piątek, 30 grudnia 2011

Kurzweil polny




Swego czasu mocno zaśmiewałem się z transhumanistów i z ich wiary w Technologiczną Osobliwość. Sami się prosili, fantazjując głośno o cyfrowym zbawieniu, jakie czeka na nas tuż-tuż. Jednak sprawa wymaga poważniejszego zastanowienia się.
Z postępem jest ten problem, że nikt w zasadzie nie wie, czym on jest. Dlatego zresztą tak fajnie się o nim gardłuje. Ale załóżmy na chwilę, że został policzony, jest jednowymiarowy (dla n-wymiarów będzie się liczyć tak samo)  i da się go wyrazić jakąś jednostką. Teraz zaczynamy rysować wykres postępu po czasie. Niekiedy przyspiesza, niekiedy zwalnia, bywa i że się cofa. Osobliwość następuje, gdy funkcja postępu traci ciągłość. Urywa się, załamuje, frunie w górę albo wręcz postęp staje się dyskretny i wyskakuje gdzieś indziej.
Przed osobliwością, kiedy postęp był ciągły, dla każdego punktu w czasie istniało otoczenie, dla którego z bardzo dużą dokładnością dało się przewidzieć granicę prawostronną aproksymując punkty z otoczenia po lewej (mieszam analizę matematyczną, rachunek błędu i metody numeryczne; matematycy mnie zabiją). Po Osobliwości jest to niemożliwe. Postęp przestaje być ładnym łukiem, łatwym do przedłużenia za pomocą ołówka.
Nikt chyba się nad tym aspektem problemu nie zainteresował, ale zasada przecież działa w obie strony. Z definicji nie możemy przewidzieć, co będzie po Osobliwości, ale również postludzkie byty, jakie się wtedy narodzą, nie będą w stanie zrekonstruować przeszłości w postaci logicznego ciągu zdarzeń. My teraz jesteśmy w stanie skonkludować, że skoro piszę te słowa na laptopie z baterią, to kiedyś musiał żyć Alessandro Volta, który wynalazł ogniwo elektryczne. Postczłowiek z faktu, że zuploadował swoje 34 płcie do współdzielonych tożsamości w sąsiednim mózgu-matrioszce, nie będzie potrafił wywnioskować zgoła nic.  Ciężki jest więc los takiego postludzia. Jeżeli nikt mu tego nie powie, nawet nie spostrzeże, że jest efektem jakiejś totalnej przemiany bytu.
A skoro nie zauważy, to skąd mamy pewność, że to nie my jesteśmy postludzkimi bytami, a Osobliwość nie miała już miejsca? Przykład z elektrycznością, jeśli się zastanowić, wcale nie musi dowodzić, że jesteśmy jeszcze przed. Jak już pisałem, postęp jest trudny do zdefiniowania i być może nie powinno mierzyć się go zliczając proste rzeczy pokroju prędkości procesorów.  Musimy więc „ręcznie” szukać wskazówek,  gdzie i kiedy mogła nastąpić ontologiczna nieciągłość. I właściwie z miejsca znajdujemy kandydata: Polskę dwadzieścia parę lat temu.
 „Ty, młody, nie zrozumiesz” – tak zaczyna się i kończy większość rozmów o PRL przeprowadzanych z ludźmi mojego pokolenia. To wbrew zwyczajowemu pojmowaniu historii. Zawsze było tak, że jeżeli zachowały się świadectwa kulturowe i materialne, możliwe było zrozumienie mieszkańców odległych epok. Na półce w mojej szkolnej bibliotece stał rząd albumów: „Tak żyli ludzie w Starożytnym Rzymie”, „Tak żyli ludzie na Dzikim Zachodzie”, „… w epoce wojen napoleońskich” i wiele innych. Postęp między tamtymi czasami oraz miejscami, a naszym jest więc bezsprzecznie ciągły. Nie mogłaby jednak stać tam książka o Polsce Ludowej. Próby napisania takiej spełzają na niczym. Sypie się wszystko, daty, nazwiska, każdy pamięta co innego, najprostsze prawa logiki i ciągi przyczynowo-skutkowe wywracają się do góry nogami…
Jakaś straszliwa Nieoznaczoność wisi nad PRL. „Kto nie żył, ten nie zrozumie, a kto żył, ten nie będzie potrafił powtórzyć ”, tak wydaje się brzmieć zasada. Część młodych przytaknie jej na odczepnego, by zająć się ciekawszymi sprawami. Co  bardziej uparci zaczną drążyć i szukać spisków. „Oho, kręcą, więc mają coś do ukrycia, ciemne sprawki!

Wszystko wyjaśnia teoria, że gdzieś w 1989 zaistniała Osobliwość. Celowo nie nazywam jej „technologiczną”, nikt chyba nie uwierzy, że gdzieś podczas ostatniego i nadzwyczajnego zjazdu PZPR dokonany został naukowy przełom. Transhumaniści niepotrzebnie skupili się wyłącznie na technologii. To musiało być coś innego.
Ale co? Tego, niestety, nie da się prosto wyjaśnić. Może dałoby coś zbudowanie wielkich komputerów i wklepanie im symulacji tworzące wirtualne społeczeństwa na podstawie dzienników telewizyjnych. Procesory mełłyby jedną Polskę Ludową po drugiej, każdą na innych parametrach początkowych, w nieskończoność. Aż wreszcie na monitorze wyskoczyłby komunikat, że w jednym PRL coś tąpnęło. Wtedy, jeżeli to rzeczywiście będzie Osobliwość, wystarczy przejrzeć plik z listingami. Przyczyny będą stały czarno na białym.
Zostaje tylko jedno pytanie: co to z niej była za Osobliwość, skoro dalej musimy się męczyć? Gdzie cyfrowe zbawienie, sfery Dysona, mózgi-matrioszki?
Być może za dużo się po Osobliwości spodziewaliśmy. Jak emigranci po Ameryce, którzy zamiast pieniędzy na  ulicach znaleźli ciężką pracę. Albo też każdy ma taką Osobliwość, na jaką zasłużył. Sami wybierzcie.

sobota, 24 grudnia 2011

Bezsenność

– Napisałbyś na bloga coś wesołego – powiedział K., kiedy tydzień temu wpadł mnie odwiedzić. – Tobie wychodzą takie krótkie, humorystyczne.
Wtedy poczułem, że dopadła mnie klątwa felietonisty. Tak to nazywam. Polega na tym, że człowiek bezskutecznie próbuje się wybić ponad formę, z której jest znany. Felietonista chce odnieść sukces jako poważny dziennikarz. Stary profesor przekwalifikowuje się na jakąś nową dziedzinę i chcąc ją ubogacić pisze książkę o tym, że filozofia jest szczególnym przypadkiem elektrotechniki. Jajcarz stara się pokazać jako romantyk. Ja uparcie planuję poważne wpisy na bloga. Rozgrzebany mam jeden o Twardochu i narodowościach, planuję drugi o Bacigalupim z innego punktu widzenia niż zwykle. Oba mają być poważne. Skoro tyle jest w internecie sarkazmu i ironii, to będę inny. Bez uśmieszku i podtekstów. Ale, jak się, okazuje klątwa działa, innych rzeczy ode mnie oczekują.
Albo jeszcze gorzej. Bezsenna noc rodem ze lwowskiego powiedzonka: cicho tak, że słychać, jak ceny rosną. I jak serce bije, jak świszczy wydychane powietrze świszcze. No i słychać wszystkie myśli, co jest chyba najgorsze. W nocnej ciszy rezonują najcichsze iskrzenia w neuronach. Na przykład, czy odpowiadamy za nasze sukcesy? Bo za porażki owszem. Ilekroć coś mi nie wyjdzie, nie skończy się albo nie zacznie, potrafię wytłumaczyć, dlaczego. Chociażby: zbiłem wazon, bo wbiegłem do pokoju i nie uważałem. Jest związek przyczyny i skutku.
Z sukcesami tak nie jest. Przynajmniej ja tak nie mam. Kiedy przypominam sobie wszystko, co mi się udało przez ubiegły rok, to właściwie wszystkie mi się przydarzyły.
To nie jest krótka i wesoła obserwacja.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Trailer

Oglądam ostatnio trailer Downton Abbey. Aż boję się sięgnąć po oryginał. Tyle razy człowiek był zauroczony tym, co mu obiecywała zapowiedź, a okazywało się czymś zupełnie innym. A w przypadku Downton Abbey obiecuje produkcję bardzo bliską – nastrojem, fabułą, estetyką – moim obecnym gustom. Aż pomyślałem, że ulubione trailery mogą służyć za wizytówki. Są krótkie, przekazują konkretną myśl czy nastrój, więc można obejrzeć 20 i wiedzieć jako-tako z jakim człowiekiem ma się do czynienia. Taki trochę utopijny pomysł. Wszyscy wrzucą wiązankę Tarantino i tyle z poznawania głębin dusz człowieczych.
Zaraz potem przypomniałem sobie inną rzecz. Straszne pytanie, które już słyszałem od paru osób: czy jest jakiś fajny nowy serial tej jesieni? Jeszcze straszniejsza jest odpowiedź, że nie.
Agrafek nawet powiedział (nie tylko on zresztą), że lata 2000-2010 były złotą dekadą seriali. Przy czym powiedział takim tonem, jakby pewna epoka przeszła już do historii. I to chyba prawda. Miniona dekada rozpieściła nas. Serial został ostatecznie uznany za sztukę wysoką, realizacyjnie doścignął kino. Obraz drugiej wojny przez długie lata będzie tożsamy z tym, co widzieliśmy w Kompanii braci. Podobnie zadziałał Rzym. House ożywił sztampowe do tej pory seriale medyczne (i zrodził całą rodzinę seriali, których bohaterami są klony House'a). Seria CSI przesunęła ciężar kryminałów z policjantów na technikę , zbliżając je do detektywistycznych praprzodków. Battlestar Galactica był SF dwudziestolecia,  a Lost przełamał granice na kilku frontach (najdroższy pilot; kilkudziesięciu głównych bohaterów; zburzenie jedności czasu i miejsca).
Pierwszym wyraźnym objawem kryzysu było nieprzebicie popularności Kompanii przez Pacyfik. To było rok temu. W tym ludzie grymasili na Grę o tron. Że za mały rozmach i teatr telewizji.  Bez przesady, są ludzie dla których każdy film bez przysłowiowych tysiąca słoni jest teatrem telewizji. Ale przypadek Gry o tron jest ważnym tropem. HBO zaliczyło kilka finansowych wtop i musiało anulować ambitne produkcje (przerwano Carnivale, Rzym obcięto do dwóch sezonów). "Oszczędność" Gry sugeruje... że stacja wreszcie dopasowała rozmach do swoich możliwości. Zwłaszcza, że na całość potrzebne będzie pewnie 10 serii.
Kryminały znów wpadły w sztampę, tylko tym razem policjantów w typie Toma Sellecka wyparli Housi z gadżetami. "Złota dekada" skończyła się, bo po okresie twórczego fermentu seriale wypracowały nowe środki wyrazu, z których będą korzystać. Awangarda przeszła w mainstream.
Lecz jest nadzieja, że rewolucja trwa nadal, tylko przeniosła się dalej. Do Wielkiej Brytanii. Po cytowanym trailerem do Downton Abbey jakiś Amerykanin pisał, że pół Stanów Zjednoczonych czeka na nowości zza Atlantyku.
Da się to łatwo wytłumaczyć. UK to jednak nieco inna kultura niż USA (a nawet UE), więc seriale brytyjskie są poniekąd egzotyczne (ja z tych samych powodów miałem fazę na rosyjskie kino) i tą egzotyką przyciągają ludzi. Do tego brytyjski sezon jest krótszy niż amerykański (przeważnie 4-6-8 odcinków). Mniej epizodów oznacza lepsze wyważenie fabuły oraz mniej lania wody. Do tego należy dodać atmosferę snobizmu, bo produkcje Brytyjczyków są promowane oddolnie. To, że ktoś ogląda w Polsce Misfits, Doctora, Sherlocka, Whitechapel (trzeci sezon w przyszłym roku) i inne jest wyłączną zasługą obrotnych fanów.
Jeszcze jedna mała rzecz: kierunek. Jeśli się utrzyma, to rewolucja za 5-10 lat dojdzie do nas. I na to trzeba liczyć.

czwartek, 1 grudnia 2011

Żyje ten Lem, czy nie żyje?

