Nazewnictwo występujących w fantastyce podkonwencji zawsze sprawiało problemy. Zwykłe science fiction przykładem. Za Wellsa nazywane było
scientific romance, następnie
scientific fiction i
scientifiction, by dopiero po długim czasie ukonstytuowała się nazwa ostateczna. Nieoczywista jest logika nazwy space opery; mniej obeznana koleżanka naprawdę myślała, że chodzi o coś ze śpiewaniem. Konotacje z operami mydlanymi sa zbyt wątłe, żeby służyły za pomoc.
Na szczęście w latach 80 reguły onomastyki się uprościły. Bierzemy główny wyznacznik bezimiennej konwencji po czym dodajemy sufiks "-punk". Cyberpunk, steampunk, biopunk.
Rozwiązawszy kwestię nazwy, przechodzę do conserpunku – konserwatywnego science-fiction.
***
Uważa się, że jeżeli mamy szukać w fantastyce ostoi konserwatyzmu, to w fantasy. Najlepszym przykładem twórczość Tolkiena. Tego, jak
Władca pierścieni czy
Silmarilion są mocno zakorzenione w chrześcijańskiej filozofii i monarchicznych koncepcjach pisać nie będę, bo lepsi się tym zajmowali. Potem oczywiście wszystko się rozmyło, przemieniło w dekoracje, przyszedł też Mieville, ale i tak fantasy wydaje się być bliższa konserwatystom. Bo jest i król, i rycerze, i chwalebna przeszłość.
Gorzej natomiast z science-fiction. I nie chodzi mi o czepianie się, na kogo autor głosuje, ale o załatwienie problemu "po dukajowsku" — czyli poczynieniu założeń i sprawdzeniu, czy spełniająca je literatura istnieje. A jeśli nie istnieje, to czy da się ją napisać.
SF wydaje się być pojemna na rozmaite filozofia. Trylogia Siergieja Sniegowa, którą sobie ostatnio przypominałem, to komunistyczna space opera. Heinlein był libertarianinem, w Nowej Fali obudziły się gendery, a parę lat temu Gregory Benford przekonywał na łamach NF, że tylko liberalny kapitalizm sięgnie gwiazd.
Tymczasem z konserwą jest problem. A nie powinien. Skoro wiadomo, że
kiedy konserwatysta ogłasza nieuchronną restaurację, to musimy pamiętać, iż liczy on w czas w tysiącleciach, znajomość efektów relatywistycznych powinna być elementarzem reakcjonisty. Niestety naukowcy postawili się okoniem przeciwko Tradycji. Teoretycznie można by jedno z drugim spróbować pogodzić, ale na przeszkadza uproszczona pozytywistyczna mitologia, w której święci w Rozumie giną na stosach za ludzkość. Ogień oczywiście podkłada Stare, które boi się postępu. Na szczęście w prawdziwym życiu jest mniej różowo, inaczej na uniwersytetach panowałaby atmosfera tak świątobliwa, aż nudna.
Drugim problemem jest popkultura. Fantastyka tkwi po uszy w pop-narracji, a ta woli rewolucje. Weźmy na przykład
Gwiezdne Wojny, starą trylogię. Niby jej sensem jest restytucja ancient regime'u, ale jednak widzimy młodych rewolucjonistów walczących za Republikę przeciwko Imperium. Konserwatyści woleliby pewnie, żeby George Lucas zamienił nazwy miejscami.
W ogóle popkultura trzyma się uparcie współczesnego sposobu myślenia nawet kiedy ubiera się w kostium. Wszędzie pałętają się demokraci, generał Maximus chce odnowić Republikę Rzymską, bohaterowie
Królestwa Niebieskiego rozumują jak obywatele współczesnego, multikulturowego Zachodu, w
Rzymie łącznikiem pomiędzy postaciami historycznymi a widzem są dwaj żołnierze o całkiem współczesnej mentalności.
Za to
Pan i władca na końcu świata miał nader marne wyniki finansowe bo, jak myślę, widzowie nie byli przyzwyczajeni do narracji, w której ścisła i nienaruszalne hierarchia jest zasadna i skuteczna, a
człowiek musi być rządzony. Zwłaszcza te słowa, cytat z de Maistre'a włożony w usta komandora Aubreya (ciekawe kto je włożył, autor książek, czy Peter Weir?), są dla współczesnego człowieka dziką herezją.
A jaki pisarz SF zaryzykuje tak nieopłacalne posunięcie?
***
Mógłby kto głupi pomyśleć, że nadzieja w Polsce. Nasi autorzy to prawacka banda na tyle liczna, żeby trafił się choć jeden conserpunkowiec (albo conserpunkówa (-; ).
Niestety nasi są dość prawicowi, by zaszokować przeciętnego kolegę z Zachodu, ale nie na tyle, by zostać
prawdziwym konserwatystą. Ciągle im czegoś brakuje.
Taki Grzędowicz — w
Panu lodowego ogrodu wysyła Drakkainena w kosmos, na obcą planetę, którą ma zbadać. Czyli SF pełną gębą. Ma też być prawicowcem — wszak mąż zbrojny z fają w pysku to obecnie archetyp prawaka. Ale w istocie to anarchol, ekstremista przebłydły. Przesłanie powieści by się nie zmieniło, gdyby Drakkainen wylądował na Midgaardzie z mauzerem, skrzynką dynamitu i setką egzemplarzy
Robotnika w plecaku.
Skąd to wrażenie? Bo bohater Grzędowicza to typ, który nie znosi, gdy mu mówią, jak ma żyć. W praktyce chodzi o szlugi i gnata, ale gdyby zakazać (bądź nakazać) mu cokolwiek innego, Drakkainen też zabrałby manele i uciekł poza wszelką jurysdykcję. Albo — co pewnie zrobi w przyszłych tomach PLO — obalił system. Co nijak nie ma się do konserwatywnego konceptu, że każdy ma swoje miejsce w hierarchii wszechrzeczy, a
być wolnym, to szukać pana, któremu powinno się służyć. Vuko Drakkainen nie pozwoli zrobić z siebie lokaja.
Ale co ja wymagam żeby od razu wyjeżdżać z SF. Andrzej Pilipiuk wprost chwalił feudalizm, ale nie wyobrażam sobie, żeby którykolwiek z jego bohaterów poszedł dobrowolnie orać pańską ziemię.
I tez rozjazd między słowem a praktyką boli, bo nic z zeń nie wyrośnie.