czwartek, 26 grudnia 2013

Przeczytałem film, oglądnąłem książkę

Czytam Władcę pierścieni, trochę bo niedawna premiera w kinach (Hobbita przeczytałem rok temu, nie ma sensu powtarzać), trochę bo spodobało mi się wracanie do lektur sprzed nastu lat. Może się starzeję. Ale mniejsza. Hobbit filmowy jest an tyle różny od pierwowzoru, że bez problemu traktuję je jako niezależne dzieła. Inaczej jest z WładcąCzytam książkę, a przed oczami stają mi kadry z adaptacji.  I jest mi z tym dobrze, bo zasadniczo lubię to, co z Tolkienem zrobił Jackson. Przynajmniej w przypadku Drużyny Pierścienia. Zdynamizowanie pierwszej połowy wyszło historii na dobre, a Toma Bombadila powinien w 1953 wyciąć redaktor w wydawnictwie Allen & Unwin, skoro sam Tolkien nie miał pojęcia, kim jest ta postać i co robi na kartach książki.

Dużo ciekawsze niż usunięcie Toma albo podmienienie Glorfindela na Arwenę, dużo bardziej niż nieszczęsny Legolas na desce i brak porządków w Shire, są drobne modyfikacje, które najprawdopodobniej uszły uwadze wszystkim poza hardkorowymi tolkienistami. Przynajmniej ja 10 lat temu nie przywiązywałem do nich uwagi.
O co chodzi? O nieprzystawanie sztuk. Przed wojną Józef Szaniawski napisał scenariusz słuchowiska radiowego pt. Zegarek, słuchowiska właśnie, nie spektaklu teatralnego czy filmu, gdyż zabieg, na którym zasadza się fabuła można zrealizować tylko w niewizualnym medium. Jeszcze wyrazistszym (bo bardziej znanym) jest finał Ojca Chrzestnego. Powieść Puzo kończy scena Kay modlącej się w kościele, w filmie zaś Kay patrzy, jak zamykają się przed nią drzwi, za którymi jej mąż prowadzi brudne interesy. Dwie różne sceny wyrażają to samo w ramach tej samej opowieści, ale przynależą do dwóch różnych mediów, posługujących się różnymi językami, trafiającymi do mózgu w inny sposób. Puzo czuł te różnice, kiedy pisał scenariusz.
Coś podobnego dzieje się między powieścią Tolkiena, a jacksonowską adaptacją. Rzeczy, które uchodzą w literaturze płazem, albo są dla literatury najzwyczajniejsze w świecie, w filmie byłyby niestrawne. Chodzi nie tylko o wiersze i piosenki, których we Władcy jest zatrzęsienie. Naa potrzeby filmu przearanżowano sceny. Fajnie to widać, kiedy porówna się obie wersje ataku nazgulów na Wichrowym Czubie. Wersja książkowa przeniesiona na ekran słowo po słowie byłaby niemrawa. Z kolei wierna nowelizacja filmowej sceny przesadzałaby z dramatyzmem i zahaczała o śmieszność (mrok i ciemność wśród ruin Amon Sul, hobbici broniący się desperacko, i Obieżyświat wkraczający w ostatniej chwili z mieczem i pochodnią). Peter Jackson zachował warunki początkowe, uzyskał ten sam wynik, ale środek ułożył tak, by się ładnie prezentował przed kamerą. Szkoda, że potem przesadził i wsadził Legolasa na deskę.
Równolegle z Tolkienem podczytuję Dziwną sprawę skaczącego Jacka Marka Hoddera (czy raczej W dziwnej sprawie...  polszczyzna kłóci się z tytułologią cyklu). Problematyczna książka. Nagrodzona Philip K. Dick Award, ewidentnie przynależąca do "fantastyki problemowej", napędzana, jak klasyczne reguły gatunku nakazują, przez jeden karkołomny pomysł, lecz wszystkie te plusy przysłania nieznośna komiksowość i efekciarstwo (pasażerskie latawce holowane przez genetycznie modyfikowane łabędzie). Tak przynajmniej narzekali moi bracia i siostry w fantastyce.