Jedną ze zmór studiów technicznych są tzw przedmioty humanizujące. Wzięły się z przekonania, że przyszli inżynierowi to społeczno-kulturalni analfabeci, więc trzeba ich douczać z tak egzotycznych przedmiotów jak globalizacja, filozofia miłości, albo podstawy prawa autorskiego. To ostatnie przydarzyło się i mnie. Do tego wykłady (obowiązkowe!) wypadały w środę wieczorem, więc zawsze brałem na nie jakąś książkę. Podobnie robili koledzy i koleżanki, jeżeli nie brali laptopów do oglądania seriali. Ogólnie na wykładach ludzie połowa czytała, połowa oglądała Dextera/Californication. Ponieważ z serialami byłem wtedy na bieżąco, bardziej ciekawiło mnie, jakiej lekturze oddają się osoby z najbliższej okolicy. Przypominam, że to był kierunek techniczny, na którym studiują stereotypowi nerdzi.
Otóż nerdzi czytali różne rzeczy. Koleżanka Summę teologiczną, kolega skandynawski kryminał. Nagle patrzę, a kolega dwa siedzenia ode mnie trzyma na pulpicie Solaris. O, Solaris – mówię. I naraz wybuchła dyskusja, bo okazało, że Lema czytują wszyscy w promieniu czterech rzędów.
Przypomniała mi się ta anegdota przez dyskusję na temat odbioru książek Lema, jaka przeszła przez fantastyczny światek ostatnimi dniami. Zaczęło się od recenzji Marka Oramusa, odpowiedział mu Wawrzyniec Podrzucki, na inny, ale bardzo bliski temat pisali Wojtek Sedeńko i Agrafek. Właściwie to Agrafek nawet mnie wyprzedził, bo chciałem napisać coś podobnego, ale również otworzył kilka nowych furtek.
Lem stał się symbolem, okrętem flakowym grupy pisarzy, których młódź nie czyta, a starzy nie mogą pojąć, dlaczego. Skoro jest najbardziej znanym przypadkiem, przyjrzyjmy się niemu.
Ludzie poniżej trzydziestki najczęściej mówią, że przyczyną nieczytania Lema ma być trauma, jakiej doświadczyli w szkole, podczas omawiania Opowieści o pilocie Pirxie albo Bajek robotów (w polskiej szkole lista lektur to raczej lista pisarzy, bo książki się zmieniają – w tym roku Makbet, w następnym Hamlet; teraz Lord Jim, kiedy indziej Jądro ciemności). Brzmi to poważnie, bo każdy z nas miał jakąś znienawidzoną, obrzydzoną przez system lekturę. Więc czemu nie i Lem? Ale po przemyśleniu sprawy na chłodno, że argument jest niepoważny. Też miałem Lema w klasie 6 szkoły podstawowej. W bloku tematów dotyczących baśni znalazło się opowiadanie Trzej elektrycerze. Zajmowało 3 strony i było omawiane na jednej lekcji pod kątem odwoływania się do klasycznych baśni oraz legend. I tyle. Nie wierzę, żeby przez 45 minut dało się obrzydzić Lema całemu pokoleniu. Zostaje opcja, że ktoś naprawdę załapał się na całego Pirxa. Rzeczywiście, książka, której bohaterem jest introwertyk wchodzący w wiek dojrzały, może nie spasować dwunastolatkom. A jeżeli trafi się nauczyciel, a częściej jednak nauczycielka nie rozumiejąca fantastyki naukowej, to efekt będzie opłakany. Młodzież się zrazi. Ale całą książkę mogło mieć może 5 roczników. Wcześniej w szkole na Lema było, hmm, za wcześnie, później przyszło czytanie tekstów we fragmentach. Chyba więc zaistniał jakiś "antamarketing" wirusowy. Te bazowe 5 roczników jest jak nosiciele. Chodzą po świecie, infekując młodszych powtarzaniem, że Lem jest STRASZNY! Bo jest NUDNY. I przerabia się go NA LEKCJACH!
Na marginesie: w ogóle nie wierzę, że szkoła może cokolwiek obrzydzić, jeżeli uczeń się na starcie nie nastawi negatywnie (pomijam ekstrema typu nauczyciel-wariat itp.). Samego siebie uważam za dowód, bo w szkole podstawowej, w podręczniku do polskiego miałem naprawdę sporo fantastyki. Niekończącą się historię i Władcę pierścieni. Fragment komiksu z Supermanem. Lektura fragmentu Pikniku na skraju drogi zagoniła mnie natychmiast do biblioteki, po jedną z najlepszych książek, jakie w życiu przeczytałem. Po przeczytaniu opowiadania Bradbury'ego Łagodne spadną deszcze kupiłem (rodzice kupili, kiedy byliśmy w hipermarkecie) Kroniki marsjańskie (a do wspomnianej wcześniej biblioteki pobiegłem po zbiór K jak kosmos – niech go ktoś wznowi!). Wniosek jest taki, że gdyby szkoła automatycznie obrzydzała,  nie pisałbym tego bloga.
Młodzież (co za brzydkie słowo, jak ja go nie lubię) odbija się od stylu Lema. Nawet nie ze względu na neologizmy albo długie akapity. Są książki z naprawdę koszmarnym stylem, nie do czytania, a zostają bestsellerami. Niewspółczesny u Lema jest bohater i fabuła. Teraz czytuje się nie o snujących się introwertykach w rodzaju Pirxa, ale o bohaterach dynamicznych i fabułach o strukturze jak w Pieśni lodu i ognia.
Innym nieszczęściem Lema jest wyobcowanie. Większość prozy pisał w próżni. Można powiedzieć, że sam sobie wymyślił fantastykę naukową, mając za punkt wyjścia Wellsa i Żuławskiego. Przez to nie zaistniał na siatce odwołań kulturalnych stworzonej przez anglosaską fantastykę. Kiedy z tej siatki, jak w hydroponicznej hodowli, wyrosła współczesna popkultura, on znalazł się poza nią. A teraz popkultura jest wszystkim. Co ciekawe, intelektualizm prozy Lema nie stanowiłby problemu, gdyby Lem pokonał barierę osamotnienia. Proza Dicka to większej mierze ciężkie filozoficzno-gnostyckie pisanie ewidentnego wariata, ale Dick jest w popkulturze, bo mieszkał w Berkeley i publikował w pulpowych magazynach.
Inny, ciekawszy problem, jaki staje przed utworami Lema przedstawił Michał Cetnarowski podczas Krakowskich Targów Książki. Otóż pisarza SF charakteryzują dwie cechy: materialistyczne, ateistyczne wręcz podejście do świata oraz wiara w naukę. Teraz pasuje do tego Greg Egan. Z klasyków Asimov, Clarke i właśnie Lem. Tyle, że w oczach czytelnika prozy głównego nurtu takie widzenie świata wydaje się naiwne. Lem pisał, że Boga nie ma, ale jest sens. Literatura współczesna mówi natomiast, że nie ma i Boga, i sensu. No, można się od biedy zgodzić na istnienie Boga, bo byłoby wtedy komu wygarnąć, że nie stworzył sensu. Michel Houellebecq jest takim samym wrogiem Stanisława Lema, co kapitan Kirk.
Dlatego Lem został autorytetem piszącym felietony do Tygodnika Powszechnego i Gazety Wyborczej kiedy był już tym "późnym Lemem", przychylającym się do braku sensu, Lemem, nad którym my fantaści wolimy dyskretnie milczeć, słusznie uważając, że każdego z nas dopadnie starość.
Chyba najlepszą pozycją dla Lema jest zostać pisarzem kultowym. Jak Jaroslav Hašek, którego nie ma i nie będzie na topce Empiku, ale stale istnieje liczna grupa ludzi przerzucających się cytatami ze Szwejka. Scena z wykładu, którą opisałem, pokazuje że Solaris i Dzienniki gwiazdowe mają wiernych czytelników. A w zeszłą środę, 23 listopada, w 60 rocznicę publikacji Astronautów, Google wyświetlało na stronie startowej uroczyste logo. I nie jakiś byle obrazek, ale mini-grę opartą na Cyberiadzie i ilustracjach Daniela Mroza. Zrobioną z sercem przez entuzjastę, bo ma nawet różne wersje językowe (żeby końcowa scena była rozumiana w różnych językach – doodle można było oglądać w całej Europie). Według wyszukiwarki popularniejsze były tylko logo z gitarą (96 rocznica urodzin Lesa Paula) oraz logo na 65 urodziny Freddiego Mercury'ego. Są więc ludzie, dla których wpływ Stanisław Lema jest tego rzędu, co Mercury'ego i gitary elektrycznej.
A George R.R. Martin musi się zadowolić listą bestselerów.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Straszne

Każda epoka ma swoje straszne słowa. Za komuny była to "polemika". Gdy ktoś z kim polemizował, oznaczało to najgorsze, ranę niechybną od nisko przelatujących kwantyfikatorów, udział w skandalu, a w konsekwencji samokrytykę i wydalenie z szeregów.
Dziś modnym strasznym słowem jest "dyskusja". Zaczęli Dukaj z Orbitowskim i Szostakiem, potem rozeszło się po środowisku i teraz każdy dyskutuje. Ja, na przykład, wziąłem udział w dyskusji opublikowanej w najnowszym Creatio Fantastica. Punktem wyjścia była powieśc Brina Stare jest piękne (tu nie zabrałem głosu, bo zmagałem się z awarią komputera), by przejść do ogólnych rozważań, o życiu, śmierci i science fiction. Czyli tego, co tygryski lubią najbardziej. Wśród uczestników doliczyłem się 3 pisarzy, 1 redaktora, 2 krytyków z Esensji. Czyli towarzystwo znakomite. Zapraszam.

piątek, 18 listopada 2011

Atomowa ciekawostka

Treść zakupionej na Falkonie książki Lecha Jęczmyka Dlaczego toniemy, czyli jeszcze nowsze średniowiecze zachęciła mnie do ponownego sięgnięcia po Asimova. Ponowna lektura klasyków pozwala odkryć rzeczy, które przedtem nam umykały (regularnie mam tak z Lemem). Pierwsze, na co zwróciłem uwagę czytając fundację, to że w gimnazjum brałem ją za młodszą książkę, niż jest w rzeczywistości. Po części zmyliła mnie data wydania oryginału w wersji książkowej (1951), po trosze ogólna atmosfera opowieści, pasująca bardziej do lat 50. Taka space operowa wizja w czasach, gdzie rakieta niewiele różni się od racy? Wolne żarty! Dopiero później, z Drogi do Science Fiction Jamesa Gunna dowiedziałem się, że złoty wiek SF datuje się gdzieś od 1939.
Zaraz po rozważaniach historycznoliterackich znalazłem jeszcze jeden ciekawy szczegół. W drugi tekście tomiku (Fundacja jest bardziej zbiorem powiązanych opowiadań, niż powieścią), Encyklopedystach, wspomniana jest elektrownia atomowa. Jedną wypowiedź można uznać za aluzję, że energia jądrowa służy też to walki. Niby nic dziwnego, ale Encyklopedyści (pod pierwotnym tytułem Foundation) zostali opublikowani w maju 1942. Pierwszy reaktor uruchomiono w grudniu. Pierwsza elektrownia atomowa zaś powstała w 1954 i była poboczną funkcją zakładu wzbogacania uranu do bomb. Byłby to więc jedna z najlepiej trafionych przepowiedni w historii SF. Wymyślić zastosowanie dla zjawiska, które jeszcze nie wyszło z laboratorium. Tym bardziej, że wtedy trwała wojna i budowa reaktora była elementem ściśle tajnego Projektu Manhattan.  Asimov miał o wiele trudniej niż współczesny pisarz, dysponujący dostępem do internetu, biblioteki oraz prenumeraty czasopism naukowych. Oczywiście teraz na pewno też istnieją utajnione badania naukowe, ale na pewno nie w takim zakresie, jak w latach 40. A wtedy, w tamtych warunkach, napisać o tym książkę jest niesamowitym wyczynem.
Asimov nie na darmo jest jednym z mistrzów.

czwartek, 17 listopada 2011

Ironiści, przeproście za Tycho!

Dziś o ironii. Ironia rządzi. Na przykład telewizją. W serialu, który oglądałem przez wakacje, Charlie Harper rzucał ironicznymi tekstami co 10 sekund. Literatura nie lepsza, gdyż zgodnie z recenzją pewnej książki, zaletą jej miała być ironia, z jaką autor traktował opisywane postaci i wydarzenia. Z kolei w świecie rzeczywistym jeden z moich kolegów potrafił codziennie wymyślić ironiczny komentarz o polityce, piłce, świętach, fantastyce.
Właściwie przyjęło się w potocznym rozumowaniu, że ironia (w znaczeniu czegoś złośliwie dowcipnego, nie terminu z greckiego dramatu) jest wyznacznikiem wysokiej inteligencji. Ironizują mędrcy. Ale czy tak jest na pewno?
Paradoksalne, ironia wydaje mi się najprymitywniejszym rodzajem humoru. Slapstick jak w starej komedii niby jest prościutki, ale potrzeba do niego sprawności fizycznej, znakomitej choreografii oraz ogromnych ilości ciasta z bitą śmietaną. Purnonsens z kolei wymaga olbrzymiej pracy wyobraźni, by stworzyć niebagatelną konstrukcję myślową. Przy tych i innych podgatunkach komedii ironia wypada blado. Można ją bardzo łatwo opanować, gdyż polega na stosowaniu kilku erystycznych sztuczek. Przeciętny ironista zna ich dwa: wyolbrzymienie oraz ironiczny ton głosu. To drugie już  w ogóle nie wymaga myślenia, tylko powtórzenia ironizowanej treści.
Jeżeli więc ironię może opanować każdy, nie powinna być uważana za narzędzie dla wyrafinowanych umysłów. Więcej, przeważnie jest wręcz szkodliwa. Nie każdy przedmiot nadaje się na rekwizyt do slapstickowego gagu, są też rzeczy nieabsurdalne, więc nie poddające się humorowi abstrakcyjnemu. A ironizować da się wszystko, zawsze, wszędzie. Nawet rzeczy słuszne.
Pamiętamy wszyscy o procesie Galileusza. Gdyby nie stanął przed trybunałem inkwizycji, ale jakąś lożą ironistów, do dziś robilibyśmy młynka przy skroni, słysząc o heliocentryzmie. Bo ironia to najskuteczniejszy firewall mózgu, odpowiednik fosy zalanej lawą, najlepszy przyjaciel zamkniętych umysłów.

Ironią – jeśli użyć tego brzydkiego słowa – jest to, że Galileusz sam sobie zaprzeczył. Jedną z zasad fizyki klasycznej jest względność ruchu. W szkole zadania z mechaniki zaczyna się od ustalenia, z którego punktu odniesienia wygodniej liczyć. Bo każdy jest poprawny, choć według prostej obserwacji to pociąg jedzie po szynie, a nie lokomotywa przesuwa Ziemię pod wagonami. Podobnie jest z kosmosem. Czy Ziemia się kręci wokół Słońca, czy Słońce wokół Ziemi jest problemem sztucznym, bo obie tezy są poprawne. Prawdziwym nieszczęściem było założenie, że ciała poruszają się ruchem jednostajnym po kołowych orbitach. Nawet nie to, że cokolwiek kręci się dokoła Ziemi, bo w klasycznej teorii Ptolemeusza środkiem orbity (deferentu) był punkt poza centrum naszej planety. Wszystkie "protezy" geocentryzmu (deferenty, ekwanty, epicykle) służyły do ratowania dwóch założeń, które nie były do niczego potrzebne. Nawet w Biblii ich nie ma, więc opdada argument religijny.
Przez średniowiecze powstawały kolejne "aktualizacje" geocentryzmu, mnożące kolejne ratujące system okręgi. Kopernik dokonał jego rewizji, uznając Ziemię za jedną z okrążających Słońce planet. Ale trwał dalej w podstawowym błędzie jednostajnego-po-kolistej. Trzeba było poczekać na Keplera, by sformułował trzy prawa, które należycie opisały obroty ciał niebieskich.
Cichym bohaterem tamtych czasów jest Tycho de Brahe, ostatni astronom ery przedteleskopowej, posiadacz złotej protezy nosa (prawdziwy stracił w pojedynku). De Brahe, widząc wady helio- i geocentryzmu, stworzył własny system, w którym Ziemię okrążało Słońce, a Słońce - planety. To mniej więcej tak, jak to rzeczywiście wygląda obserwowane z naszego globu. System de Brahe po uaktualnieniu wygląda tak: wokół Ziemi krąży wspólny środek masy układu Ziemia-Słońce, a wokół niego nasza najbliższa gwiazdy. Jeden ruch jest kołowy, drugi - eliptyczny. Wokół Słońca (czyli wokół punktów wspólnych mas) krążą planety. Czyli de facto wracamy do ekwantów, epicykli i deferensów, tylko pozbawionych geometrycznej elegancji Ptolemeusza.
Aż prosi się, żeby to przeironizować.

wtorek, 1 listopada 2011

Głosy Lema

Amerykańscy pisarze lubią cykle. Im dłuższe, tym lepsze. Sięga to czasów klasycznych. Asimov (któego ciągle obiecuję sobie odświeżyć) napisał powieści-łączniki, konstruujące z jego 3 słynnych cykli (Robotów, Imperium oraz Fundacji) całość opisującą losy ludzkości na przestrzeni tysięcy lat. Heinlein wprost zatytułował swój cykl Historią przyszłości.
Wzorując się na powyższych, wymyśliłem zabawę z twórczością Stanisława Lema. Punkt wyjścia jest taki, że, wzorem twórczości swych amerykańskich kolegów, większość dzieł Lema stanowi jeden cykl, a poszczególne dzieła opisują zdarzenia rozgrywające się w różnych miejscach i momentach tego samego świata przedstawionego. Zadanie polega zaś na tym, żeby stworzyć (w miarę) spójną chronologię. Wygrywa najdłuższa.

