wtorek, 21 sierpnia 2012

Heca większa, niż Daniken na Polconie

Jest takie francuskie wyrażenie l’esprit de l’escalier, a oznacza spóźnioną ripostę. Wszystkie cięte teksty, wszystkie genialne pomysły pomyślane poniewczasie są owym duchem schodów (bo tak to się tłumaczy na polski). Ja swojego l'espirita zaliczyłem przed momentem. Jaka szkoda, błysnąłbym geniuszem.
Chodzi o Polcon. Ptaszki ćwierkają, ze aktualny, ten z Danikenem i ambasadorem Davida Icke na Polskę, ma być ostatnim. Przyszłoroczny się nie odbędzie, bo organizująca go ekipa z Torunia wykruszyła się, a o jeszcze następnym lepiej nie mówić. To znaczy: nikt nic nie mówi, więc chyba jest bardzo źle.
Przepadł przez to mój pomysł, który stopniem kontrowersyjności przerósłby największą nawet aktywność reptilian i Otchłani we Wrocławiu.
Jak pewnie pamiętają P.T. czytelnicy, po Krakonie narzekałem, że fandom się kończy, a współegzystencja z fandomem mangowym, growym i innymi, w imię wiary we wspólne wartości, moja się z celem. Zarzuciła wtedy Czereśnia (streszczam rozmowę z komentarzy, bo nie każdy się w takie rzeczy wczytuje) dyskursem kolonialno-imigranckim. Że niby jestem jak ci, co każą emigrantom wynieść się z ich kraju. Nie lubię tego toku rozumowania, bo rzadko kiedy co wyjaśnia, raczej tylko zaciemnia. Mnie chodziło o coś innego. Związek literatury fantastycznej z grami, anime, komiksem euroatlantyckim itp. to takie młodzieńcze małżeństwo, zawarte ze względu na to, że razem miło nam było ("ty jeździsz na brudstock, ja jeżdżę na brudstock, lubimy się... pobierzmy się!").  Z biegiem czasu zaczyna to coraz bardziej przypominać małżeństwo z rozsądku (z kim, jak nie z tobą, w innej wsi baby/chłopa szukać nie będę). Ja proponuję iść z duchem postępu i wprowadzić do fandomu związki partnerskie. Nieprzesadne w składaniu sobie zobowiązań. Tylko tyle i aż tyle.
Bo skoro możemy poużywać wreszcie swobody, czemu fantastyka nie mogłaby trochę zaszaleć, otworzyć się na nowe przeżycia, zamiast ciągle powtarzać te same pozycje z tymi samymi partnerami? Dlatego proponuję co następuje:
  • zaprosić na Polcon głównonurtowców;
  • zrobić cały głównonurtowy blok programowy.
Czas wreszcie zwinąć front tej bratobójczej wojny, wywiesić białe flagi i przestać się wzajemnie wykluczać, bowiem lepiej mówić o tym, co nas łączy, niż co nas dzieli. Zacząć należy od gości. Łatwo złożyć konstruktywny skład:
  • Olga Tokarczuk – niespełnione marzenie fandomu. Tyle nasłuchałem się głosów, co by to nie było, gdyby była "nasza". Czas wreszcie zapytać ją o to osobiście.
  • Dorota Masłowska. Główny nurt wyniósł ją na piedestał, zaś fandom krytykował od najgorszych za właściwie to samo – miała była Woją polsko-ruską otworzyć literaturę na falę młodych awangardowych debiutów. Tymczasem raczej była epigonem tego nurtu i sam Paweł Dunin-Wąsowicz przyznał, że rządzą dwaj panowie D, Dukaj z Dehnelem. Poza tym Dorota Masłowska bywa czasami nieziemsko staroświecka i wbrew faktom, że dzisiaj każdy ma styczność z fantastyką, zdaje się nie mieć o niej większej wiedzy. A może jest na odwrót? Trzeba się dowiedzieć.
  • Jacek Dehnel – grał za młodu w Magię i miecz, w małym palcu ma steampunkowy cosplay i przeżył bliskie spotkanie z Przewodasem. To już właściwie nasz człowiek.
  • Jakub Żulczyk. Głównonurtowiec, ale publikował w NF. Zna fantastykę. Nie spotkałem go jeszcze osobiście, więc stąd ma propozycja.
Taka ekipa pozwoliłaby rozruszać fantastyczny światek. Dowiedzielibyśmy się wreszcie, gdzie są większe pieniądze i uznanie czytelników, czy oni tam rzeczywiście nurzają się w paraliterackim bełkocie i dlaczego Dukaj znowu nie dostał Nike. Oni w zamian poznaliby nowych ludzi, zrewidowali uprzedzenia (jeśli takowe mają), a kto wie, może Tokarczuk szepnęłaby słówko Sierakowskiemu, aby zrobić numer Krytyki politycznej o SF, fantasy i horrorze. Wreszcie zajaśniałoby światełko dla tak wyczekiwanej lewicowej fantastyki. Fantastyka prawicowa z kolei poznałaby nowe trendy w modzie męskiej, czyli cokolwiek innego niż kamizelka wędkarska. Tu liczę na dyskretne słówko Dehnela.
Fantastyczna kultura wzmocniłaby się, jakby Żulczyk zarzucił nutę pokazując, że muzyka to nie tylko metal i rock progresywny. Jeszcze nie wiem, co mogłaby zrobić dobrego Dorota Masłowska, ale prelekcja pt. Nieprzezroczysta narracja i inne szklanki literackie może być tu ode mnie luźną propozycją.