Bo mnie u męczyło co innego filmowa narracja. Albo i gorzej, Hodder pisze tak, jakby scena po scenie i kadr po kadrze opowiadał film. A przecież wcale nie musi. Nie powinien nawet. Oczywiście, na potrzeby wpisu upraszczam pewne rzeczy, literatura, ta z wyższej półki też, potrafi się z niezłymi efektami inspirować narracją filmu. Ale inspiracja nie oznacza kopiowania w skali 1:1. A Hodder to właśnie robi. Kiedy opisuje kolejny wynalazek, robi to tak jakby w filmie o Burtonie i Swinburnie właśnie nastąpiła przebitka na pracujące tłoki i buchającą parę. Dziwną sprawą skaczącego Jacka nie rządzi Słowo ale operator z montażystą.
Andrzej Sapkowski w którymś z wywiadów stanowczo zaprzeczył, by cokolwiek sobie wizualizował podczas pisania. On myśli słowami. To prawda: są w wiedźmińskiej sadze sceny proszące się o adaptację na srebrnym ekranie (walka Ciri ze zbirami Bonharta na zamarzniętym jeziorze! we mgle!), lecz nie tracą przez to ani odrobiny literackości. Ale to Sapkowski.
Pisanie książek powinien poprzedzać odwyk od filmu, a naukowcy muszą jak najszybciej opracować jakiś detoks dla literatów. Inaczej już zawsze będzie mi się zdawało podczas lektury, że autor próbuje mi zainstalować blue-raya w mózgu.

piątek, 13 grudnia 2013

Nerdy wojny

Na Latającej Holerze, w temacie filmowym, jeden z użytkowników, z zawodu wojskowy, zachwycał się Drogą na podstawie McCarthy'ego. Zwłaszcza jednym aspektem, który odróżnił ją od reszty kinowej produkcji: biały mężczyzna z bronią palną jest bohaterem pozytywnym, a sama broń nie przyczyną fabularnego zła, lecz wręcz przeciwnie, gwarantem przetrwania człowieczeństwa. Osobiście uważam, że symbolika zarówno Drogi, jak przewijającemu się przez nią rewolweru jest dużo szersza i w małym stopniu dotyka problemu dostępu do broni w USA (i innych częściach świata), niemniej pomyślałem, że temat nieciekawej pozycji ludzi wojny we współczesnej (pop)kulturze jest wart rozważenia.
Zacznę od literatury, bo z niej wszystko. W tym momencie obracam głowę, robiąc szybką kwerendę po półkach. W Szwejku wojsko to matecznik wszelkiego skretynienia, w którym jedynym sposobem na przetrwanie człowieka inteligentnego jest się doń upodobnić – czyli strugać wariata. Zaraz obok stoją dwie powieści Jamesa Jonesa, Stąd do wieczności i Cienka czerwona linia, pierwsza zadedykowana armii Stanów Zjednoczonych, druga wojowaniu jako takiemu. W Stąd... ironia zawarta w dedykacji jest jeszcze zakamuflowana, w Cienkiej... mamy do czynienia z szyderą na całego. Kolejne książki to: Rzeźnia numer pięć, Paragraf 22, pożyczeni z biblioteki Żywi i martwi oraz Na zachodzie bez zmian. Wybór chyba reprezentatywny, a kopie w wojsko i wojnę bez litości. Właściwie znam tylko jedną napisaną w XX wieku wysokoartystyczną książkę, która nie kpi i nie flekuje wojny: W stalowych burzach Ernsta Jungera, jego literacko przetrawione wspomnienia z okopów frontu zachodniego, na który trafił na ochotnika, był wielokrotnie ranny, wielokrotnie odznaczany i do tego przeżył. Ale Burze... (w przedwojennym tłumaczeniu, które widziałem kiedyś w oknie antykwariatu i do dziś sobie pluję w brodę, że pożałowałem stówki: Książę piechoty) to łabędzi śpiew. Starą tradycję pozytywnego pisania o wojnie, wojowaniu i wojownikach zabiła Wielka Wojna. Jeszcze ciut przed nią noblista Kipling pisał cykl wierszy Ballady koszarowe oraz tomiki opowiadań Soldiers Three, potem zaś wszystko znikło niemal doszczętnie.. Jeśli przejrzymy repertuar pieśni i piosenek wygrywany na polskie święta państwowe, to też odkryjemy, że też pisano je najdalej w 1920. Później jeszcze uzupełniliśmy nasze śpiewniki o trzy-cztery utwory okołodrugowojenne, ale to drobny ułamek całości, zresztą pisany w zupełnie innym, tragiczniejszym tonie.