***
Powyższy wstęp dał mi pretekst (chociaż sama zabawa w "lemowe uniwersum" jest prawdziwa), żeby napisać coś o antologii Głos Lema, którą właśnie skończyłem czytać. W ogóle to rzecz jak na mnie ekspresowa: w jeden piątek trafiła do księgarń, w następny ją kupiłem, do poniedziałku przeczytałem. Powergraphowi należy się nagroda za przełamanie u mnie jesiennego kryzysu czytelniczego.
Wstęp Jacka Dukaja ma pełnić rolę deklaracji programowej dla całej antologii. Przynajmniej Dukaj napisał go w takim tonie.  Definiuje miejsce Lema w kulturze, rolę antologii oraz zakres lemowej twórczości, z której autorzy powinni czerpać i sposób, w jaki powinni to robić. W skrócie: Lem nigdy nie był i nie będzie pisarzem masowym, ale ma stałą grupę miłośników (klasyczny autor kultowy, prosto z definicji Eco); autorzy antologii nie powinni iść w retro, ale pisać tak, jakby Lem żył i właśnie przeżywał szczyt twórczości; punktem odniesienia jest "średni Lem", czyli powieści z lat 60. Amen.
Po lekturze książki wydaje mi się, że Dukaj pisał wstęp bez znajomości opowiadań, a autorzy opowiadań nie wiedzieli, co ponawygaduje Dukaj.
Bo jest sporo retro. Czym bym się nie martwił, bo Bajki robotów też są mariażem fantastyki naukowej z pozaprzeszłą konwencją. Podobnie jak marynistyka w cyklu o pilocie Pirxie, grube księgi dzienników pokładowych, mosiężne zegary, klucze do nadawania morsem. A antenat Ijona, k.u.k. cyberleutnant Adalbert Tichy mógłby posłużyć za naciągany dowód, że Mistrz wymyślił steampunk. Oprócz archaizowania w Głosie Lema znajdują się fanfiki, implementacje koncepcji lemowskich w cudzy literacki software, kilka kawałków trudnych do prostego zdefiniowana i bodaj jeden jedyny, który spełnia postulaty Dukaja.

***
Pisząc "fanfiki" trochę obrażam p.t. autorów. Czy Lotta w Weimarze to fanfiction? Albo Czas apokalipsy? Chyba nie ma zbiorczego określenia na utwór, w którym profesjonalny pisarz sięga do utworów i biografii drugiego pisarza, ażeby złożyć mu hołd i odkryć w jego dziełach nowe myśli.
Andrzej Miszczak zrobił to, czego próbował już opowiadaniem Inwazja (NF 9(348)/2011). W Porywie dopisuje drugie dno jednej z opowieści o pilocie Pirxie. Do tego zacieśnia więzy wewnątrzcyklowe, czyniąc go bardziej spójnym (czego brak Lem sobie wypominał). Samo szukanie nawiązań do pirxowego kanonu sprawi czystą radość, a i fabuła jest bardzo dobra. Zresztą, że Miszczak jest zdolnym pisarzem wiadomo od dawna. Właściwie jedyną większą wadą Porywu jest to, że raczej nie da sobie rady poza lemowskim kontekstem. Na samodzielny tekst, albo "wstęp do Lema" się nie nadaje. Czytelnik musi najpierw znać pirxy.
Za to Zakres widzialny Wawrzyńca Podrzuckiego można czytać bez "obciążenia" (jeżeli wśród czytelników znajdą się takie ananasy, które Lema nie czytały). Ale duch jest. I retro, jeśli za za takowe uznamy wszystkie ekstrapolacje przyszłości bez postludzkich świadomości zamkniętych w mózgach-matrioszkach. I tak: grupa kosmonautów ląduje na jałowej planecie, na której jednak zdają się istnieć jakieś ślady cywilizacji. Niemożność kontaktu, eksploracja niezbadanego, nawet górskie krajobrazy – bardzo lemowo.
Lalka Aleksa Gütschego czerpie z Lema w podobny sposób. Też nie jest to bezpośrednie wykorzystanie konkretnych postaci i miejsc, ale niezależna historia. Bardzo bliska duchowi mistrza. Problemem jest tylko motto brzydko spojlerujące całość. Trzeba było je przenieść na koniec.
Jednym z najbardziej problematycznych opowiadań antologii napisał Janusz Cyran. Ożywiwszy Słońcem królem jeden z bardziej znanych apokryfów z Doskonałej próżni, dodał do realistycznego pomysłu Lema science fiction. I stworzył zagadkę. Nie chcę spojlerować, ale zabrzmiało mi w tym echo Solaris. Jakby oceaniczne fantomy trwały dalej po odejściu ludzi, niczym widma.
Fanfiction totalnym są Opowieści kosmobotyczne Dominika Vidmara Filipa Haki. Kiedy parę lat temu Haka zadebiutował w NF spodobały mi się jego hasła z niby-leksykonów. Ale zaraz potem pomyślałem, że Haka w nadmiarze może być nie do wytrzymania. Teraz właśnie balansuje na granicy. Najdłuższe opowiadanie antologii, prawie sto stron. I naprawdę totalne: w 13 hasłach ze Słownika postaci literatury nieznanej znaleźć można strawestowane: Dzienniki gwiazdowe, Kongres futurologiczny, Golema XIV, Sumę technologiczną, Fantastykę i futurologię, Mój pogląd na literaturę i pewnie parę innych, które mi umknęło. I pewnie bym się cieszył piórem autora, gdyby Haka nie umieścił ilustracji do swojej Totalnej Teorii Literatury fantastycznej, którą wkłada w usta (głośniki?) jednego z bohaterów. Są to uproszczone wykresy ludzkiej literatury. Przykładowy wykres na ramionach znanego złudzenia optycznego opierają się trzy trójkąty Sierpińskiego. Z rogów trójkątów wyrastają krzywe Kocha. Wewnątrz tej konstrukcji znajduje się współśrodkowy okrąg. Przecinające się pod kątem 60 stopni trzy średnice są cięciwami trzech większych okręgów. Ich (tych okręgów) środki są wierzchołkami trójkąta równoramiennego współśrodkowego z wymienionym wcześniej okręgiem centralnym. Całość jest stylizowaną gwiazdą Dawida. Co za efekciarstwo.
Od wielkości do śmieszności tylko jeden krok. Haka kiwa się na krawędzi i zastanawia, czy nie skoczyć na główkę. Jeżeli następnym bohaterem jego Słownika będzie ktoś w rodzaju "Omleta, arcyksięcia duńskiego" (robiłem wcześniej wyrzuty Miszczakowi? Przepraszam, Haka w ogóle nie istnieje bez literatury, które trawestuje), to znaczy że skoczył.
Być może Haka chce pokazać swoją znajomość konwencji, mrugnąć okiem, że on wysoko ponad tym ale w epoce hipsterów ironia przestałą być cokolwiek warta. I jeszcze maniera skrótów "(...)". Czasem Haka cytuje dłuższe fragmenty nieistniejących dzieł Dominika Vidmara, zaznaczając te pominięte wielokropkiem w nawiasie.  To ucieczka przed literaturą. W "Omlecie, arcyksięciu..." to będzie wyglądało pewnie tak:
Słowa, słowa, słowa (...) być albo nie być (...) jest milczeniem.

***
Po fanfikach czas na nieco inne teksty.
Jednym z najlżejszych kawałków antologii, a na pewno najmniej pretensjonalnym jest Stanlemian Wojciecha Orlińskiego. Krótka, rzeczowa historia o hazardzie i rzeczywistościach wirtualnych. Trochę popkultury i Lem w roli patriotycznego okrzyku "nasi tu byli!". Orliński wcześniej puścił dwa opowiadania w NF. Nawet podobne tematycznie: też było VR i popkalczer. Ale dopiero Lem dodał lekkości, której wcześniej brakowało.
Wraz z Orlińskim w wadze lekkiej bije się Rafał W. Orkan. Księcia Kordiana księżycowych przypadków część pierwsza i najprawdopodobniej ostatnia leży gdzieś między Bajkami robotów a Dziennikami gwiazdowymi, obśmiewając przebrane za kosmitów ludzkie przywary. Śmieszno, retro i w duchu Lema.
Odmiennym w tonie opowiadaniem jest Telefon Rafała Kosika. Też nie trzymał się wytycznych Dukaja. Lemowskie motywy (gdzieś wpół drogi między skrzyniami Corcorana a robotem Terminusem) rozegrał po swojemu. Napisał przejmującą opowieść o śmierci, powrocie zza grobu w technologicznej otoczce i z wybitnie kosikowym zakończeniem. Jeden z najlepszych tekstów w zbiorze.
Jeśli ktoś z autorów w ogóle przejął się wstępem, to był to Krzysztof Piskorski. Trzynaście interwałów Iorri jest chyba najbliższe temu, co by pisał Lem, gdyby żył. I był młody. Kres ewolucji, kres fizyki, kres Wszechświata. Na pewno by o tym pisał. Może nie w ten sposób, może postosobliwościowe cywilizacje nie byłyby tak ludzkie w swoich zamierzeniach (chociaż osobiście uważam, że więcej niż człowiek to tylko zwierzę, a po drugiej stronie TO jest kolejna małpa), ale i tak – w tym jest Lem. A do tej pory nie kojarzyłem Piskorskiego z SF. Myliłem się.
Jak Piskorski zbliżył się najbardziej, tak Joanna Skalska najbardziej oddaliła. Nie wiem, co ma do Lema Płomieniem jestem ja. Kosmos nielemowski, zagadka nielemowska, nielemowskie emocje. I zakończenie też z innej bajki.

***
Zostały jeszcze dwa opowiadania – te "dziwne".
Rychu Jakuba Nowaka to fantazja na temat lemowskiego epizodu z życia Philipa K. Dicka. Tytułowy Rychu, niewierny mąż, lekoman, paranoik i ewidentny wariat wplątuje się w dziwną aferę z KGB, CIA, Stanisławem Lemem, SLEM-em i Głosem Pana. Więcej rozpisywać się nie będę – może poza jednym. Agenci FBI z opowiadania, Slattery i Hamm, nazywają się jak aktorzy z serialu Man Men. Nawet wyglądają podobnie. Taka ciekawostka.
I wreszcie Blask Pawła Palińskiego. Z początku można odnieść wrażenie, że znowu będzie dickowato, bo bohatera trafia promień światła z niebios. Ale zaraz potem zaczyna się Lem. We wstępie Dukaj napisał, że "nie istnieje tu [u Lema] sfera emocji związanych z seksualnością człowieka". A Paliński jak na złość wziął się za cielesność i (co za tym idzie) seksualność. Bo one w twórczości Lema istnieją, na boku i zamaskowane (bo pisał cokolwiek pruderyjnie, po staroświecku uważając, że powieści mogą przecież leżeć nie zamknięte na klucz i trafić w ręce nieletnich panien). Być może są ważniejsze niżby się na pierwszy rzut oka wydawało. Dziwię się nawet, że twórczość Lema nie wpadła jeszcze w ręce ludzi od gender studies. Być może Lem jest za mądry i natychmiast obnażyłby miałkość tych szarlatanów.

***
I na koniec coś osobistego. Ostatnią swoją powieść – Fiasko – Stanisław Lem wydał w 1987 roku. Lem "zakończył się" dokładnie wtedy, kiedy się urodziłem. Pamiętam tylko starego Lema i jego śmierć. Czyli tak jak papieża. Obaj jeszcze żyli, ale byli dla mnie już postaciami historycznymi (takich jest nawet więcej: żyją, oddychają, przemawiają do narodu nie wiedząc, że są już tylko figurami z kart podręczników; ale to już nie ten format co SL i JP2). Czy to coś znaczy, nie wiem.