sobota, 18 sierpnia 2012

Sellers, serial i martyrologia

W czwartek program drugi Telewizji Polskiej pokazał film Peter Sellers – życie & śmierć z Geoffreyem Rushem w roli głównej.
Film jest naprawdę bardzo dobry. Reżyser, zdając sobie sprawę, że w dwóch godzinach trudno zmieścić niebagatelną biografię, postanowił zrobić film postmodernistyczny. W efekcie często jest burzona czwarta ściana, co chwila przypomina się nam, że oglądamy inscenizację, aktorzy co rusz zwracają się wprost do kamery, Rush zaś nawiązuje do sztandarowej umiejętności swojego bohatera, zastępując niekiedy partnerujących sobie autorów.
Peter Sellers to zagmatwany temat. Reghed, czyli Emil Strzeszewski, napisał kiedyś, że Sellers był dużo lepszym aktorem od de Funesa, który grał na jedno kopyto. Coś w tym jest, fakt. Właściwie jedyne co ich łączy, to sława i lata działalności. Reszta to same różnice. De Funes miewał słabsze filmy, ale nigdy nie spadały one poniżej jakiegoś poziomu. Sellers potrafił grać w najstraszniejszych knotach. De Funes, poza nieudanym młodzieńczym ożenkiem, prowadził spokojne życie osobiste, Sellers zaś zmarnował cztery małżeństwa. Brytyjczyk miał hopla na punkcie wróżbitów i mediów, Francuz był skromny i pobożny. Czyli ludzie kompletnie odmienny. I może rzeczywiście de Funes był gorszym aktorem, ale przynajmniej nie rozmienił swojego talentu na drobne. Peter Sellers zaś to jedno wielkie smutne niespełnienie. Przykro.
Odfajkowawszy kwestię Różowej pantery, przechodzę do seriali. Jak wiadomo – mój konik. Serial to rzeczywiście inna kategoria sztuki niż film. Mimo wielu podobieństw. Miałem autentyczne problemy z ogarnięciem Petera Sellersa. A przecież to fajny film z wybitną kreacją Rusha. Po prostu oduczyłem się rozumienia tej formy. Przedtem wiedziałem, że odbioru dzieł kultury trzeba się uczyć. Dopiero po sołuchaniu się jazzu, metalu czy rapu będziemy potrafili doceniać i uczciwie oceniać niuanse gatunków. Teraz natomiast odkryłem, że sztuka nie jest jak jazda na rowerze, ale raczej jak taniec – po dłuższym odstawieniu zaczynasz zapominać.
I wreszcie trzeci temat, czyli martyrologia. Najnowszy (3/2012) numer Czasu fantastyki przynosi artykuł Rafała Kosika Jak zrobić film w Polsce? Kosik wie, co pisze, jesienią premiera obrazu Felix, Net i Nika oraz teoretycznie możliwie katastrofa, którego produkcji przyglądał się uważnie (w końcu na podstawie jego powieści) na każdym etapie, od pierwszych zmian w scenariuszu po ostatnie minuty postprodukcji. Artykuł ważny, rzeczowy, pisany z bliska ale przez osobę z zewnątrz. Bardzo dobrze, że się ukazał, szkoda tylko, że w niszowym CzF. Niemniej jest jedno zdanie z którym się nie zgadzam. Pisze Kosik:
Według polskiej szkoły filmowej w kinie ma dominować patos, smutek, cierpienie, poświęcenie, patos, bohaterstwo, patos, patriotyzm, patos, patos i patos. Kto oglądał Katyń, ten wie, mam na myśli. [dorzuciłem to drugie zdanie, bo też jest ważne – Ziuta]
Termin "polska szkoła filmowa" może mieć dwa znaczenia. W węższym jest to konkretny kierunek w kinematografii, mający swój czas, przedstawicieli i sztandarowe dzieła. W znaczeniu ogólniejszym – to po prostu ogólne wrażenie widza "jak się robi filmy w tym kraju".
