wtorek, 26 listopada 2013

Dzień Moffata

Recenzowanie Dnia Doktora trzy dni po fakcie nie ma chyba większego sensu. Kto chciał się wypowiedzieć, miał na to czas, teraz wszyscy czekamy na odcinek świąteczny. Znowu wychodzi na to, że zaniedbuję bloga (żeby to tylko bloga). Na szczęście oprócz recenzji istnieje jeszcze tzw. pogłębiona refleksja (czyli wszystko, co przychodzi do głowy).
Wiele już wody w Wiśle upłynęło od czasów, gdy whomanistyczny fandom wykłócał się, kto lepszy: RTD czy Moffat. Nie, nie zamierzam do tego wracać. Przynajmniej nie wprost. Ale z perspektywy czasu wydaje się, że różnica między nimi wygląda następująco: RTD był prostszy (hejterzy powiedzieliby, że prostacki - puszczający gazy Slitheenowie), główny wątek załatwiał w dwóch ostatnich odcinkach, resztę miejsca poświęcał na odcinki proceduralne. Wiem, że Doctor i słowo "procedural" brzmią razem przedziwnie, ale pasują. Moffat z kolei specjalizuje się w buildupie. Przeciągniętym w nieskończoność (ile to już lat zapada cisza?), efekciarskim, podporządkowującym sobie wszystko. RTD wrzucał wskazówki, napis BAD WOLF, plakat Saxona, czy powracające refrenem znikanie pszczół, ale u niego to był dodatek, nie sedno. Za kadencji Moffata fani analizują odcinek niemal klatka po klatce i słowo po słowie w poszukiwaniu elementów, które, taką mają nadzieję, razem stworzą Coś Wielkiego. Na razie mają tylko zawroty głowy (Ichabod pewnie na to, że jest na odwrót, ale to zadeklarowany moffatowiec).
W Dniu Doktora na wizerunku Moffata jako showrunnera wszech czasów wykwitła rysa.
Zaczęło się już wcześniej. Zresztą na pewno już kiedyś wspominałem. Rzeczy techniczne w rodzaju "zgubienia" jednego pirata w The Curse of the Black Spot, błędy kompozycyjne we wszystkich odcinkach pierwszej połowy siódmego sezonu, zrobienie z Amy, na początku równej dziewczyny, Mary Sue swą przewspaniałością rzucającej wszechświat na kolana.
Pamiętacie, jak skończyło się Imię Doctora? Gang Paternoster (ta straszliwie przefajnowana trójka prosi się o osobny hejt) w grobowcu na Tranzalore, Doctor udaje się za Clarą do wnętrza własnej linii czasowej. Tam spotykają zapomnianego War Doctora, który spogląda na nich zmęczonymi oczyma i mówi, że wszystko, co strasznego zrobił, zrobił w imię pokoju. Co na to największy showrunner w historii branży? Posyła Doctora i Clarę na wycieczkę. Na szczęście przylatuje helikopter, żeby wplątać ich w rocznicową kabałę. Gdzie podział się tamten Moffat, który potrafił konsekwentnie i z humorem wybrnąć z dużo poważniejszego cliffhangera w Sherlocku? Wypalił się (odpukać)? Nie robi się takiej trzeciorzędnej sztuczki w serialu klasy A.
Lecz głównym felerem Dnia jest nieszczęsne ocalenie Gallifrey. Dlaczego nieszczęsne? Przecież kilka przeczytanych w internecie opinii powinno mnie przekonać, że było czymś genialnym. Co tam czyjeś opinie, widziałem na własne oczy. Radość w zmęczonych oczach Wojennego, mina Dziesiątego, gdy usłyszał o Złym Wilku, szczęście Jedenastego, kiedy brzemię wreszcie spadło z jego ramion, trzynastu Doctorów we wspólnej akcji, najlepsze od 2005 timey-wimey (i nie wzięte znikąd, sami się Doctorzy zainspirowali sztuczką z otwieraniem drewnianych drzwi śrubokrętem sonicznym), brwi Capaldiego, łzy Clary, mądrość Interfejsu Momentu (no żeby broń była mądrzejsza od strzelca - paradne). Ocalenie odkrywa przed serialem nowe możliwości. Poszukiwanie Gallifrey to materiał na co najmniej jedną serię. Potem interakcje z innymi władcami czasu. znakomicie. Do tego właściwie żadnych minusów. Prawie.
Ale niech przemówi Moffat (za serwisem Gallifrey.pl):
Pamiętam, jak mniej więcej rok temu przyszła mi do głowy myśl – jakie wydarzenie w życiu Doktora jest dla niego najważniejsze? Dzień, kiedy doprowadził do zniszczenia Gallifrey. Spróbowałem sobie wyobrazić tę scenę i doszedłem do wniosku, że nie mogę: jak mógłby nacisnąć przycisk, skoro na Gallifrey były dzieci? To Doktor: on by tego nigdy nie zrobił. Nie mógłbym więc napisać sceny, w której to robi – sytuacja musiała wyglądać inaczej. To cecha, która go definiuje – zrobiłby wszystko, by tego uniknąć, bez względu na cenę. Musiałem więc opowiedzieć, co wydarzyło się naprawdę, a czego Doktor nie pamięta. [podkr. moje, a tu źródło]