Długi ten tekst. Niedługo premiera kolejnej antologii Powergraphu — Science Fiction. Też pewnie coś o niej napiszę. I pewnie jeszcze obszerniej, bo będzie dłuższa o jakieś 250 stron. Złota jesień dla miłośników SF tego roku.

poniedziałek, 24 października 2011

Scena, ołtarz i bar mleczny

Serwisy TVP pieją cały dzień o pierwszym od lat teatrze telewizji na żywo. To chyba dobrze, będzie bardziej teatralnie, a TTV przestanie być synonimem niskobudżetowego filmu TV. W innej części serwisu któyś już w tym tygodniu reportaż o renesansie barów mlecznych. Jan Nowicki siedzi w takim i chwali, że smacznie, tanio i stała od lat klientela.
Tenże Nowicki krytykował swego czasu inwazję celebrytów-naturszczyków na seriale telewizyjne. Że ci amatorzy, mroczki-cichopki nie są prawdziwymi aktorami. Trochę to histerycznie wyszło, dyskusja przeniosła się na pudelka, jednak miał trochę racji.
Nie łapiemy tego na co dzień, ale teatr ma religijne korzenie. Zaczął się od uroczystości ku czci Dionizosa. Świetnie rzecz ujął Andrzej Żuławski w Na srebrnym globie, gdzie kasta aktorów rodzi się równolegle z kastą kapłanów. Stąd się wzięła późniejsza niechęć Kościoła i przysłowiowe chowanie aktorów w niepoświęconej ziemi. Z przekonania, że gdzieś podskórnie to dalej jest pogańskie misterium. No ale potem cała rzecz przygasła, rozwodniła się i jeden aktor został nawet papieżem.
Czy traktowanie teatru/filmu jako misterium religijnego nie ma już sensu? Powiedziałbym, że to, na co pomstował Nowicki, jest sprzężone z kryzysem wiary. Być może jedno napędza drugie. Akurat telewizory zdążyły się rozpanoszyć po wszystkich kontynentach, a tu bach! — i  Vaticanum Secundum.
Przypomina się angielski skecz o złowieszczym wikarym. Tytułowy kapłan anglikański zarzuca dwie nieszczęsne ofiary postnowoczesnej duchowości takim oto tekstem: myśleliście o wieczności przez 25 minut i wydaje wam się, że doszliście do ciekawych wniosków? Można to spokojnie odnieść do kategorii sztuki odgrywanej: pomizdrzyłeś się przez pięć minut na castingu, obejrzałeś ostatni odcinek Chirurgów i śmiesz się przyrównywać do mnie, adepta szkoły Stanisławskiego, który pięć razy zdawał do PWST?!
Możemy mieć nadzieję, że to nie kryzys i słaba wiara jak i poklask dla kiepskiej sztuki — były zawsze. I z tym optymistycznym akcentem piszę "pa pa".

niedziela, 2 października 2011

Usłyszane

Wczoraj odbyło się krakowskie spotkanie fantastów. Ponieważ zjechałem do Krakowa trochę wcześniej, udałem się na oglądanie półek w księgarniach. Obrodziło książkami. Kontra wreszcie wznowiła Nie trzeba głośno mówić Mackiewicza – oczywiście po zbójeckiej cenie. LTW wydało Wicikia Żywicę Floriana Czarnyszewicza, Prószyński Demona ruchu wiadomo kogo. Słowem, ożywiło się w kategorii "zapomniana proza polska". Następnie udałem się w kierunku literatury faktu. Tam, pomiędzy biografiami, wywiadami-rzekami oraz dziennikami intelektualnymi, minąłem grupkę pięciu gimnazjalistów. Rozmawiali głośno, więc proszę mnie nie oskarżać o podsłuchiwanie. Zresztą, to była rzecz warta podsłuchiwania:
– Patrz, Pan Samochodzik!
– Czytałeś?
– No jasne.
– Najlepsi są Templariusze.
– Nie, bo Niesamowity dwór.
– Templariusze to klasyka. Ale inne też dobre.
– A czytaliście kontynuacje?
– Daj spokój, do bani są. Koleś pierwszego dnia rozwalił wehikuł.
– Bez wehikułu to nie ma sensu.
– Gorzej! Samochodzikowi dał jakiemuś młodego zastępcę, który teraz jest narratorem. A z Samochodzika zrobił... [Warning! Following text may include homophobic content.] ... zrobił pedała.
– Bez sensu.
Potem pięciu gimnazjalistów pojechało windą do działu z grami i nie miałem możliwości ich dłużej posłuchać.

czwartek, 22 września 2011

Ossochozi

Wreszcie o literaturze! Kiedy na Krakonie Konrad Walewski z Pawłem Matuszkiem narzekali na czytelników nie zauważających głębi opowiadań zamieszczanych w F&SF, zaproponowali, że będą podczas spotkań organizować warsztaty z czytania prozy. Obaj redaktorzy już kilka razy mówili o swoich misjonarskich ambicjach, zainteresowało mnie więc, jak będzie to wyglądać w praktyce. Nie tacy próbowali zanieść pod strzechy Wielką Literaturę. Pierwsza prelekcja "jak czytać fantastykę?" odbyła się w lipcu na Avangardzie. Druga na Polconie w Poznaniu. I ta jest ciekawa. Po pierwsze, bo zrelacjonowała ją Achika. Po drugie - bo Matuszek i Walewski postanowili uczyć warsztatu krytycznego na przykładzie opowiadania M. Johna Harrisona Zrobiłem to (F&SF 1/2011). Harrison to pisarz kultowy, brylant oprawiona w złoto Uczty wyobraźni, od którego odbiłem się przy każdej próbie lektury. Cieszyłem się, że wreszcie wytłumaczą mi, o co Harrisonowi biega, ale nie dałem rady pojechać. W sukurs przyszła coroczna polconowa relacja Achiki. Ufam, że wybaczy pożyczenie długiego akapitu:
(...) poszłam na prelekcję Konrada Walewskiego „Jak czytać fantastykę”. W informatorze było napisane, że jako baza do dyskusji „Posłuży opowiadanie Johna M. Harrisona” (bez podania tytułu i miejsca publikacji). Konrad wyraził wielkie zdumienie, że przeczytała je tylko jedna osoba. Dziwnym zbiegiem okoliczności było to opowiadanie przez niego tłumaczone i z jego czasopisma… To już nie mógł go dać do informatora, na miejsce tekstu Pat Cadigan?

Konrad najpierw odróżnił krytyka od recenzenta (krytyk ma osadzić recenzowane dzieło w historii literatury i spojrzeć na nie przez pryzmat gatunku… czy jakoś tak), spytał, co to jest interpretacja i powiedział, że jeśli się pisze, że jakiś pomysł, motyw itp. nie został przez autora wykorzystany, to trzeba przedstawić własną wersję jego wykorzystania. Potem było o denotacjach i konotacjach, semantyce i semiotyce oraz różnicy między mentalnym słownikiem i mentalną encyklopedią (tekst powinniśmy interpretować encyklopedią, bo poza definicją słowa zawiera nasze doświadczenie, kontekst kulturowy i skojarzenia).
Następnie opowiadanie zostało odczytane na głos. Była to bardzo nudna historia związku dwóch facetów z jedną kobietą, pełna nudnych dialogów w stylu „Mody na sukces” – jedynym elementem fantastycznym było wbijanie sobie siekiery w twarz przez kolejne osoby, ale chodziło tylko o przenośnię, że przeżywają załamanie psychiczne i chcą to zademonstrować na zewnątrz. Po zamienieniu siekiery na wbicie wielkiej agrafki w ucho tekst mógłby spokojnie się ukazać na przykład w Wysokich Obcasach.
Achika potrafi być złośliwa, ale chyba przekazała ogólny sens spotkania. No, zawstydziła mnie jako harrisonowego antyfana, bo nie wpadłem na argumentum ad Bold&Beatiful. Nie jestem tak okrutny. Mniejsza.
Redakcja F&SF odkryła przed czytelnikami kawałek swoich poglądów na literaturę. I co my tu mamy?Chciałoby się przyczepić do "jeśli się pisze, że jakiś pomysł, motyw itp. nie został przez autora wykorzystany, to trzeba przedstawić własną wersję jego wykorzystania", z których to słów płynie ciche marzenie każdego uniwersyteckiego krytyka, żeby zostać pisarzem. Niemniej na Krakonie przyznali się, że w numerze będą opowiadania autorstwa redaktorów, więc sprawa nie wymaga głębszych analiz.
Dużo ciekawsze wydaje się drugi aspekt krytyki literackiej (w przeciwieństwie do recenzowania).  Jest ona taka... uniwersytecka. Krytycy mają, jak wiadomo, kosę z pisarzami, więc postanowili rozegrać walną bitwę na własnym terenie. Trzeba przekształcić relację autor-krytyk w w znajomą relację student-wykładowca. W związku z tym pisarza trzeba potraktować jak studenta na egzaminie. Cała ta procedura "umieszczamy w ramach, sprawdzamy czy do nich pasuje, a jeśli nie, to mówimy jak powinno być" przypomina zaliczenie projektu. Z tą różnicą, że student ma lepiej, bo ramy, w których ma operować, podano mu na pierwszym wykładzie.
Nalot akademicki objawia się również tym, że w magazynowe recenzjach często zaczynają się od uczelnianych anegdot: "każdy Czytelnik pożąda Księgi", "wiele lat temu, gdy bez przekonania usiłowałem studiować filozofię", "jedno z pierwszych pytań, jakie zwykle zadaję studentom pierwszego roku", "wkrótce po przeprowadzce z Małego do Dużego miasta", "wśród moich ulubionych tajnych akademickich bractw" (ach ten asystencki snobizm za średnią krajową!), "z horrorem jest jak z dziewczynami" (ach, kto nie miał obleśnego ćwiczeniowca, niech pierwszy rzuci kamieniem).

***
Dobra, ale jak to wszystko ma się do M. Johna Harrisona? Już się czułem jak troll wołający "nienawidzę filmów Almodovara, udowodnijcie mi, że nie mam racji", kiedy coś zaskoczyło. F&SF ustami Achiki dało mi klucz do Harrisona. Albo do tego, dlaczego go nie łapię.
Idios kosmos kontra koinos kosmos. Wszechświat wewnętrzny przeciwko wszechświatowi zewnętrznemu. Jestem dzieckiem tej fantastyki, która skupiała się na zewnętrzu. Nieważne, czy to było społeczeństwo, rakieta, czy nawet jednostka. Chodzi po postawienie kamery obok. F&SF preferuje fantastykę jako metaforę zrypanej psychiki. Kamera do środka. Między neurony.
W świetle tego "Zrobiłem to" nie prezentuje się ciekawie. I nie w tym rzecz, że patent z siekierą nie przechodzi brzytwy Lema (biada fantastyce, gdybyśmy nią bez przerwy machali). Po prostu nie uwierzyłem w "załamanie psychiczne" bohaterów. Być może w tym jest pies pogrzebany, że Harrison używa wielkich metafor, fizyk kwantowych, Wujków Suwaków, Viriconiów do opisania zbyt małych problemów. I nawet siekiera tkwiąca w twarzy wydaje się zbyt poważna. Być może to nie są problemy, tylko fantazmat problemu, taki, jaki może sobie wyobrazić brytyjska klasa próżniacza.

***
Fantastyka koinos kosmos przyzwyczaja do jednej rzeczy: że ma być aparatem pojęciowym, który pozwala stworzyć model, w którym zobaczymy rzeczy wcześniej niedostrzegalne. Fantastyka ma się wtedy do realizmu, jak zdjęcie rentgenowskie do oględzin. Albo jak próba wytrzymałościowa do zwykłego użytkowania.
Fantastyka wewnętrznego wszechświata zdaje się mieć problemy z doborem metody. Zostawmy Harrisona. Trojka Stepana Chapmana jest tu lepszym przykładem. Przyjęto ją chłodniej od książek Harrisona, ale mnie się o dziwo. Co ważniejsze, jest ją z czym porównywać, bo metodą przypomina Wieczny Grunwald Szczepana Twardocha (nawet imiona mają te same). W obu książkach akcja toczy się u kresu czasów w punkcie omega (bardziej literackim niż naukowym), w którym w kolejno symulowanych światach żyją dysfunkcyjni bohaterowie. Różnica jest taka, że Twardoch bada w Grunwaldzie zewnętrze (tysiąc lat relacji polsko-niemieckich), Trojka zaś zajmuje się chorymi psychikami bohaterów.
Metodologia Wiecznego Grunwaldu wydaje się logiczniejsza. Nawet najbardziej szalonym wizje Twardocha są wpisane w znane, historyczne, mityczne i kulturowe powiązania miedzy dwoma narodami. Dzięki temu jak w porządnej SF: opierając się na własnej wiedzy "składamy" powieść w spójną całość.
Wizyjność Chapmana jest inna. Nie rozgrywa problemów bohaterów znanymi metaforami. Tworzy nowe, nieoparte o nic. Mówiąc Walewskim, tych wyrazów nie ma w słowniku. Niby czasem zabrzmią znajomo, ale to przypadek, glosolalia zrodzona w narkotycznym tripie.
Weird dla weirdu.

wtorek, 20 września 2011

Śmiechy

Znowu o telewizji, bo na pisanie o książkach nie mam siły.
Od paru lat TVN adaptuje starsze amerykańskie sitcomy. Zrobili polską Nianię, Grace w opałach, teraz leci Wszyscy kochają Raymonda. Przeważnie wychodzą o klasę gorzej niż oryginał. Nasuwa się więc pytanie, czemu ta konwencja tak źle nam wychodzi.
Przyczyną jest to, że korzenie polskiej i amerykańskiej komedii są diametralnie różne. Właściwie wszyscy amerykańscy komicy zaczynali od stand upu, formy u nas nieznanej, a wywodzącej się z rewii. Pierwsi stand uperzy wchodzili podczas przerwy między numerami wokalno-tanecznymi i zabawiali publiczność. Potem stand up usamodzielnił się, wychował kolejne pokolenia komików, trafił do telewizji. Stworzył sitcom. Wystarczy spojrzeć na teksty: humor sitcomów polega głównie na ciętych ripostach. Pisanych, ale brzmiących jak stand upowe improwizacje.
U nas z kolei kabaret wywodzi się z teatrzyków studenckich. Zupełnie różny od stand upu, zbiorowy i stroniący od improwizacji, ale też wychował pokolenia i też wpłynął na kino oraz telewizję. Dlatego amerykańska komedia może i nas śmieszy, ale Polak ją naśladujący wygląda sztucznie. Odmienne tradycja.
Ale jest pewien punkt wspólny – Wielka Brytania. Brytyjczycy też wyszli z humoru studenckiego (Monty Pythoni wzięli się z Oksfordu i Cambridge), ale stworzyli formę bliską amerykańskiej. W związku z tym rodzi się pytanie, dlaczego kupujemy licencje z USA, a nie z kraju za miedzą, skoro już koniecznie musimy robić sitcomy.
Być może telewizjami rządzą ci mityczni ludzie, którzy nie rozumieją angielskiego poczucia humoru.