W latach 1914-1818, w błocie Sommy, Verdun, Langemarck i Marny zginęło rycerstwo rozumiane jako kasta wojowników. Nawet dziwne, że doszło do tego tak późno. Równie pradawny stan rzemieślniczy został wykończony przez rewolucję przemysłową. W oby przypadkach efekt był taki sam. Rzemieślników, ze swoimi cechami, przywilejami, rytuałami i kulturą wyparli robotnicy idący sznurem do fabryki, wojowników (ze swoimi prawami, przywilejami i rycerską kulturą) zastąpił żołnierz masowy, cywile idący sznurem do poboru, gdzie ubiorą ich w jednakowe uniformy i wręczą do ręki jednakowe karabiny. Znikła też dziedziczność. Oczywiście, że zdarza się wciąż, że ojciec i syn pracują w tej samej fabryce, jak i że ojciec i syn są wojskowymi, ale to bliskość zakładu pracy plus brak innej perspektywy, niż Tradycja. Oczywiście też, że nie zamierzam gloryfikować starych dobrych wojen. Nie pacyfistyczna propaganda sprawiła, że lud śpiewał od powietrza, ognia, głodu i wojny. Po prostu rozpadły się pewne stare struktury, a nowe nie wytworzyły wokół siebie otoczki kulturowej. Chesterton pisał kiedyś, że zastanawiało go, dlaczego "stare" zawody w rodzaju rolników albo marynarzy mają swoje tradycyjne pieśni, a nowe nie. Chcąc temu zaradzić, ułożył podczas jazdy pociągiem Pieśń pracowników poczty przy podbijaniu stempli oraz Pieśń bankierów przy podliczaniu kolumn. Nie wiedzieć czemu wszyscy znajomi listonosze oraz bankierzy się na Chestertona poobrażali.
Inteligenci granatem oderwani od książek nie mieli powodu szukać w wojnie i wojowaniu wzniosłości czy objawów jakiegoś sprawiedliwego porządku. Zresztą Totalna Mobilizacja, podobnie jak Kombinat nie mają w sobie za grosz platońskiego piękna. W latach 20 w wojnie próbował odnaleźć je wspomniany Junger, a w maszynie futuryści, lecz ludzie nie dali się przekonać.
Tyle na artystycznych wyżynach. A co w popie? Skomplikowana sprawa. Kiedy Sam Peckinpah kręcił Żelazny krzyż miał wielkie problemy, jak pogodzić antywojenną wymowę z filmu z niewątpliwym dramatyzmem i widowiskowym pięknem batalistyki. Zrobił się więc paradoks. Z jednej strony popkultura, jako przeżarta lewactwem, pacyfizmem i prawoczłowieczyzmem powinna wszelką przemoc potępiać. Z drugiej strony przemoc jest fajna. W ogóle konflikt sam w sobie jest fajny.