Ta klasyczna, prawdziwa polska szkoła filmowa, która trafiła do podręczników, i którą zachwycali się Scorsese z Tarantino, ma z definicją Kosika wspólne bodaj tylko cierpienie. Bo fakt, cierpienia w tym filmie jest sporo. Ale to po prostu kino europejskie, włoski neorealizm czy Ingmar Bergman to też nie było opiewanie popkulturowej radości. Po prawdzie Rafał zarzuca tym filmom posiadania dokładnie tego, czego brak im wypominano, kiedy powstawały. W Kanale nie ma patosu, w Zezowatym szczęściu poświęcenia, a w Eroice jeśli któreś się znajdzie, po po to, żeby je (paskudne słowo, nie lubię) zdemitologizować. Tak więc pudło.
Jeszcze ciekawiej wygląda sprawa szkoły polskiej jeśli przyjmiemy szerszą definicję. Bo z ogólnymi, tkwiącymi zbiorowej świadomości wyobrażeniami jest tak, że niby każdy wie, o co chodzi, ale już ich detale, czy zwłaszcza geneza są niejasne i nikt właściwie nie potrafi wskazać, skąd się wzięły. Tu muszę wprowadzić jeszcze jedno mądre słowo, które zresztą Kosik użył w innym fragmencie artykułu: martyrologia.
Słowo to wraca przy każdej rozmowie o polskim kinie, zazwyczaj w zdaniach typu "a bo polskie filmy to tylko komedie romantyczne i martyrologia". W rzeczywistości zaś przypomina to trochę "Brunner ty świnio" ze Stawki większej niż życie. Chociaż w żadnym z odcinków serialu słowa te nie padły, jakoś każdy je pamięta. Podobnie jest z martyrologią. Rzadko kiedy się objawia, poza kanałem Kino Polska na kablówce bodaj prawie nigdy, ale jednak wszyscy czują jej straszliwy ciężar na karku. Jest w tym kraju pokolenie całe, które pod przysięgą zezna, że święta narodowe mamy ponure i deszczowe, a w telewizji trwa festiwal martyrologii. Jeżeli jednak spojrzeć na sprawę uczciwie, to deszczowe i ponure święto zamienia się w orkiestrę wojskową w słoneczny trzeci maja, zaś martyrologia oznacza piętnastą tego roku powtórkę Pancernych. Chociaż tu bym się zgodził, oglądać po raz piętnasty tego głupawego knota jest straszne i może wywołać urojenia.
W końcu wreszcie ostatnia uwaga. Specjalnie powiedziałem, że nie zgadzam się z jednym zdaniem Rafała, żeby zacytować dwa, w tym "kto oglądał Katyń, ten wie co mam na myśli". Ten Katyń jest ważny, bowiem prowadzi do największej ofiary cierpiętniczo-martyrologicznego myślenia o polskim filmie, czyli Andrzeja Wajdy. Mało kto był równie krytyczny wokół polskich tradycji, co Wajda. Może Munk, ale zginął tragicznie, zanim rozwinął skrzydła. Wajda utopił Powstanie w ścieku, zastrzelił Maćka Chełmnickiego na śmietniku, nawet ostatni mit narodowy, czyli powojenną odbudowę, pokazał jako niszczenie życia biednemu Mateuszowi Birkutowi. Nawet wyborami pozaartystycznymi pokazuje wyraźnie, gdzie chce być usytuowany: kandydaci na prezydenta, których popiera, czy redaktorzy gazet, z którymi się przyjaźni nie są kojarzeni z opcją narodowo-patriotyczną. A pomimo tego Wajda przez potomnych zostanie zapamiętany jako twórca łzawych, patriotycznych, pełnych patosu opowieści. Jako postać nieomal radiomaryjna i gazetopolska. Całkowicie wbrew swojej drodze artystycznej i wyborom życiowym. Oto, jaka jest siła fałszywego stereotypu.

środa, 15 sierpnia 2012

Jak jedna gra okazała się lepsza od trzech filmów

Uwaga: poniższy wpis zawiera istotne spoilery dotyczące fabuły dwu kultowych serii. Czujcie się ostrzeżeni.