P.S. To już setny post. Dziś świętujemy.

sobota, 17 września 2011

Szmatan

Ja jak wszyscy – o Nergalu.
O sprawie nie ma za bardzo co pisać, diabeł, jaki jest, każdy widzi (po swojemu). Ciekawszy jest upadek mitu założycielskiego liberalnego świata.
Mit ten brzmi "nie podzielam jego poglądów, ale będę walczył o to, żebyś mógł je swobodnie wyrażać". Fundament , zdawałoby się. Liberalizm w 14 słowach. Tymczasem nikt nie bierze ich na poważnie. Bo czy ktoś pamięta, żeby ktoś bronił bliźniego, z którym się nie zgadza (pomijam prawników, bo za pieniądze każdy potrafi)? Ja nie.
Okazuje się, że nikt bronił by obcego. Zaś Nergal ma szczęście, że ma tylu jeśli nie ziomali, to oddanych fanów. Kto by się spodziewał, że tylu Polaków 50+ to zapamiętali metale. To nie Kaczmarski, ale Anthrax leciał ze szpulowców w opozycyjnych melinach. Identyczne szczęście miał Roman Polański, gdy w krytycznej chwili okazało się, że cały naród zna jego filmografię na wyrywki – łącznie z krótkometrażówkami.
Czekam na jakąś aferę z Mongołami. Zaraz na półkach zalegnie kumys w kartonach, a pod sklepami jego koneserzy.

poniedziałek, 12 września 2011

Jumping the Shark

Nie lubię być uprzedzany. Zacząłem pisać szkic o Nakręcanej dziewczynie, gdy nagle Zaginiona biblioteka zepsuła wszystko, przedyskutowując moje tezy o postkolonializmie. Na szczęście został w powieści jeszcze jeden trop, chyba przez nikogo nie zauważony. Wspomnę o nim za jakiś czas, bo rzecz wymaga przejrzenia paru książek. Niesmak jednak został.
Dlatego spieszę napisać o czym innym, póki nikt jeszcze mnie nie ubiegł. Istnieje w popkulturze zjawisko jumping the shark. Oznacza moment, w którym formuła serialu ulega wyczerpaniu, najczęściej przy akompaniamencie jakiegoś niesamowitego zwrotu akcji. Nazwa wzięła się od produkcji z lat 70, gdzie rzeczywiście bohater skakał przez rekina (można obejrzeć tutaj). Oczywiście cała sprawa jest mocno subiektywna. W przypadku House'ie jumping nastąpił, ale kiedy konkretnie, nie za bardzo wiadomo. Fani się spierają. Jedni liczą od nowego zespołu lekarzy, inni od pobytu House'a w psychiatryku. Jumping the shark nie musi oznaczać degrengolady. W takim Archiwum X główny wątek robił się coraz bardziej niedorzeczny z sezonu na sezon, ale odcinki niezależne potrafiły powalić konceptem, czy autoironią.
Po wstępie przechodzę do clou, a jest nim dwójkowy Czas honoru. Lubię go od samego początku i wreszcie znalazłem aparat, żeby wytłumaczyć, dlaczego. Otóż zaglądnąłem ostatnio na stronę z rozpiską jesiennych serialowych premier. Z radością powitałem rubrykę "seriale brytyjskie". Rosnąca popularność angielskich produkcji jest efektem mrówczej pracy grupki zapaleńców, bo przecież ani Doctor Who, ani Skinsy nie były puszczane w prime time, nie miały akcji promocyjnych, a jednak przebiły się do świadomości. To świetnie, praca u podstaw ma sens.
Ale już prawdziwym odjazdem była rubryka "seriale polskie". Fakt, krótka i bardziej z nadziei niż z pewności, ale to już coś. Punkt podparcia, od którego może nasz popkalczer odbije się, by ruszyć do przodu. Czas honoru mam za produkcję symptomatyczną.
Zebrał Czas honoru sporo głosów krytyki, często słusznej. Ale i bardzo często chodziło o to, aby krytykant wykazał przed światem i sobą, jakim to jest wyrafinowanym odbiorcą sztuki telewizyjnej oraz znawcą meandrów historii. W gruncie rzeczy zawsze chodziło o dwie rzeczy: że błędy i że Zakościelny.
A naprawdę jest tak, że – według mnie – to jest serial o wiele mądrzejszy, to na pierwszy rzut oka wygląda.
Umknąć może "metafabuła" polegająca na tym, iż Czas honoru jest serialem o serialach. Porównując początkowe odcinki z najnowszymi widać różnicę. Pierwsza seria tkwi w "telenowelowym" standardzie: dużo wnętrz, mało plenerów, ciepłe barwy, statyczna kamera i pogaduchy w kuchni. Druga seria ruszyła z kopyta i wyszła na miasto, zaś trzecia to, jak na nasze warunki i przyzwyczajenia, istne szaleństwo: chłodne barwy, równoległy montaż, kamera jako uczestnik akcji, operowanie detalem. I nieprzypadkowo czwartą serię otwiera długi "amerykański" najazd kamery lecącej nad taflą wody. Zauważyłem jeszcze jedną przesłankę, że to jest nieprzypadkowe. W nowych odcinkach w ważną postać wciela się Hubert Urbański. Niby kompletna pomyłka obsadowa, ale przecież W polskich drogach też grał prowadzący teleturniej – Strasburger. On wprawdzie odbył drogę w przeciwnym kierunku niż Urbański, ale z perspektywy współczesnego widza nie ma to żadnego znaczenia.
W ogóle oglądając trzecią serię zamarzyło mi się, żeby zrobili remake pierwszej. Ci sami aktorzy, ta sama historia, ale gęsta fabularnie i sfilmowana jak późniejsze.


Czas honoru funkcjonuje w telewizji na wariackich papierach. Serial historyczny, wojenny, robią za mniejsze pieniądze niż Ranczo. Ktoś z ekipy wprost powiedział w wywiadzie, że mają budżet przeciętnej produkcji współczesnej. Przez to np. charakteryzatorce płacą jak za  pudrowanie nosa, chociaż robi dużo więcej. Kiedy trzeciej serii przycięto budżet, aktorzy dobrowolnie uszczuplili swoje honoraria, żeby produkcja ruszyła.
Tak więc Czas honoru cały czas balansuje i z tego balansowania biorą się chyba wszystkie problemy. W przypadku opcji minimum wszyscy się spieszą, żeby chybcikiem pokazać wszystko co ważne i ciekawe, bo anulują serial i więcej okazji nie będzie. Z drugiej strony kusi opcja maksimum. O dziwo ta druga zdaje się jakimś cudem wygrywać, przez co problemem staje się kwestia, co tu zrobić z rzeczami "spalonymi" w poprzednich seriach.
Na przykład przeczytałem w Tele tygodniu (widać, że mam teksty źródłowe na podorędziu), że dzwonili z wytwórni do Roberta Kozyry mówiąc "panie Robercie, jest taka sprawa, te nowe odcinki miały się dziać po wojnie, ale zmieniła się koncepcja, dalej trwa okupacja, tyle że z Niemców przeżyli tylko pan i Adamczyk". Koncepcja się zmieniła od minimum do maksimum, tylko co zrobić z takim nadmiarem dobrobytu?
Ano remake.
Trzecia seria kończyła się skokiem przez rekina i wystrzelaniem 80% niemieckiej części obsady.  Pozostałe wątki też kończyły się podobnie: wyczerpując formułę. Twórcy więc zaczęli jeszcze raz. Czwarta seria to jakby nowy utwór, w którym słyszymy motywy – tylko są lepsze. Choćby "scena lotniskowa", powtórzona nabiera dynamizmu. Nawet wątek niemiecki zyskał na wycięciu Niemców i jest kryminałem w stylu Kirsta.

Pozostaje problem historycznej nieakuratności Czasu honoru. Obrońcy niepokalanego portretu perfekcyjnego polskiego żołnierza i (jeszcze bardziej) niepokalanych Czterech pancernych zapominają, że film to nie bryk z historii. Zresztą, w Pancernych zrobili ze strzelaniny pod Studziankami bitwę łuku kurskiego i nikt nie ma tego za złe. Prawa popkalczeru.
Może coś z tego wyjdzie.

niedziela, 4 września 2011

Ideolo grololo

Przyznam, że jest ze mnie kawał hipokryty. Pytając o poradę w sprawie zakupu nowego komputera mantrowałem uparcie: "nie do grania, nie do grania". Przecież jestem poważnym młodym człowiekiem, komputer wykorzystuję do P: pracy, pracy, programowania, pracy, nocami zaś piszę powieść (bo za to podobno płacą).
A ledwo wyjąwszy maszynę z pudełka i podpiąwszy kable, zapuściłem Bioshocka.
Tu jeszcze coś wytłumaczę. Poprzedniego kompa nabyłem w czasach, gdy nówką był Morrowind, a standardy graficzne wyznaczał Max Payne 2. Tej wiosny zaś grałem w starego dobrego Deus Exa. Jednym słowem prehistoria. Bioshock był w tej sytuacji jak cios w łeb. Detale na maksa, a wszystko śmiga. Zamiast grać mógłbym gapić się w ogień i wodę. Cudo po prostu.
Fabuła z grubsza zarysowuje się tak, że bohater, cudem uratowawszy się z katastrofy lotniczej pośrodku Atlantyku. Trafia do Rapture – podmorskiego miasta, którego twórca postanowił urzeczywistnić w nim utopijny projekt społeczny. Zachwyca warstwa estetyczna,  bowiem wszystko – od architektury po liternictwo w menu – to art deco. A tutaj można się przekonać na przykładzie Chrysler Building w Nowym Jorku, jaki to piękny styl.
Lecz  jeszcze ciekawsze jest ideolo. Wreszcie mogłem sprawdzi, czy rację ma ekipa Jawnych snów, pisząc o kulturowej warstwie gier. Otóż z informacji zbieranych podczas gry można wywnioskować, że w Rapture panował obiektywizm. Obiektywizm, wymyślony przez Ayn Rand to, skrótowo ujmując, połączenie skrajnego liberalizmu z egoizmem traktowanym jako cnota. W USA książki Rand są bestsellerami, a jeśli wierzyć lewicowcom zdeklarowanymi randystami są jak jeden mąż wszyscy sprawcy aktualnego kryzysu finansowego. Nie wiem, czy to prawda, ale trop ciekawy. W Europie obiektywizm nie zrobił kariery. Może dlatego, że literatura Rand (pisała powieści) bliska jest egzaltowanej grafomanii, a może po prostu mamy własnych świrów i nie musimy ich importować.

Obiektywizm na papierze i w grze
Zaraz po wyjściu z gry przypomniało mi się, jak na Polygamii chcieli zrobić grę z Wiecznego Grunwaldu Twardocha. Teraz wiem, że oprócz estetyki taka rzecz spokojnie udźwignie ciężar intelektualny powieści.
Filozofii i idei jest dużo, starczy dla każdej gry. Wiadomo, najważniejsza jest grywalność, ale gracze chyba by się cieszyli, gdyby zamiast kolejnej strzelanki albo RTS-a wpadli w tryby Rewolucji (wielką literą, znowu kłania się Twardoch, ale i Zazubrin, de Maistre, Oliveira, Nieczajew). Zagrałbym w coś na podstawie Ernsta Jüngera. Skradankę w Heliopolis? Z fonoforu można by uczynić gadżet na miarę pipboya, a stronnictwa Nadleśniczego i Prokonsula są ciekawsze od oklepanych gildii.
To byłby fabularny kop dla gatunku.
A jaka nowa technika agitacji!

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Czemu zachwyca

W skrócie: pod tym wpisem na blogu Fantasy & Science Fiction wybuchła dyskusja o krytyce literackiej i samej literaturze. Sprawa obiła się o DOF i miała preludium na facebookowym profilu pisma (trzeba zjechać do wpisu o Nova Swing z 8 lipca 2011). I zasadniczo dyskusja już się wypala, odkąd Agrafek zepsuł zabawę stwierdzając, że jednak się wszyscy ze sobą zgadzamy. Niemniej została jeszcze jedna zadra. Zacytuję wypowiedź redakcji F&SF z facebooka:

Adamie [jeden z uczestników rozmowy — przyp. Ziuta], ostrożnie, my zwróciliśmy uwagę na to, że „murem nie do sforsowania” są naszym zdaniem najciekawsze książki z „UW”, czyli te, które w największym stopniu odbiegają od pożądanych na ogół przez czytelnika schematów, wymagają wysiłku interpretacyjnego, szerszej znajomości literatury (nie tylko fantastyki). Sam wydawca przyznał, że książki Wattsa, Strossa czy Bacigalupiego w zasadzie nie powinny znaleźć się w tej serii, bo choć to świetna science fiction, to mimo wszystko pod wieloma względami bardzo tradycyjna, a tymczasem „UW” stawia na nowatorstwo, przełamywanie schematów, wszelkich ograniczeń wyobraźni itd.
(Określenie "wypowiedź Redakcji" jest trochę mylne. Po prostu nikt nie podpisał się pod użytkownikiem "Fantasy & Science Fiction" i mogę tylko zgadywać, kto to był)

"Sam wydawca przyznał, że książki Wattsa, Strossa czy Bacigalupiego w zasadzie nie powinny znaleźć się w tej serii, bo choć to świetna science fiction, to mimo wszystko pod wieloma względami bardzo tradycyjna, a tymczasem „UW” stawia na nowatorstwo, przełamywanie schematów, wszelkich ograniczeń wyobraźni itd." — poczułem się oszukany. Ostatnio przydarzyło mi się takie coś, kiedy dowiedziałem się, że "wojenne" partie Miast pod skałą Huberatha autor dopisał, żeby przypodobać się nastoletnim czytelnikom Achai. Nie wiem, czy to prawda, ale ktoś tak w sieci twierdził, a ja uwierzyłem.
I mnie zabolało. Czytałem Miasta pod skałą "integralnie", każdą stronicę traktując poważnie. Tymczasem okazało się, że 1/3 książki to pic na wodę. Ktoś mi zrobił brzydki kawał.