Wielki problem z tym mają gry. W ogóle gry skrywają, narzekał przy mnie zajmujący się nimi zawodowo naukowiec, jakiś utajony przedliberalny genotyp, który nawet plugawy najświatlejszy projekt. W grach konkurujesz, zdobywasz, porządkujesz, kolonizujesz, podbijasz i eksterminujesz. Nawet prosty tetris wydaje się niepokojący, kiedy pomyśleć, że chodzi w nim, by kolorowe tęczowe klocki porządkować w równe szeregi, a one wtedy znikną. Brrrr.
Kiedy w grze pojawia się prawdziwa wojna, sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej. Pewnego rodzaju rozgrzeszenia dostąpiły strzelaniny z lat 2000, bo przenosiły akcję do drugiej wojny, która ma w sumie prostą narrację: część liberalnych wartości została warunkowo zawieszona, żeby obronić je przed Brunatnym Złem. Nad produkcjami dziejącymi się w czasach współczesnych krytycy załamują ręce. Pomimo tego Battlefieldy sprzedają się jak ciepłe bułeczki i, jak napomknął na JS Orbitowski, naganiają rekruta.
Do tego dochodzi kolejny paradoks, bowiem gdzieś od czasów romantyzmu bohaterem mas jest Buntownik. Outsider, odmieniec, rewolucjonista z wiersza Broniewskiego albo przynajmniej skrajny indywidualista. A organizacje od masowej a widowiskowej rozwałki preferują cnoty zgoła odmienne: subordynację, zdyscyplinowanie, posłuszeństwo. Zrodził się więc bękart tych dwóch porządków, czyli przekorny wojak. Pierwszy był Rambo, którego z ofiary amerykańskiego stylu wojowania zrobiono w drugim filmie jej bohatera. Musiał jednak zostać częściowo wyjęty z armijnych ryzów, stać się jednoosobowym oddziałem specjalnym, który w wojsku jest, ale poza jego regulaminem i dyscypliną. W grach Mass Effect komandor Shepard, zaprzysiężony obrońca galaktycznego pokoju, pierwszy Ziemianin w elitarnej jednostce Widm co rusz podkreśla swoje niezdyscyplinowanie i umiejętność samodzielnego myślenia. Żeby nikt sobie nie pomyślał, że jest z tego złego woja.
W jakim kierunku podąży skomplikowany związek kultury i wojowania? Prorokiem nie jestem, ale dzisiaj rano pomyślałem z nagła, jaką zawrotną karierę zrobili nerdzi. Niedawno jeszcze pogardzani dziwacy, w kilka lat zawojowali świat (polecam tekst Agrafka o Community). Czemu więc nie mieliby trafić do wojska? Nie ma szans, by jakiś nowy Cezar napisał nową Wojnę galijską, ostatni jako-tako piszący generałowie odsłużyli swoje podczas drugiej wojny, lecz wciąż i wciąż byli oficerowie czy analitycy chwytają za pióro. W USA, słyszałem, to już cała gałąź literatury. Wspomnienia snajperów, historyczne tasiemcowe bojewiki, czyli nie jakaś wielka literatura, ale właśnie coś, z czego fantastycznej wersji wyewoluowała kultura nerdowska.  U nas taką rolę pełni WarBook. Tylko czekać, aż pierwsze jaskółki przemienią się w coś poważniejszego.
Na pewno przemawia za tym rozwój techniki. Sto lat temu rewolucja przemysłowa przekształciła wojnę w zjawisko masowe jak ruch robotniczy, dziś marzeniem i celem teoretyków jest automatyzacja, drony w powietrzu i elektroniczne wspomaganie na lądzie. Żołnierz-robotnik tego nie ogarnie, hipotetyczny żołnierz-nerd jest do tego stworzony. Przypadki Edwarda Snowdena oraz Bradleya/Chelsey Manning zdają się wskazywać, że nowy typ żołnierza już się pojawił, a armia starego typu nie była na to przygotowana.