***
Jakoś tak wyszło, że znowu wkręciłem się w gry komputerowe. I w związku z tym zacząłem wspominać różne produkcje, w które grałem kiedyś, ale do dziś je pamiętam. Jedną z nich był Warcraft 3. Jak wszyscy pewnie pamiętają, oprócz rewelacyjnych przerywników filmowych, ta odsłona cyklu miała bardzo dobrze poprowadzoną fabułę. Nie żeby jakoś specjalnie wybitną, ale sprawiającą, iż rozgrywka przestawała być prostym RTS-em typu "wznieś bazę, zwerbuj żołnierzy i hajże na wroga".
Jedną z kluczowych postaci w opowieści był następca tronu, książę Arthas. Ten dzielny rycerz przez całą kampanię ludzi tak usilnie pragnął zwycięstwa dobra, że w jakiś sekretny sposób obudził ciemne strony swojej osobowości i wylądował po stronie mroku, do tego jako najwyższy wódz armii Zła. Powtarzam, nie była to żadna wyrafinowana intryga. Po prostu trzymała się psychologicznego prawdopodobieństwa w stopniu wystarczającym dla gry komputerowej.
Zadziwiające za to jest to, że właśnie tego samego oczekiwaliśmy po nowej trylogii Gwiezdnych Wojen. Wszystko jest identyczne: młody paladyn, największa nadzieja jasnej strony (Anakin) ostatecznie ląduje po ciemnej stronie. Projektanci z Blizzarda powtórzyli nawet sztandarowy element GW, czyli fizyczną przemianę postaci. Był książę na koniu, jest mroczny król lisz. Jedyna różnica polega na tym, że artyści najmłodszej ze sztuk okazali się sprawniejszymi opowiadaczami historii od artysty najważniejszej ze sztuk. Przemiana Anakin-Vader załatwiono byle jak kilkoma scenami, przez co jest zwyczajnie niewiarygodna. Warcraftowi 3, mimo dużo prostszej historyjki, udało się wybrnąć.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Dziwna śmierć fandomowej fantastyki

Kiedy znów będę miał 14 la,t nie popełnię tego samego błędu co za pierwszym razem, i kiedy rodzice zapytają mnie, co chcę pod choinkę, zamiast kompletu książek Sapkowskiego o Wiedźminie poproszę o komplet tomików jakiejś popularnej mangi. Przystanę do fandomu mangowo-animistycznego, który jest kolorowy, optymistyczny i zawiera więcej dziewcząt. Takie mam wnioski po tegorocznym Krakonie.
Do wpisu o konwentach zabrałem się już po Avangardzie, ale tamto półtorej strony w Wordzie okazało się li tylko teoretyzowaniem na temat, który znam ze słyszenia. Wczoraj, przedwczoraj i przed-przedwczoraj ujrzałem tendencje w działaniu. W ogóle to był ciąg wydarzeń, który jak kolejnymi piknięciami ekran radaru pokazywał, gdzie zmierza fandom: sześciotysięczny Pyrkon, zaproszenie Daenikena na Polcon, nominacje do Zajdla, Avangarda, teraz Krakon, a w międzyczasie artykuł Marcina Zwierzchowskiego w NF, w którym to malakh wieszczy nadejście ery konwentów 2.0.
Nie wierzę w umasowienie fandomu. Kiedyś Pilipiuk apelował, żeby wykorzystać popularność Harry'ego Pottera, zacząć znowu pisać polską fantastykę przygodową i  w ten sposób wychować nowe szeregi dorosłych bywalców zjazdów i czytelników. Żeby to było takie proste. Nie pomylę się chyba pisząc, że już teraz więcej niż połowa kultury (a popkultury na pewno) to fantastyka. W telewizji lecą Gra o tron i Żywe trupy. Gry, prócz wojennych strzelanek i historycznych strategii, są samą fantastyką. W literaturze bywa różnie, ale olbrzymie nakłady Pilipiuka, Sapkowskiego, czy nawet Igrzysk śmierci są na pewno wykupywane przez "cywilów". Przypomina to trochę sytuację rekonstruktorów historycznych. Już nikt się nie puka w czoło na wieść, że dorosłe chłopy przebierają się w mundury pierwszej kadrowej i ganiają z replikami karabinów po wynajętym poligonie. Więcej, inscenizacje bitew stały się atrakcją świąt państwowych, rozmaitych festynów czy obchodów. Ale wcale nie oznacza to, że naród nagle rzuci się działać w grupach rekonstrukcyjnych.  I tak samo te tłumy, które żyją w fantastyce, ale wcale nie chcą uczestniczyć w aktywnym fandomowym życiu, z wielką ochotą przyjdą na konwent 2.0.
Oczywiście nie każdy konwent może upgrade'ować do wersji 2.0. Na pewno udaje się to Pyrkonowi, który przeniósł się w prestiżową lokalizację (targi poznańskie), a poza tym do tej pory odnosił same sukcesy. Jedno z drugim pozwala mu stać się poważną miejską imprezą. Czy jakieś inne kony mają szanse? To się dopiero okaże.
Z takimi oto przemyśleniami w piątkowy poranek pospieszyłem na kampus Akademii Górniczo-Hutniczej, gdzie odbyć się miał Krakon. Szedłem od strony szkoły, w której mieściły się sale sypialne. To bardzo ważny szczegół, gdyż wyszedł z niej Harry Potter.
Z kocimi uszami.
Kiedyś próbowałem oglądać anime (osobna historia, jak to wyglądało) i wiem, że połowa bohaterek m&a ma takowe. To japoński sposób na oznaczenie, że postać nie przynależy do naszego świata. Nam do tego służą uszy elfie, im – kiciusiowe. Rozumiem więc, że opaski z trójkątnymi uszkami są popularnym gadżetem otaku. Ale widząc Harry'ego Pottera z takimi poczułem, że ktoś coś niemiłego robi z moim dzieciństwem.
Ale mniejsza z tym. Że Krakon opanowali mangowcy, wiadomo było od zeszłorocznej reaktywacji konwentu. Wtedy jednak można było powiedzieć: gracze i fantaści nie zmobilizowali się odpowiednio, za rok zaklepiemy przyzwoitą salę na blok literacki, zaprosimy więcej gości, zrobimy jakiś panel albo prelekcję, a graczami obstawimy kluczowe punkty budynku. Będzie o!
Nadzieje okazały się płonne, japońszczyzna przysłoniła nawet główny temat konwentu, którym były przygoda i podróże. Zamiast więc Indianów Jonesów czy Allanów Quatermainów widać było kimona. Kojarzę jedną prelekcję o Czarnym lądzie, z której koleżanka wyszła po kwadransie. I tyle tego.