Do czegoś podobnego przyznał się wydawca UW — pewnie Andrzej Miszkurka. Umieścił w prestiżowej serii książki, które się do niej nie nadają. Po co? Żeby oszukać ludzi, wmawiając im wybitność czegoś, co jest przeciętne?
Mógłbym się pocieszać, że nie jestem jedynym, który się nabrał. Byli i inni. Na przykład sam Jacek Dukaj.
O Accelerando napisał esej, w którym stwierdzał: "Gdyby ktoś szukał jednej tylko książki, która mu pokaże, dokąd zmierza SF na początku XXI wieku, Accelerando Charlesa Strossa stanowiłaby chyba najlepszy wybór"; "Strzela on pomysłami z częstotliwością charakterystyczną bodaj tylko dla Lema i Egana"; "Będzie to może najczystszy rodzaj fantastyki: fantastyka idei, tycząca wyłącznie tego, co konieczne, i tego, co niemożliwe". O Bacigalupim: "Oto jest nowa ostateczna "granica", "the final frontier" dla science fiction". O Ślepowidzeniu zaś wszyscy wiemy, że wielką dyskusję (już nic w fandomie nie czytamy, bo czytanie zabiera czas na dyskusje) poświęciło mu trio S.O.D.
Mógłbym się tak pocieszać długo. Ale się nie dam.
Ślepowidzenie, Accelerando czy Nakręcana dziewczyna to są wybitne powieści (Nakręcana... chyba najmniej, można też pokłócić się o Rzekę bogów McDonalda), absolutnie godne publikacji z ambitnej serii Uczta wyobraźni. Wszystkie trzy dotykają ważkiej tematyki, zmuszają do przemyśleń, zastanowienia się, gdzie się znajduje dokąd zmierza nasza cywilizacja, a do tego są napisaną znakomitym językiem wciągającą literaturą.
Zademonstruję na przykładzie Ślepowidzenia. Watts zrobił to, czego oczekuje się od wielkiej literatury. Wziął się za bary z tajemnicą człowieczeństwa. Wziął jego istotną składową, której często nie zauważamy — świadomość — i poddał próbie. Wymierzać sprawiedliwość widzialnemu światu — tego od literatury wymagał Joseph Conrad. I Watts to zrobił. Do tego nie narzucił jedynej interpretacji. Nieoceniony Łaku na Katedrze potraktował Wattsa — ateistę-racjonalistę w typie Dawkinsa — jako gnostyka.

Dlaczego więc Wydawca i Fantasy & Science Fiction (cały czas przepraszam, że cytuję internetowych noname'ów) polegli czytając Ślepowidzenie, Accelerando, Nakręcaną dziewczynę? A do tego Wydawca udaje, że jednak zrozumiał, bezmyślnie umieszczając je w UW?
Interpretacja złośliwa jest taka, że trzy wymienione książki to SF. I problemem nie była tradycyjność albo schematyczność, tylko brak odpowiedniej wiedzy. Ale to jest wyjątkowa złośliwość, bo Watts zamieścił na końcu książki bibliografię.
A może jest to reakcja na dobrą sprzedaż. Andrzej Miszkurka mówił na Krakonie, że Ślepowidzenie i Nakręcana... jako jedyne z serii zwróciły się. Ktoś więc rozumuje, że jak się sprzedało, więc musi być głupie, bo ludzie to bałwany i kupują tylko chłam. To też złośliwe wyjaśnienie.
Wolę inne, które, które właśnie wykoncypowałem. Zwróćmy uwagę, jakie "cnoty" posiadają książki z UW według Fantasy & Science Fiction: "„UW” stawia na nowatorstwo, przełamywanie schematów, wszelkich ograniczeń wyobraźni itd."
Wypowiedzi "elitarnych" (określenie roboczo zaproponowane przez nosiwodę) pełne są tego typu wyrażeń. Według nich dobra literatura "uchyla się konwencjom", "manipuluje", "nie ułatwia", "wykracza poza schematy kultury masowej" jest dla wielu "murem nie do sforsowania". Brzmi to pięknie, ale nadużywane staje się mową-trawą.

Tutaj podeprę się autorytetem wielkiego, moim zdaniem, pisarza, Gilberta Keitha Chestertona. W Rzeczy pierwszej, eseju religijnym pisze tak:
U każdego sławnego heretyka zawsze występowała kombinacja trzech charakterystycznych cech. Po pierwsze, odrywał on jakaś prawdę wiary (...)od całości zbilansowanych prawd Kościoła. Po drugie, przeciwstawiał tę jedną wybraną przez siebie prawdę wiary wszystkim pozostałym. Po trzecie wreszcie (najbardziej znamienne), najczęściej nie zdawał sobie sprawy z tego, że faworyzowana przez niego prawda wiary jest również tajemnicą, przynajmniej w tym sensie, że należy ona do prawd tajemniczych, zagadkowych i dogmatycznych.
Teraz podstawcie pod "wiara" I "kościół" słowo "literatura".
Bo można powiedzieć, że Fantasy & Science Fiction stało się organem drugiej wielkiej herezji (obok "fabrykanctwa", o którym napiszę przy innej okazji) w polskiej fantastyce. "Elitaryści", poszukując wielkiej fantastyki i walcząc z fantastyką prostą, upodobali sobie dwie cnoty, które postawili ponad wszystko inne: transgresję i wyobraźnię. Tyle, że samodzielnie nie są one żadnymi cnotami. Przekraczając granicę można wleźć na pole minowe, a nadmiernie rozbudzona wyobraźnia prowadzi do bezmyślnego marzycielstwa.
W heretyckiej optyce "elitarystów" Ślepowiedzenie nie dokonuje transgresji, bo jest przykładem fantastyki eksploracyjnej, ani nie nie przełamuje wszelkich granic wyobraźni, bo narzuca wyobraźni najsilniejsze pęta — logiczną myśl.
Dla nich więc to nie jest wielka literatura.
Dla mnie właśnie jest.

I jeszcze jedna myśl, trochę z boku. Jest prosta odpowiedź, dlaczego tak rozpleniły się u nas amatorskie recenzje, czy to proste polecanki, czy dłuższe analizy pióra nosiwody albo Anneke.
Romantyzm.
Romantyzm na dobre i na złe odcisnął piętno na polskiej duszy. U nas więcej znaczy wiara i czucie niż mędrca szkiełko i oko. Stąd amatorszczyzna, stąd polecanki i nosiwoda idący z visem na tygrysa, to jest tfu!, z esensją na Harrisona.

Duchy karczemnej tworem gawiedzi,
W głupstwa wywarzone kuźni.
Dziewczyna duby smalone bredzi,
A gmin rozumowi bluźni".



"Dziewczyna czuje, - odpowiadam skromnie -
A gawiedź wierzy głęboko;
Czucie i wiara silniej mówi do mnie
Niż mędrca szkiełko i oko.



Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu,
Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce.
Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!
Miej serce i patrzaj w serce!
"
Źródło

sobota, 30 lipca 2011

Zombie zombie zombie

Lektura zamieszczonej w najnowszym Creatio Fantastica relacji z ostatniego Krakonu — tego, na którym otaku i zdominowali graczy (nie powiem, że nie czułem perwersyjnej satysfakcji) — przypomniała mi, że dawno nie miałem kontaktu z kulturą zwycięzców. Tak więc luknąłem poprzez internetowy lufcik, co tam w anime słychać. Ano słychać. Może nie od razu to, czego bym chciał, ale coś zawsze się znajdzie.
I znalazłem High School of the Dead. Nie jest to nic na miarę moich ulubionych Monstera czy Legend of the Galactic Heroes, ale świetnie nadaje się na wakacyjny odmóżdżacz.
Fabuła wychodzi z klasycznego dla gatunku założenia, że pewnego ranka Ziemię opanowują hordy nieumarłych. Przy życiu zostaje garstka, w tym bohaterowie serialu. Hmm, bohaterowie. Główny bohater to nieszczęśliwie zakochany licealista, którego wybranka wolała innego. Na szczęście innego z miejsca zjadają żywe trupy, co dowodzi, że nawet z tego gatunku można wycisnąć odrobinę romantyzmu. Drugą postacią męską jest klasowa ofiara, gruby okularnik zaświrowany na punkcie broni palnej (co, jak wiadomo, w obliczu apokalipsy zombie jest przydatną cechą). Do tego dochodzi całe stadko dziewcząt, w postaci wybranki serca głównego bohatera, klasowej kujonki z przerostem ego, lekko zwieszonej pielęgniarki oraz mistrzyni miecza ze szkolnej drużyny szermierczej. Tutaj muszę wyjaśnić coś tym czytelnikom, którzy nie oglądali japońskich kreskówek. Twórcy mangi i anime mają japoński typ urody kobiecej za mało atrakcyjny dla kreski, więc z uparcie rysują dziewczyny będące antypodami stereotypu nisko zawieszonej, płaskiej i ciemnowłosej (przepraszam, że tak wprost, ale taki jest archetyp).
Mamy zatem drużynę składającą z dwu herosów i czterech biuściastych heroin, którzy siłą przebijają się przez hordy żywych trupów, próbując znaleźć bezpieczne miejsce.
Nie da się High School of the Dead oglądać na poważnie, choć niektóre motywy (zatłukłem bejsbolem chłopaka mojej potencjalnej, innego kolesia zostawiłem ranego na pastwię zombie, w pewnym socjopacie apokalipsa obudziła najniższe instynkty i chce teraz zaspokoić żądzę władzy) zbliżają go do tej formy kina przygodowego, której mi tak bardzo brakuje (patrz któryś z poprzednich wpisów). Na szczęście twórcy nie udają, że chcą być poważni. Do tego są świetni warsztatowo (wiadomo, studio Madhouse): pełno w HOTD bullet time'ów i slo-mo, pociski pistoletowe malowniczo przekraczają barierę dźwięku, mózgi się rozbryzgują, biusty sprężynują, spódniczki powiewają. Nic tylko oglądać. Wreszcie odmiana od głębokich dramatów. Girls, Guns & the Dead. Na zachętę opening:

piątek, 29 lipca 2011

Chochołowi ludzie

Według tezy lansowanej przez polskie F&SF o fantastyce nie powinni się wypowiadać ludzie bez doktoratu z literatury. Mówię o ambitnej fantastyce typu John Crowley, M. John Harrison, czy China Mieville. Strasznie wziąłem sobie to do serca, teraz więc, gdy biorę się za pisanie o Chochołach Wita Szostaka, czuję się jak przestępca. Profan, barbarzyńca w ogrodzie botanicznym, człowiek jedzący sushi widelcem. Z drugiej strony kręci mnie takie życie na literackiej krawędzi. Zatem, do Chochołów.

***
Pierwszą rzeczą, na jaką zwracali uwagę wszyscy czytelnicy książki, był bohater. Tak i ja. Strasznie polubiłem Bezimiennego Wojciechowicza Chochoła. Sympatyczny, porządny człowiek. W życiu radzi sobie różnie, ale nie sądzę, żebym postąpił mądrzej od niego. Zresztą problemy narratora należą do najgorszych z najgorszych, wpada biedak w sam środek chaosu wywołanego przez zdziwaczałą rodzinę, która w obliczu katastrofy potrafi tylko rozkazywać: – Zrób coś! – Co? – Nie wiemy.
Mile ucieszony tak udaną kreacją bohatera, wchodzę na forum DOF podczytać, co myślą o tym współużytkownicy. Kiedyś już coś zaglądałem do tematu o Wicie Szostaku, ale blisko roku niczego nie pamiętam. I co widzę? Że bohater to bałwan skończony, że czytelnicy by tego introwertycznego próżniaka najchętniej kopnęli w zad. Że każdy normalny człowiek na jego miejscu zorganizowałby fachowe poszukiwania Bartka, jednocześnie zdobywając kobietę swojego życia i prowadząc natarcie na barykady Zamkniętego miasta. Wychodzi więc na to, że czytelnicy Chochołów dzielą się na dwie kategorie: niecierpiących bohatera i mnie.
Boję się, że więcej na DOF dowiedziałem się o sobie niż o książce.

***
Druga ważna obserwacja dotyczyła powieściowych przemian Krakowa. Czy Kraków w Chochołach pulsuje? Na początku jest zwykły, Krakowiem-Wenecją staje się w momencie wyjścia na pasterkę. Gdzieś po Trzech Królach kanały znikają (nie ma o nich wzmianki przy którejś z kolei wizycie bohatera w Dobrym Kocie). Po śmierci babci (ostrzegałem, że szastam spoilerami?) mamy przez kilka stron Kraków-Chartum. Ale tylko na kilka, bo na ostatnie dni lutego znowu skuwa go środkowoeuropejski mróz. W końcu, 29 lutego zostaje Krakowem alpejskim. Alpejskim, to pewne, bo wojsko do stłumienia rewolucji wysyła prezydent Republiki. A prezydent Republiki jest w całym świecie jeden, w Paryżu. Poza tym krakowska rewolucja od razu skojarzyła mi się z Paryżem.
Od reguły pulsacji (a może tylko mi się ubrdała) nie pasuje tylko Kraków finałowy, śródziemnomorski. I jak zwykle: czy to coś znaczy? Czy przemiany miasta są odbiciem stanu psychicznego bohatera? Czy przez to pewne fragmenty narracji są prawdziwsze, a inne – te innomiejskie – subiektywne?

***
Agrafek wysunął hipotezę, że Szostak ochrzcił bohatera na swoją cześć – Witem Chochołem. Mają tego dowodzić następujące przesłanki: Dom stoi przy ulicy S. (wyimaginowanej ulicy Szostaka; Stradom i Sebastiana odpadają, chociaż leżą w najbliższej okolicy), nazwa ważnej dla fabuły knajpy wywodzi się z "cywilnego" nazwiska autora; bohater mówi, że w Krakowie nie kościoła jego imienia – Wit pasuje.
Chyba jednak nikt nie wziął pod lupę wątku z kościołami, mimo że finał to narzuca. Otóż każdy – za wyjątkiem narratora i Zosi – członek rodziny ma swoją świątynię. Do tego to na pewno nie jest przypadkowe dopasowanie. Łukasz jest malarzem, Wojciech męczennikiem (tak jakby), Idzi zapoczątkował ród (tu odsyłam do Gala Anonima albo Ewy Demarczyk). Więcej: w Krakowie są aż dwa kościoły pod wezwaniem św. Bartłomieja – oba poza Starym Miastem. Czy to znaczy, że Bartek celowo uciekł od rodziny? To jest pytanie.

Co gorsza Chochoły na żadne z pytań nie udziela odpowiedzi. Nie wprost. Możemy sobie je wymyślać. Kto dobierze je tak, żeby się wzajemnie nie wykluczały, ten rozgryzie książkę.
I na tym chyba polega literatura.

środa, 20 lipca 2011

Trzech winowajców

Oto trzej kolesie, którzy – moim zdaniem – powinni trafić do Norymbergi za to, co zrobili z popkulturą:

Raymond Chandler – nieszczęście polskiej fantastyki. To jak z parówkami w przedszkolu. Ktoś wpadł na pomysł, że skoro smaczne i tanie, należy nimi karmić codziennie. Aż dzieci dostały z tego nieuleczalnej awersji. Z Chandlerem podobnie. Jeszcze jeden zgorzkniały cynik z atrofią życia rodzinnego, rzucający one-linerami między jednym braniem w mordę a drugim i nie zdzierżę. Nieważnie, czy to będzie zabójca potworów, łowca czarownic, czy inna szkarada – zastrzelę.