A jak za Bugiem? Rosjanom udało się, w pokrętny postkomunistyczny sposób inkorporować wojnę do popkultury. Wszyscy już Polsce chyba znamy błatniacko-militarystyczny zespół Lube. To jest muzyka popularna, w Rosji na koncerty Lube walą tłumy, u nas zapełnili Salę Kongresową, płyta Kombat z 1996 roku podbiła serca żołnierzy I wojny czeczeńskiej. Z kolei punkowiec Jegor Letow nagrał piosenkę U wojny nie żenskoje lico, której słowa pełne są pokory wobec jej okrutnego majestatu, której słowa nie przeszłyby przez gardło żadnemu przyzwoitemu muzykowi Zachodu:
Wojna nie ma twarzy kobiety,
ale ma kobiece ręce,
sprawiedliwe, delikatne i prawe. Jak szkarłatne żagle,
jak szkarłatne niebo
wiszące nad zniewoloną ziemią.
Ciekawe, czego w okopach (albo raczej przed monitorami w mobilnych centrach kierowania dronami) słuchać będą nerdzi wojny.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Znowu na gikzie - o grach oczywiście

Mój dzisiejszy wpis na gikz.pl jest na tyle długi, że wypada zalinkować go na blogu. Nie żeby był jakiś specjalnie dobry. Dopiero uczę się game journalismu. W przyszły poniedziałek może będzie lepiej.
Ucieczka od gry (i powrót do niej).

piątek, 6 grudnia 2013

Polski mam paszport na sercu. Skąd, pytam, skąd go wziąłem?

MC przyjechał do Krakowa, więc była okazja się spotkać. Oblaliśmy sukces Łukasza Orbitowskiego, którego nominowano do Paszportu Polityki. Usiadłszy z piwem, zaraz zaczęliśmy szacować, jakie ma szanse. Bo to jest tak: oprócz Orbitowskiego nominowano jeszcze dwa reportaże (Katarzyny Rejmer i Ziemowita Szczerka). Na polski reportaż jest teraz wielka koniunktura, co chwila wychodzi jakiś przynajmniej przyzwoity tytuł, a i więcej niż przyzwoitych jest już tyle, że człowiek musiałby się z pracy zwolnić, żeby nadążyć z czytaniem. Do tego chyba w ogóle obecnie gusta w narodzie tak się układają, że przedkłada historie "z życia" nad historiami "z wyobraźni". Kapituła może pójść po tej linii. Z drugiej strony, skoro reportaż i tak ma się dobrze, może wygrać koncepcja wzmocnienia drugiej nogi. Wtedy Orbitowski by wygrał. No ale rok temu paszport zgarnął Twardoch, za powieść właśnie. Dwa razy pod rząd powieściopisarzy i to jeszcze z jednej kliki? Tak sobieśmy ważyli argumenty, aż A. powiedział, że zaczyna to przypominać dyskusje nad szansami polskiej reprezentacji. Jasne, Orbitowski pisze znacznie lepiej, niż reprezentacja gra, ale w obu przypadkach mamy tyle samo niewiadomych.
A zaraz po powrocie do domu kolejnego tematu do przemyśleń zadał kolega Orbitowskiego po fachu, czyli Szczepan Twardoch. Zaczęło się od tego, że Trybunał Konstytucyjny stwierdził, iż Ślązacy nie są narodem i z tego powodu nie można zarejestrować Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej (pod taką nazwą). Twardoch zareagował bardzo emocjonalnie, czemu dał wyraz na Facebooku. Nie wiem, jakie prawa dostępu ma ten wpis, ale toczy się pod nim niezła, jak to mówią w internetach, drama. Ale mniejsza.
Co mnie do tego? Zrazu chwyciła mnie brzydka, typowo polska satysfakcja z cudzego nieszczęścia. Co wy myśleli, Ślązaki, że was uznają? Jak świat światem, sądy w Polsce są od tego, by uwalać, prokuratury, by umarzać, a establishment, by lekceważyć. Zachciało wam się lepszego traktowania? Co innego, gdyby na pomysł rejestracji takiego, czy innego śląskiego stowarzyszenia wpadła Unia, albo chociaż jakiś minister. Jak z góry, to sprawa poszłaby z kopyta. Raz dwa. Do inicjatyw oddolnych nasze państwo ma stosunek sceptyczny. Społeczeństwo obywatelskie to piękny i szlachetny postulat, w praktyce zaś rzecz diablo niebezpieczna. Od myślenia jest inteligencja, sama nazwa to wskazuje, nie może być tak, że każdy będzie sobie myślał, co chce i kiedy chce. I jeszcze przemieniał swoje myśli w czyn.