W swojej znakomitej książce o Dostojewskim (polecam!) Cat tak opisywał metodę tego genialnego pisarza: kiedy pisał o straszliwym, patologicznym skąpcu, przedstawiał go w momencie straszliwej, apokaliptycznej rozrzutności. Na tym samym polegał geniusz serialu - na pokazaniu największego humanisty (kosmita największym humanistą) we wszechświecie po tym, jak został zbrodniarzem. I Moffat jednym genialnym, przemyślnym, wzruszającym ruchem wycofał się z tego. Trochę szkoda.

wtorek, 5 listopada 2013

Ósme wtajemniczenie

To był pomysł Agrafka
Tekst o Nizurskim powinien się pojawić prawie miesiąc temu, kiedy umarł. Miałem taki zamiar, ale i tyle Ważnych Projektów na głowie, że czasu brakło. Potem, nie znalazłszy książek w domu, (mimo długich i systematycznych poszukiwań), musiałem je pożyczyć. Jeszcze potem tekst pisany pod Gikza rozpadał się się pod piórem (pod klawiaturą właściwie) na niezdatne do publikacji ruiny. No ale się udało i jest – Siódme wtajemniczenie na blogu.
W Amerykanach fajne jest to, że potrafią bez wstydu przyznać się, że powieść dla młodzieży jest nie tylko klasykiem, ale i fundamentem, na którym powstała cała ich literatura narodowa. Chodzi oczywiście o Tomka Sawyera i Przygody Hucka Marka Twaina. Oczywiście: niektórzy mówią, że Tomek z Huckiem zdziecinniali wbrew woli autora (podobnie jak starsi o półtora stulecia Gulliver i Robinson Crusoe), że wszystkiemu winne dorosłe treści tych książek tłumaczenia, w końcu że z tym Twainem-gigantem amerykańskiej literatury to tak całkiem nie była (na przykład brutalna opinia Faulknera). Ale pozostańmy przy wersji pierwotnej, bo znana, lubiana, i pomocna w pisaniu o Edmundzie Niziurskim.
Bo że pisał wspaniałe, być może najlepsze nad Wisłą powieści dla młodzieży, to my wiemy. Lecz trzeba nareszcie Go odzyskać dla literatury bezprzymiotnikowej, literatury jako takiej, właśnie za Siódme wtajemniczenie, które dla mnie jest jedną z najlepszych polskich powieści XX wieku.