Joseph Campbell – monopolista. Dawniej książki i filmy miały fabuły. Lepsze, gorsze, ale różne. Do czasu, kiedy przyszedł pan Campbell, że opowieść jest tylko jedna, a nam zostaje tylko powtarzać ją do końca świata. Rzeczywiście, jest tylko jedna opowieść, ale dopiero od ogłoszenia przez pana Campbella jego rewelacji, w których zakochali się twórcy. Wreszcie nie muszą już niczego wymyślać. Tylko my, zjadacze kultury, ciągle oglądamy bohatera o jednej i tej samej twarzy (za to w tysiącu filmach).

Indiana Jones – żeby była i postać fikcyjna. Widzieliście ostatni jakiś film przygodowy? Ale taki prawdziwy, czyli o ludziach, których przyjaźń, poczucie obowiązku czy odwaga zostają wystawione na próbę przez przeciwności losy. Chyba nie. Wszystko przez profesora Jonesa, który sam w sobie jest przesympatyczny, ale na długie lata ograniczył konwencję do efektów specjalnych i mrugnięć okiem.

sobota, 16 lipca 2011

Żenuła, hejt i rozpacz

Pisałem właśnie sążnistego ideolo posta o prawackiej literaturze, gdy usłyszałem, że dziś na dwójce o 21 będzie transmisja z Festiwalu Piosenki rosyjskiej w Zielonej Górze. Matko, oglądać? Jak znam takie spędy, to zarzucą suche disco-rusco przeplatane klasyką: Wysockim (wersja dla koneserów kultury wysokiej)z Pugaczową (wersja dla motłochu). Zastanawiające, że pokolenie obnoszące się ze znajomością rosyjskiego jak z raną wojenną, ma zerowe pojęcie o wschodniej muzyce. Bo scena rosyjska jest olbrzymia. Hip hop (Ligalajz!), reggae, ska (Sznur!), wszelkie odmiany metalu (Arkona!), rocka. I kobiety, od A (Arefieva) do Z (Zemfira). Rzecz jasna również mój ukochany underground lat 80, Janka, Nik Rock'n'Roll, Zwuki Mu, Trek, GrOb. Tego akurat raczej nie puszczą, bo wesoła piosenka pod tytułem Wszystko zgodnie z planem nie wyraża radości z objęcia przez Ojczyznę prezydencji w drugiej, nieco większej ojczyźnie. Wręcz przeciwnie.
Oj, żeby jak rok temu zagrali jakiś żołnierski kawałek Lube. Choćby ten. Dla chłopaków w Afganie.

***
Pogrzebowo. Umarł Jan Rojek, prezes Telewizji Kraków, umarł biskup Małysiak, który bierzmował mi siostrę, umarł wreszcie mój cesarz, Otto von Habsburg. Piszę "mój", bo jestem z Galicji i Jego ojciec, bł. Karol I moim cesarzował moim przodkom. I po raz któyś wraca natrętna myśl, jaki obrzydliwie niesprawiedliwy był film "CK dezerterzy". Szkalowanie całkiem przyzwoitego jak na tamte czasy państwa. Ta papuga oberleutnanta von Nogaya, krzycząca "Kaiser idiot". Akurat w trakcie trwania akcji kajzerem był nie dobrotliwy Stary Prochazka, Franciszek Józef I, przywoity człowiek, bodaj najprzywoitszy z Habsburgów, który płakał, gdy go zawieźli na pobojowisko i próbował zawrzeć via Watykan separatystyczny pokój z Entantą. W zamian za co został odsunięty od władzy przez generałów.
Bezsensowny jest tez finał filmu, gdy trzy flagi, polska, węgierska i jugosłowiańska, zostają wciągnięte na maszty na znak wolności. Dla Węgrów to nie była żadna wolność. Oni tę wojnę przegrali, a zwycięzcy potraktowali sto razy gorzej niż Niemcy, zabierając 2/3 terytorium, depcząc godność. Flaga jugosłowiańska też średnio pasuje, bo po kilku latach serbskich porządków Chorwaci stwierdzili, że lepiej im było pod Węgrami (a ci wcale mili nie byli).
Właściwie zrozumieć można tylko pierwszą część CK dezerterów, tę z akcją dziejąca się w koszarach. Bo to w istocie zakamuflowana satyra na Ludowe wojsko Polskie i armie innych demoludów. Oficer służbista (modelowy partyjniak), głupawe szkolenia polityczne, dowódca pragnący tylko świętego spokoju i żołnierze kombinujący, jak tu przetrwać. Metafora udatna, pęka niestety w momencie wielkiej dezercji, która oczywiście nie mogła się przydarzyć w realu. W drugiej części filmu akcja siada, a bohaterowie plączą się po ekranie i CK Monarchii bez sensu i przynosząc wstyd.

niedziela, 10 lipca 2011

Wielki Rymon i Osobliwość

To miało pójść wcześniej, ale przytłoczyły mnie obowiązki. Otóż na jednym z forów, na których się udzielam, przeczytałem, że doszło do skandalu. Dwóch pseudodziennikarzy dopadło schorowanego starca i wzięło go na wywiad. A ten, na umyśle równie zniedołężniały co na ciele, zaczął jątrzyć, pluć, kipieć z nianawiści – ba, wręcz z nienawiści zachorzał – ku uciesze pseudodziennikarzy i zmanipulowanego przezeń społeczeństwa. Podłość!
Ale zaraz okazało się (kupiłem gazetę), że starzec ów to Wielki Rymon, to jest Jarosław Marek Rymkiewiecz. Ten od wierszy, kotów, Milanówka i wieszania.
Zrazu chciałem skomentować rzecz od dawna planowanym tekstem o epatowaniu w sztuce. Chodzi mi o to, że dawniej artyści epatowali możnych tego świata, królów, kapłanów, strasznych mieszczan. A dziś idą na łatwiznę, za publiczne pieniądze strasząc babcie różańcowe. Zaś Rymon wrócił artystom godność, znów oburzając władnych. Ale mniejsza, bo zauważyłem świetny fragment na temat procesu, jaki wytoczyłą Rymkiewiczowi Agora:

Ja mam proces z Agorą, a nie z jakimś człowiekiem. To jest trochę absurdalne, bo korporacja jest przecież czymś w rodzaju maszynerii, wielkiej maszyny. Czy człowiek może mieć proces z maszyną? Czy maszyna może czuć się obrażona

Niezłe. Na naszych oczach stałą sia Osobliwość (a ja głupi dopiero co ją obśmiałem, że bzdura i fantazja), strossowskie accelerando odtrąbiło na start. Instytucja finansowa, maszynka do pomnażania pieniędzy zyskała samoświadomość. Bo czy jest lepszy dowód na samoświadomość, niż zdolność obrażania się.
I naraz naszła mnie refleksja, jaki płytki jest nasz fantastyczny grajdółek, że dopiero starszy pan od milanowskich kotów i ogólnokrajowych szubienic musiał nam uświadomić o czymś, czego dostrzeżenie powinno być naszym obowiązkiem. Wstyd.

niedziela, 19 czerwca 2011

Wiele wpisów, których nie będzie.

Lubię spać. Położyć się po dzienniku i wstać, gdy przebudzenie nieodłącznie wiąże się ze wstydem, że marnuje się życie — to mój ideał. A pomimo tego, niesamowicie pociąga mnie wczesny ranek, tak między trzecią a siódmą rano. Mam wtedy, jeżeli się obudzę, wrażenie że mózg pracuje na najwyższych obrotach. Gdybym był poetą, pisałbym wiersze tylko bladym świtem. Nie wiem, skąd to się wzięło. Może rzeczywiście osiągam o tej porze wierzchołek możliwości intelektualnych. A może to złudzenie i po prostu odpowiada mi tempo przedświtu, a raczej jego brak, i cisza, chyba największa w całej dobie.
Tak sobie siedzę przed kompem od czwartej, teraz jest 5:32, i myślę. Myślę o ostatnim spotkaniu w fantastycznym gronie, gdzie miałem okazję odbyć kilka świetnych rozmów. Takich naprawdę przemega dyskusji, za które tylko dziękować niebiosom, że mnie rzuciły do fandomu.
Najchętniej bym którąś z rozmów tu zrekapitulował, ale nie zrobię tego. Z różnych powodów.
Byłby świetny tekst o Bogu, Kościele, beatyfikacji JP 2, kapitalizmie, Chestertonie i miłosierdziu. Po prostu wzorzec dobrej pop-apologetyki. Ale nic chyba nie napiszę, bo zaraz rozpętałaby się dyskusja, a internetowe gadanie na tematy ideowe mierzi mnie od miesięcy.
Byłby jeszcze lepszy tekst o reformach edukacji. I kto za nie powinien wisieć.
Może napiszę coś o kinie i powieściach przygodowych. Bo wpadliśmy na ciekawy trop, jak to Indiana Jones i Piraci z Karaibów zepsuli nasze widzenie gatunku.
Przykro mi, ale na pewno nie będzie wpisu o Szczepanie Twardochu. Już nawet zacząłem takowy pisać, ale w piątek przyszedł agrafek i walnął taką tezę ze swojego planowanego wpisu o Twardochu, że nie mam po co kontynuować roboty.
Ot i takie tam. Tłumaczę się z nieróbstwa. Ale jakieś wpisy na pewno będą. Po to założyłem bloga. Będzie więc o: Rosji, bajkach, Lampie (duninowskiej), Lodzie (dukajowskim — jedyna rzecz z imprezy kwalifikująca się do spisania) i paru innych wesołych rzeczach.

czwartek, 16 czerwca 2011

Jesteśmy lepsi (jak zawsze)

Guardian, którego nie za bardzo lubię, poświęca od pewnego czasu sporo miejsca fantastyce. Ostatnio pisali o nowym tłumaczeniu Solaris. Na razie w ebooku i audiobooku, gdyż na razie rękę na wydaniu książkowym trzyma właściciel praw autorskich poprzedniego tłumaczenia, złego i pełnego luk.
Ale, jak to często bywa, od artykułu ciekawsze są komentarze. W tym taki oto:
Świetne wieści. Właśnie myślałem o tym w zeszłym tygodniu.

Długo zwlekałem z czytaniem Solaris z powodu złych opinii o tłumaczeniu Czekałem, aż mój polski bedzie dość dobry.

Przy okazju, moja żona nienawidzi Solaris, gdyż jest lekturą obowiązkową w polskich szkołach i musiała uczyć się o niej do upadłego.(mam to samo z Zabić drozda). Zastanawiam się, czy kiedykolwiek dożyjemy czasów, gdy coś jak Gwiazdy moim przeznaczeniem albo Koniec dzieciństwa będą lekturami w Wielkiej Brytanii?

No pięknie. Nie dość, że facet uczy się polskiego bo chce przeczytać Solaris (okej, ma jeszcze polską żonę, ale przecież mógłby zatrzymać znajomość języka na poziomie pogawędki z połowicą, a nie celować w Lema), to jeszcze chwali nas, że powieść SF może być w Polsce lekturą.
A my żalimy się, że mamy getto.

niedziela, 12 czerwca 2011

Wattsem w Wattsa

Tyle tu pisałem o serialach, że zapomniałem o głównym swoim zainteresowaniu — książkach. Dobra, o książkach też sporo bywało, ale głównie w formie, że na zmianę snułem dzikie rozważania oraz nauczałem własnej filozofii artystycznej. A takie rzeczy wolno dopiero po napisaniu dziesięciu książek minimum. Czyli powinienem zamilknąć na jakąś dekadę. Mniejsza.
Dziś o książkach inaczej. Dziś — pochwała, recenzja.
Jednym z lepszych wydarzeń ostatnich miesięcy było powstanie wydawnictwa Ars Machina. Wydali ledwo dwie książki, ale jeden murowany hit: Rozgwiazdę Petera Wattsa. Skończyłem ją tydzień temu, przemyślałem i dziwię się, jakim cudem autor tej klasy dopiero od niedawna przebija się do szerszej świadomości. Na zachodzie, bo nas podbił od razu. Zresztą sam napisał we wstępie do Rozgwiazdy, że polski sukces Ślepowidzenia odblokował magiczne bariery, dzięki czemu zgarnia nagrody (Hugo za Wyspę) czy przebija się do innych mediów (pracuje nad grą dla Cryteku).
O samej wyspie nie powiem więcej, niż zrobił to już w tej recenzji Adam Ł. Rotter.
Mówi się często, że "dobra SF, ale kiepska literatura". Tym mało zaszczytnym tytułem obdarowywano (i słusznie) wielu klasyków. Taki był A.C. Clarke. Taki był Snerg. Nic innego nie szkodzi Eganowi (chociaż zastanawiające są zapowiedzi Zendegi, sugerujące, że to bardzo literacka książka). To samo zarzucił Wattsowi Wit Szostak w SOD-woej dyskusji. Argumentacja była mocna. Opierałą się na tym, że Ślepowidzenie to fabularyzowany esej na temat kosmitów i świadomości, bo pokręcone losy narratora pełnią wyłącznie rolę komentarza albo ilustracji do padających w książce tez. Dzieje się coś nietypowego, a Siri Keeton cytuje anegdotę z młodości.
Na szczęście jest jeszcze Rozgwiazda.
Sceneria i fabułą Rozgwiazdy oraz Ślepowidzenia są podobne. Odcięta od normalnego świata lokacja, grupa świrów skonfrontowana z Tajemnicą, wielkie bum w finale. Ale jest i różnica. Fundamentalna wręcz. W Ślepowidzeniu nie ma miejsca na oddech, bohaterowie od razu lecą jako awangarda ludzkości badać Tajemnicę. W Rozgwieździe z kolei Tajemnica się bohaterom przydarza. Nie prosili się o nią, mieli co innego do roboty. I właśnie dwustustronicowy odstęp pomiędzy zawiązaniem akcji a wejściem Tajemnicy na pierwszy plan dał Wattsowi możliwość zajęcia się bohaterami.
I wtedy wszystko gra. Bohaterowie jak jeden mąż psychiczni, czarna rozpacz egzystencji i los ludzkości wiszący na włosku. To nie jest esefowa sztampa z postaciami odbijanymi od jednej sztancy. Peter Watts tworzy dobre SF i dobrą literaturę. Jednocześnie.
Magik normalnie.