Literatura się w tym wszystkim męczy. Zauważył to zresztą parę miesięcy temu Jewgienij Olejniczak. Konwenty, tak te 2.0 jak i prototypy, są festynami i dyskutowanie na nich o wyższych ideach mija się z celem. Zwłaszcza kiedy fantaści pragną być docenieni przez "poważny" światek kulturalny. Może czas wreszcie dokonać rozdziału fantastyki od konwentów, a może nawet od zorganizowanemu fandomu. Żaden z tych związków nie był sakramentalny, więc jest szansa na bezkonfliktowe rozstanie. Zostańmy przyjaciółmi. Wiem, że to najbardziej bezsensowny tekst ever, ale w tym przypadku może się udać. Nie chodzi też o udawanie, że się nie znamy. Dalej będzie łączyć nas wspólna historia i podobieństwo zainteresowań, więc nie widzę problemów, żeby jedno środowisko od czasu do czasu pokazywało się z drugim, choćby na zasadzie zaproszenia jakiegoś autora na dziesięciotysięczny Pyrkon. Ale trwać w przekonaniu, że stary model fantastycznej społeczności jest wiecznotrwały – to bez sensu.

czwartek, 9 sierpnia 2012

Powrót, czyli wozwraszczenije

Wróciłem z wakacji. Miło było, ale się skończyło, teraz nadszedł czas obowiązków. Plusem jest to, że na trasie Warszawa-Kraków-Stanisław Górny-Kraków przmyślałem swoje życie. Po czym postąpiłem bardzo po amerykańsku i sporządziłem listę celów. Jest ich cztery, wszystkie do wykonania w przeciągu najbliższego półrocza. Nie będę pisał, o co konkretnie chodzi, żeby nie zapeszać, ale trzymajcie kciuki, P.T. czytelnicy. Z kopyta rusza też blog. Oto rozpiska przyszłych postów:
  1. Postdaenikenowski wpis o konwentach 2.0, polskim comic-conie i tym, czy fantastyce potrzebny jest do życia fandom.
  2. O serialach dla widzów dojrzałych na przykładzie Breaking Bad.
  3. Anty-kwiatki. Kwiatki literackie Orbitowskiego-Szostaka-Twardocha robią furorę, postanowiłem się więc pogrzać w ich cieple. Będzie to zbiór trzech historyjek o pisarzach. Rozplanowałem już "Śląską opowieść wigilijną" oraz "Gawędę straszliwą o tym, jak Witowi Szostakowi przyśnił się sen, że umarł i poszedł do nieba". Trzeciej jeszcze nie wymyśliłem.

Tak więc stay tuned.