czwartek, 13 listopada 2014

Fandomy

Była sobie kiedyś w internatach wspaniała społeczność znana jako Forum Nowej Fantastyki. Nie zmyślam, naprawdę była to świetna ekipa i żal, że się rozpadła. Przyczyny nie są w tej chwili ważne. Ważne są fajne, ważne i pamiętne dyskusje, jakie toczyły się na forum. W tym dyskusja o fandomie. Łatwo bowiem mówić "fandom to, fandom tamto", kiedy właściwie nie wiadomo, czym ten fandom jest. Czy należy doń każdy, kto obejrzał Imperium kontratakuje w telewizji na święta, czy należą wyłącznie aktywni działacze środowisk fantastycznych, z legitymacją członkowską i kilkuset godzinami przeprowadzonych punktów programu? Jakiej definicji by nie wybrać, rodziły się problemy i paradoksu. Najlepiej byłoby więc o sprawie zapomnieć, zakładając doraźną hipotezę, że fandom to jest to, co mamy akurat przed oczami.
To były stare dobre czasy.
Bowiem przez te parę lat pozmieniało się w świecie. Znajomi donoszą z Falkonu, że i tam dotarła straszna epidemia zwracania się do obcych per pan/pani – wbrew żelaznej zasadzie, że w fandomie się tykamy niezależnie od wieku, płci, rasy i statusu społecznego. Sam też się z tym zetknąłem, chociaż w tym roku jestem wybitnie niekonwentowy. To jeden ze smutniejszych dowodów, że w naszym środowisku zachodzą gwałtownie zmiany, za którymi nie nadążamy.
Niektórzy psioczą na tych organizatorów, którzy swoje konwenty przemianowują na "festiwale popkultury". A jest to przecież bardzo dobry krok – nie tylko dlatego, że z taką nazwą łatwiej załatwić dofinansowanie od miasta. Fandom i jego mechanizmy wykroczyły poza fantastykę. Kiedy skasowano serial Ripper Street (na szczęście wraca, uratowany przez Amazona), zacząłem guglać, czy jest oprócz mnie ktoś, kto przyjął tę wiadomość ze smutkiem. Okazało się, że wokół serialu powstał niewielki fandomik. Podobne fandomy istnieją chociażby wokół Glee (nie lubię), Community (kocham miłością nieprzytomną), czy Sherlocka (ten na konwenty wkroczył z automatu). Już nie wystarcza plakat na ścianie. Struktury, które jeszcze dekadę temu istniały właściwie tylko w fantastyce, działają wszędzie.
A to tylko pierwsza z różnic między starym, a nowym fandomem, który zresztą z naszej perspektywy "starych" stoi na głowie. Dla nas filmy Marvela to spełnienie marzeń o adaptacji komiksu, której nie trzeba się będzie się wstydzić – dla nich to pierwsze spotkanie z Iron Manem i Kapitanem Ameryką. Dla nas media społecznościowe to miła nowość, usprawniająca kontakt w ramach istniejących więzi towarzyskich – dla nich to ich źródło.
Problemów ze wzajemnym zrozumieniem i akceptacją byłoby mnie, gdyby nie różnica w liczebności. Tego nowego fandomu growo-serialowo-tumblrowego jest wielokrotnie więcej, niż nas. I chociaż cieszy nad dwadzieścia tysięcy uczestników Pyrkonu, a sześć Falkonu, jesteśmy trochę zdezorientowani. To jakby w naszym życiu objawiło kilkudziesięciu nowych członków rodziny, po czym zapowiedziało obecność na wieczerzy wigilijnej.

Czy widzę jakieś światełko w tunelu? Tak, aż dwa. Po pierwsze gość tegoroczngo Falkonu, Michael Swanwick, zachwycał się tymi nas przerażającymi sześcioma tysiącami, mrowiem młodych ludzi i ogólną żywotnością polskiego fandomu, który, jak to napisał na blogu, "is doing something right." Nie jest chyba więc rozpaczliwie.
Po drugie są ludzie widzący potrzebę wyjścia przed szereg, przełamanie lodów i zasypania rozdziałów. Jak klub Krakowskie Smoki, który organizuje 23 listopada Serialkon, bodaj pierwszą w Polsce imprezę tego typu. Wprawdzie potrwa tylko jeden dzień, ale i tak jestem ciekaw, co się wydarzy, jakie więzi się nawiążą i co wypracujemy za tydzień w niedzielę. Ja na przykład będę prelegował o jednej z najciekawszych adaptacji przygód Sherlocka Holmesa, więc z radością zapraszam. Bądźmy razem.