***
Bardzo żałuję, że nie byłem w kwietniu w Warszawie. Nie, żebym lubił ją w kwietniu. Kwiecień jest najokrutniejszym z miesięcy, a nazwa Wawilon mówi za siebie. Po prostu był tam wtedy Jeff VanderMeer. Jeden z moich ulubionych pisarzy i najwyraźniej wesoły człowiek. Czego dowodzi niniejszy fejk. Też bym tak zrobił. Mam stos papierów, które mógłbym podpisać "G.R.R. Martin". Ale mnie by chyba nikt nie uwierzył.

czwartek, 9 czerwca 2011

Ty nic nie rozumiesz

Bardzo lubię twórczość Janusza A. Zajdla. Dlatego z ciekawością zerknąłem na recenzję powieści Limes inferior zamieszczoną na Polterze.
Recenzja jak recenzja, wstrząsnął mną komentarz poniżej. Otóż napisał uzytkownik, że
Powieść wyśmienita, jednocześnie idealnie umożliwiając ilustrację ograniczenia w zakresie znanych kontekstów i braku świadomości wśród młodszych pokoleń, które nawet finału książki nie potrafią powiązać z krytyką PRL-u i próbą wskazania konkretnych rozwiązań. To, że często czyta się tę powieść jako zwykłe, antyutopijne sf, nie widząc perspektywy społecznej, jest jednocześnie przygnębiające i przezabawne.

W tzw. komunie jest coś mistycznego. Dogmat o niemożności rozumowego poznania. Wszystkie inne epoki i kultury można, przynajmniej w teorii, pojąć. Starożytność, średniowiecze, renesans, kultury egzotyczne, wszystkie one były i są badane. Często przeszkadza uczonym brak źródeł (pierwsi Piastowie!), ale nie zmienia to faktu. Każdą epokę historyczną człowiek współczesny może ogarnąć mózgownicą. Za wyjątkiem komuny, dopowiada dogmat.
Dogmat dopadł i Zajdla. Po co w ogóle czytaliśmy, ja i inni przedstawiciele młodszego pokolenia, Limes inferior, Paradyzję, czy Wyjście z cienia, skoro i tak bez pomocy nie zrozumiemy, że to nie są powieści, to nie są antyutopie, ba, nawet nie SF — ale "krytyka PRL i próba wskazania rozwiązań". Ten tekst sam w sobie brzmi, jak z jakiejś partyjnej nasiadówki.
Zaś rok wcześniej Michał Protasiuk, laureat Żuławia za Strukturę, też pisał o Limes inferior. Chyba jeszcze nikt nie pochylił się tak mądrze nad Zajdlem i żałować tylko, że wrzucił Protasiuk ten tekst na bloga, zamiast wysłać do Czasu Fantastyki albo F&SF.
Weterani peerelu właściwie nigdy nie zrozumieli fantastyki socjologicznej. Ich interpretacje zawsze ograniczały się do przekalkowywania komuny na świat przedstawiony powieści. Założyli sobie, że Zajdel wyglądał przez okno, patrzył, a potem spisywał raport, dla niepoznaki podstawiając rakiety pod duże fiaty. Protasiuk natomiast dokonał interpretacji przez pryzmat współczesnych koncepcji. Gospodarkę Argolandu analizował jako drexlerowską (nadprodukcja plus automatyzacja eliminująca potrzebę pracy ludzkich rąk). Więcej, oprócz stawiania Limesa w jednym szeregu z Diamentowym wiekiem i Cruxem, znalazł przyczynek do dyskusji, czy w utopijnej zerokosztowej gospodarce może dojść do kryzysu. Czyli czy utopia nie jest tak utopijna, jak ja Drexler maluje.
Lecz najlepsze zostawił Protasiuk na koniec. Skojarzył słynną postać Alicji z diabłem pojawiającym się w Doktorze Faustusie Manna. Skandal, prawda? Naszego Janusza A. porównywać do przeżartego awangardową zgnilizną głównego nurtu. I jeszcze twierdzić bezczelnie, że na tym polega wielkość Janusza A.
Tradycyjni interpretatorzy polegli na zakończeniu Limes inferior. Ziemkiewicz w bardzo starym eseju (nie wiem, co myśli o tym dzisiaj) stwierdził, że fantastyka socjologiczna nie radziła sobie z finałami, więc te kilka stron najlepiej zignorować. Kto inny powiedział, że w połowie lat 80 było tak źle, że uratować nas mógł tylko cud boski. Dopiero Protasiuk wziął byka za rogi. Wcześniejsze przemyślenia, doszukiwanie się nowoczesnego postcyberpunku można było uznać za nadinterpretację, lecz nagle okazało się, że zakończenie Limes inferior można zrozumieć jedynie odrzucając interpretację peerelowską.
O wielkości literatury decyduje ponadczasowość. Szekspir jest wielki, bo jego dramaty dotykają spraw ważnych zawsze i wszędzie, a nie jedynie dla renesansowych londyńskich mieszczan. Podobnie jest z Tolkienem, Tołstojem, Homerem. I Zajdlem też. Tylko musimy wreszcie zaakceptować, że jego twórczość (i wielu innych, nie tylko pisarzy, nie tylko fantastów) nie jest hermetycznym grepsem, zrozumiałym dla garstki wybrańców, którym los kazała stać w kolejce za baleronem.
Tylko tyle i aż tyle.

niedziela, 5 czerwca 2011

Czy w Pradze mają niebieskie budki telefoniczne?

Przyznam się do dziwnej zabawy. Oglądając serial (paskudne seriale, oduczyłem się przez nie oglądać filmy) wyobrażam sobie, jak mogłaby wyglądać polska wersja. Oczywiście nie kopia przeskalowana jeden do jednego, bo to nie możliwe, mnóstwo spraw ma u nas inny kontekst. Rozmyślam o analogach, czymś, o czym licealiści na wymianach zagranicznych mogliby powiedzieć "my też takie mamy", tak jak filmy giallo są włoskimi odpowiednikami amerykańskich slasherów (mam nadzieję, że nie naciągam analogii), a Leonid Gajdaj — radzieckim Bareją.
Super do takiej zabawy pasują Mad Meni. Oczywiście, my nie mieliśmy mitologi starych dobrych lat 50, krążowników szos, klasycznych sitcomów oraz ich późniejszej dekonstrukcji. Ale też mieliśmy Wielkie Zmiany w tamtym okresie. Polscy Mad Men — nazwałem ich Klasą panów — opisywaliby partyjniaków po październików 56. Panorama bohaterów, starzy ubecy odrzuceni przez system, młodzi karierowicze, niezatapialni macherzy. I ich kobiety. Intrygom akompaniowałby jazz, a rozgrywałyby się wśród mebli i wnętrz z epoki (a polskie wzornictwo i sztuka w ogóle, uwolnione z okowów socrealizmu, dostały wtedy solidnego kopa). Że to może mieć sens, odkryłem czytając biografię Kapuścińskiego.
Niby lubimy w Polsce britcomy (ktoś powiedział wręcz że polskie poczucie humoru jest bliskie brytyjskiemu), ale nie wróżę sukcesu komuś, kto kupiłby format Ojca Teda. Pal licho kontrowersyjny temat i pokręcone oczekiwania widzów. Kolega J., który oglądał Teda więcej twierdzi, że to mógłby być serial o kimkolwiek. A duchowieństwo to na tyle ciekawe środowisko, że potrzeba głębszego wejścia w temat.
A propos kontrowersji: Skinsi. Serial ma potencjał adaptacyjny, o czym świadczy duża liczba polskich miłośników oryginału. Ale to byłoby bardzo trudne. I nie chodzi mi o sprawy obyczajowe, nie wiem po prostu, czy udałoby się nam znaleźć scenarzystę i aktorów — zwłaszcza aktorów — którzy udźwignęliby taki projekt.
Ale najcięższym orzechem do zgryzienia byłby polski Doctor Who. W skrócie, bo rzecz nie taka popularna (choć bardziej, niżbym się spodziewał): brytyjski serial o kilkusetletnim kosmicie, który podróżuje przez czas i przestrzeń przy pomocy statku zamaskowanego jako niebieska budka telefoniczna.
Tego nie da się przełożyć na polskie warunki. Pomijam nieobyczajne dowcipy, że u nas niebieska budka kojarzy się z toi-toiem. Pomimo wariackiego punkt wyjścia i olbrzymiej dawki umowności, Doctor potrafi być niesamowicie poważny. A nawet romantyczny. Szczególnie w okolicach końca każdej serii. A w Polsce nie mamy doświadczenia w tworzeniu (i oglądaniu) filmów, które potrafią na zmianę śmieszyć i wzruszać.
Ale jest w Europie Środkowej ktoś, kto powinien Doctora zrozumieć w lot: Czesi. Czesi, w przeciwieństwie do nas, mają bogatą tradycję kina fantastycznego. Chyba połowa czechosłowackich filmów, która dotarła do nas, jest w mniejszym lub większym stopniu fantastyką. Co ciekawe, u nas nigdy nie funkcjonowały pod gatunkowymi szyldami SF czy fantasy. Raczej jako baśnie filmowe i komedie.
A przecież taki uroczy film, jak Jak utopić doktora Mraczka to wzorcowe urban fantasy. Wśród ludzi żyją wodniki, które kradną dusze topielców. Świat ludzki i magiczny przenikają się, wodniczka zakochuje w tytułowym doktorze Mraczku. Niedaleko tu do Neila Gaimana. Podobnie Jutro wstanę i oparzę się herbatą. Komedia o nazistach chcących dać Hitlerowi bombę wodorową, złym pilocie wehikułu czasu i jego dobrym bracie-bliźniaku. Najlepiej napisana opowieść o paradoksach podróży w czasie przed Dwunastoma małpami.
O Arabeli nawet nie będę się rozpisywał.
Czesi świetnie czują filmową fantastykę, nie boją się konfrontować jej ze światem rzeczywistym, a na dodatek wszystko oblewają gęstym sosem absurdu. Oni by potrafili zaadaptować Doctora Who na Doktora Kdo, swojskiego jak Szwejk i Nohavica.
Tylko czy w Pradze mają niebieskie budki telefoniczne?

W planowanej wersji tego wpisu miało być dwa razy więcej przykładów, a do każdego obrazek oraz linki do tubka, filmwebu i imdb. Ale bez przesady, nie chce mi się. Sami sobie wyguglacie.

sobota, 28 maja 2011

Poetyka krzemu

Zasłyszana krytyka Władcy pierścieni – tam są opisy przyrody!
To jest zarzut. Opisami przyrody u nas się straszy. Przez nie mało kto zdzierżył Nad Niemnem. Biada temu, któremu trafiła się Orzeszkowa na maturze. Na szczęście żadne fantasy nie jest lekturą obowiązkową, więc kto nie lubi, może zamiast Tolkiena poczytać Martina. Jest obecnie modny (ha! pamiętam jak przed seansem Dwóch wież zaszliśmy z kumplem do Empiku by policzyć różne wydania Władcy: było ich koło dwudziestu) i w przeciwieństwie do nudziarza Tolkiena nie cacka się, tylko przechodzi od razu do akcji. Zaletą Pieśni lodu i ognia jest bycie czystym literackim mięchem. Pure literary flesh.
Ale zastanawiające jest, dlaczego tak nie lubimy (my to znaczy ogół, niejednoznaczne machnięcie ręką) sążnistych opisów przyrody. Bo chyba dawni mistrzowie nie pisali ich ze złośliwości. Ktoś je lubił. Dopiero potem straciliśmy kontakt ze środowiskiem naturalnym, a jego opisy stały się dla nas abstrakcyjne. Ja do opisów przyrody przekonałem się dopiero dzięki McCarthy'emu. Siedziałem nad Dziecięciem bożym i wreszcie rozumiałem, że one mogą być piękne.
Nie jest to zbyt finezyjne wytłumaczenie, ale z grubsza pasuje.
Chesterton naśmiewał się w Napoleonie z Notting Hill naśmiewał się z poetów piszących o wiejskim krajobrazie, którzy w rzeczywistości nigdy nie wyściubili nosa z miasta. I miał rację, nie wyobrażam sobie, że ktoś weźmie Encyklopedię tatrzańską i wyciągnie z niej Na skalnym Podhalu, bowiem pewne rzeczy należy znać, żeby o nich pisać. No chyba, że trafi się skończony geniusz.
Wielki Gilbert, oprócz krytykowania nieudacznego powrotu do natury, apelował by pisać wiersze o mieście i w mieście szukać poezji. To niełatwa sprawa. Można brzydzić się Orzeszkową, ale dalej w głowach tkwią nam "stary" język. "Nowy" próbowali wymyślić futuryści, ale nie udało się i funkcjonują dziś jako ciekawostka z lat 20. W tym samym czasie nowych form dla nowego świata szukali Rosjanie, którym przydarzył się cały nowy świat z nieznanym porządkiem. W noweli Drzazga Władimir Zazubrin pisał tak: ścianka bielała na granicy jasnego ramienia i nieoświetlonej odnogi. Pięcioro drzwi, zdjętych z zawiasów, przystawiono do ceglanej skały. Obok pięciu czekistów. W rękach ogromne rewolwery. Kurki — jak czarne znaki zapytania — odwiedzione...
Mają te słowa moc. Ale co po tym, jeżeli całą awangardę zmieciono z powierzchni ziemi, zastępując socrealizmem? Pisarze opiewali traktory językiem niezamierzenie śmiesznym, dowodząc tylko ile wart jest system, który im to karze. Byli wśród nich i nasi, który by teraz chcieli pewnie, żeby im o tym zapomniano.
Czy jest więc jakaś poetyka krzemu? Nie awangardowy eksperyment, ale coś, co mogłóby stać się językiem potocznym? Pewne nadzieje daje wejście subkultury geeków w mainstream. Oczywiście nikt jeszcze nie dostanie Kościelskich za opiewanie kibici kochance "jak BGPv4 potrzebnej", ale serce rośnie, gdy ktoś zamiast wybuchnąć śmiechem mówi "LOL".
No i zawsze mamy Science Fiction, które stoi od zawsze na styku literatury z formami przyszłości. Oczywiście, większość autorów idzie po łatwiźnie, pisząc najprostszym raportowym językiem, ale już taki Lem —
"Niezwyciężony", krążownik drugiej klasy, największa jednostka, jaką dysponowała baza w konstelacji Liry, szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant gwiazdozbioru...
Piękne, prawda?