już o sentymencie. W tym słowie zamyka się cała magia Czterech pancernych i psa. Zauważył to kolega correctio fraterna z forum DOF-u. Taką Stawkę większą niż życie może oglądać każdy. Fajna kryminalna intryga, a dziewczyny równie ładne, co dziewczyny Bonda. Wrażenie pryska tylko w ostatnim odcinku, kiedy Kloss pojawia się w radzieckim mundurze i pokazuje telewidzom, komu naprawdę służy. I że służbę traktuje poważnie, bo tylko ideowy komunista potrafiłby nosić się w worku po ziemniakach z naszytymi pagonami.
Ale wróćmy do Pancernych. Ich nie da się oglądać bez potężnej znieczulającej dawki sentymentów. Po prostu. Co prawda Teleekspres pokazał młodych fanów serialu, ale musieli takich skądś wygrzebać, bo w felietonie chodziło o podtrzymanie mitu. Takie wygrzebanie nie jest trudne, w obecnych czasach każde wynaturzenie popkultury ma grupkę fanów. I wersję porno (sprawdzić na 4chanie, czy nie maja hentajów z Szarikiem. Albo lepiej nie).
Człowiek urodzony po 1985 roku ogląda Pancernych i zgrzyta zębami od fałszywości. I nie chodzi tu o fałsz historyczny (to zupełnie inna broszka). Fałsz serialu polega na tym, że Czterej Pancerni nie dają tego, co obiecują widzowi. Kiedy już odbębnimy zarzuty o propagandę i komunistyczne kłamstwa, pada nieśmiertelne twierdzenie "to jest taka bajka i westwern, nie bierzcie jej na poważnie".
Bajka i western były Złoto dla zuchwałych. Tam humor i przygoda przełamywane były wojennym cynizmem żołnierzy, którzy nie chcą wcale nadstawiać karku. Z kolei Pancerni wyglądają, jakby byli na prochach, pędza na zachód z minami rozentuzjazmowanych kretynów i tną fryca z pepeszek. Jeszcze weselsze jest to, że atmosfera głupawej zabawy znika, gdy trzeba z poważnymi minami pochylić się nad przyjaźnią między narodami albo odśpiewać Gdy naród do boju... (zresztą fajna piosenka, warto zanucić kiedyś na spotkaniu autorskim Jacka Komudy).
To nie arcykultowy serial wszech czasów, tylko żal czarny.
Co by nie mówić, uważam że Czterej pancerni i pies zaszkodzili polskiej popkulturze. Głupawy serial zlasował mózgi całemu pokoleniu. A że to pokolenie nie chce ustąpić miejsca przy sterze, smród z rury wydechowej Rudego 102 będzie się jeszcze długo ciągnął przez ojczyznę.
Najgorsze jest w tym to, że Czterej pancerni i pies istnieją bardziej w strefie idei, niż jako realny produkt przemysłu filmowego, zapisany na celuloidzie. A z zasiedziałymi ideami ciężko walczyć. Co nas czeka, bo zbliża się moment, kiedy telewizja znowu weźmie się za formułę epickiego frontowego serialu o drugiej wojnie. Właście wszystkie warunki ku temu są już spełnione, wystarczy podpisu prezesa, by puścić machinę w ruch. Za rok albo dwa nasi chłopcy znów ruszą na Berlin, ale ich najgroźniejszym przeciwnikiem będzie T-34/85 o numerze bocznym 102.

***
Dopisek na marginesie:
Pewnie znowu ktoś napisze, że się czepiam. Że tak nie wolno, bo to młodość milionów, a ja urządzam trybunał inkwizycyjni. I że się nie rozumiem, bo nigdy nie miałem czegoś tak wspaniałego, jak Czterej Pancerni i pies.
Otóż rozumiem i miałem.
Moje pokolenie miało Generała Daimosa.
Strukturalnie Daimos jest łudząco podobny do Pancernych. Młody bohater, Kazuja (jak Janek Kos) zostaje pilotem robota bojowego Daimosa (jak Rudy 102), którym walczy ze złymi Baamisjanami (jak Niemcy). Ma też towarzyszy (wiadomo), ukochaną Erikę i ojca. Dwa ostatnie wątki kończa się bez happy endu, dowodząc, że Generał Daimos jest dojrzalszy od polskiego odpowiednika.
No i jest rewelacyjna piosenka.
I, wyobraźcie sobie, magia Daimosa działa tylko na tych, którzy oglądali go lata temu na Polonii 1. Kolega, który nie miał tego kanału w rodzinnych Świebodzicach obejrzał kilka odcinków i skomentował je przeciągłym "eeee?"
I miał do tego prawo. To była bardzo logiczna reakcja, bo Daimos to taka szmira. Nikt nie będzie jej bronił jak niepodległości. Na szczęście.