Tak.
Dawno temu, podczas jazdy busem na cieszyński Tricon, rozmawialiśmy z Agrafkiem o różnych sprawach, w tym o polskiej literaturze dla młodzieży. Agrafek określił w pewnym momencie Wtajemniczenie, jako taki nasz Paragraf 22 – i chyba nie ma lepszego porównania, chyba że do skojarzeń dorzucić jeszcze Szwejka, Ulissesa (o tym zaraz) i Fight Club . To ostatnie skojarzenie przez próbę wyobrażenia sobie ewentualnej ekranizacji: jak miałby wyglądać film na podstawie książki, której spore partie dzieją w wyobraźni introwertycznego narratora, jeżeli nie jak Fight Club właśnie. Dlatego na głupie pytania o to, dlaczego nie mamy wywrotowych, burzącej rzeczywistość powieści, należy spokojnie odpowiadać, że przecież wielki Edmund Niziurski.
Nie będę streszczał fabuły, bo zakładam, że wszyscy znają. Jeśli nie znają – nich jak najszybciej przeczytają. W każdym razie powinni wiedzieć, że ten wpis jest na tyle chaotyczny, żeby być w miarę spojleroodpornym.
Zresztą w powieściach kultowych rzadko chodzi o fabułę. O sceny, epizody, momenty, teksty, postacie, pomysły – owszem, nie słyszałem jednak, żeby kultowość zależała od ułożenia ich w jakiś konkretny ciąg przyczyn i skutków.
W Siódmym wtajemniczeniu też nie ma co mówić o fabule. To jeden dzień z życia (już wiadomo, skąd ten Joyce) podstawówkowego Everymena. Everymana, bo wiadomo o nim niewiele – jest Ślązakiem, ale podróżuje, bo ojca rzucają od budowy do budowy, oprócz taty ma jeszcze mamę, mieszka w bloku, często śni na jawie. Gustaw Cykorz jest najmniej wyraźnie zarysowaną postacią w powieści – to raczej nie przypadek.
I jak w wielu innych kultowych powieściach najważniejsze dzieje się tle. W podtekście, kolorycie, w anegdocie i wierzgnięciach natury rzeczy, których nie ma co szukać w "normalnych" książkach. Zarówno młodzieżowych, jak i dorosłych.
Gustavus obiit
(MCMXXXIX Calendis Septembris).
Hic natus est Constantinus
Siódme wtajemniczenie to nienachalna metafora polsko-śląskich konfliktów z bohaterem stojącym pośrodku w iście twardochowym rozkroku. Ślązak, lecz przyjezdny, mieszkający w bloku, lecz ciągnący ku tym z familoków, czujący wyższość z racji zajmowania pozycji wolnego strzelca i dostający równy łomot od wszystkich. Taki jest Cykorz, bliski krewny Paszka Piastowicza i Kostka Willemana. Z tym drugim łączy go jeszcze skłonność do póz i hamletyzowanie z wysokości. Wokół ze starości rozsypują się pozostałości po Niemcach, hałda powoli starą stajnię Hellbacha, w tle wyrasta komin wznoszony przez Cykorza-ojca.
Siódmemu wtajemniczeniu niedaleko też do fantastyki. Zaczyna się, jak wiadomo, od sceny spaceru w nieważkości. Niziurski na pewno lubił SF, napisał przecież Nieziemskie przypadki Bubla i spółki. Ale we Wtajemniczeniu atakuje nasz ulubiony gatunek od strony fantasy. I to takiej awangardowej, rodem z Uczty Wyobraźni. Miasteczko Gnypowice wielkie to kraina magiczna, w której ludzie (w tym przypadku Gucio i Inocynt) śnią wspólne sny (było opowiadanie Le Guin z takim pomysłem), skręcając łódką w porastające w staw szuwary można wypłynąć na rzekę Lulongę, w stalowej szafie kryje się tunel do twierdzy Persil, blokerom wyrastają skrzydła, a w podczas przechodzenia rytuału inicjacji, kiedy matuskowie zakładają mu na oczy końskie okulary, Gucio staje się koniem. I w tym ostatnim przypadku nie jest to złudzenie, ani fantazja, bo Kwiczoł dostał kopytem. Matusów Ciekawe, co na to K.J. Bishop i Catherynne Valente. Bo Jewgienija Olejniczaka na pewno zapytam przy okazji, czy jego ostatnie opowiadania mają coś wspólnego socrealizmem magicznym Niziurskiego.
Pierwsza zasada Wielkiego Wandru
– nigdy nie rozmawiaj o Wielkim Wandrze
A na obrzeżach magicznego, dziecięco-młodzieżowym, niziurskim mikrokosmosem czai się groza. Inocynt Ankoholik oszalał się i rozpił po tym, jak wiele dni był zasypany w kopalni. Magister Cymba jeździ po kraju i bada obyczaje pijackie. Dorsz-Rymarski, brat Szprota utonął na Mazurach, syn Kowbojki dostał masztem po kręgosłupie i do dzisiaj się leczy, drużynowy poszedł siedzieć. Czym stał Wielki Wander, odwieczne marzenie matusów (chłopaki z Gnypowic zawsze wybierali się na Wielki Wander, powiedział Inocynt), po tragedii, która się przydarzyła w zeszłe wakacje u jego celu? Czy skoro Gucio śni ten sam sen, co straumatyzowana ofiara kopalnianego zawału, to znaczy, że też kryje jakąś straszną tajemnicę?
Wreszcie Siódme wtajemniczenie jest autotematyczne. Niziurski nieraz pisywał powieści (Adelo, zrozum mnie), w których finale bohater przekracza nastoletnią smugę cienia, rozpada się stara paczka, dawne zabawy nie cieszą, jak kiedyś, świat zaś spowija jakaś dziwna melancholia. Niestety. Sztab też nie rządzi, mówi w pewnym momencie wymoczek Pleksik, a chodzi mu o to, że Wtajemniczenie nie jest powieścią Edmunda Niziurskiego, ale epilogiem. Akcja dzieje się po słowie "koniec", świat w którym latało się za Adelą, albo przemyślnym sposobem zaginało Alcybiadesa odszedł już dawno w przeszłość, ostatki dawnych struktur i hierarchii (tryby maszyny organizacyjnej, jak powiedziałby Czarny Piter) toczą się siłą bezwładu, obecne przygody są pustym odgrywaniem dawnych, i tylko główny bohater jeszcze tego nie wie i wciąż wierzy. Boicie się czasem, że też tak macie?
No dziękuję, panie Edmundzie, po prostu.