Z drugiej od zawsze mierził mnie tak często okazywany przez polski wymiar sprawiedliwości miks pozytywizmu prawnego z wiarą w oddziaływanie prawa na rzeczywistość materialną. "Narodu Śląskiego nie ma, bo ustawa nie przewiduje" – tak się nie robi. I nawet trzeźwe uwagi Jacka Dehnela, że co, jakby się zadeklarowało milion Klingonów, mnie nie przekonują. Zawsze chciałem o takie sprawy zapytać znajomych prawników, ale boję się, że by się na mnie obrazili. Zresztą oni zdają się takimi dziwnymi orzeczeniami wymieniać jak kwiatkami z zeszytów szkolnych. Obruszenie prostych ludzi raczej nie rozumieją.
Ale pal licho Śląsk, choć, jakby powiedział Broniewski, są rachunki krzywd, których żadne orzeczenie nie przekreśli. Zacząłem się zastanawiać nad własną tożsamością.
Nie, żeby była w jakikolwiek sposób pokręcona. Jest w niecodzienny sposób normalna. Jestem Polakiem, nie wybrałem tego, przydarzyło mi się to, bo urodziłem się w Krakowie z rodziców, którym przydarzyło się dokładnie to samo. Chrzanić wolność wyboru. Wybrać sobie tożsamość (jakąkolwiek) każdy głupi potrafi. W ostatecznym rachunku liczy się tylko to, czego sobie nie wybrałeś. A teraz czas na szczegóły.
W połowie jestem Krakowianinem zasiedziałym aż od przedwojnia – austriacko-piemonckiego. Czyli poważna sprawa. W drugiej połowie jestem nowohucianinem. Też od samego początku, bo ś.p. dziadek był budowniczy. Zbrojarzem-betoniarzem, nawet raz przekroczył normę. Lecz kariery przodownika pracy nie zrobił, bo wzniesiony w ramach pobijania rekordu komin się zawalił i chcieli całą brygadę zamknąć za sabotaż. Na szczęście się im upiekło. Takie to były wtedy historie.
Doszedłem ostatnio do całkiem chyba oryginalnego wniosku, że Huta to taka druga Gdynia. Na pewnym elementarnym poziomie się zgadza: robotnicze miasto wzniesione zaraz po wojnie obok i na złość innemu miastu, inteligenckiemu i z tradycjami. Oczywiście byłaby Huta gorszą Gdynią, bo tam romantyzm odzyskanej ojczyzny, tu stalinizm. Tam gdyński modernizm, tu socrealizm. Tam miasto z morza, tu – miasto z błota. Fe!
Z bliższej perspektywy okazuje się nie być tak źle. Mit o komunistycznej zemście na inteligenckim Krakowie obaliła praktyka. Tu stawiano nowohucki krzyż, tu bito się z milicją do krwi, kiedy w Krakowie mieszczaństwo zamykało okna, żeby im do kamienic gazu nie nawiało. Zabytki od kombinatu nie cierpiały, bo wiatr wiał głównie z zachodu (są rachunki krzywd...). Nawet socreal, jak się odejdzie od głównych alej, okazuje się uboższą wersją przedwojennych planów budownictwa społecznego. Da się żyć, da się lubić, da się kochać.
Taka tożsamościowa prostota odstaje od narracji ogólnopolskiej. Poza wspomnianymi Ślązakami i takimi rodzynkami, jak ja, naród przewalał się milionami ze wschodu na zachód, z zachodu na wschód, i po przekątnej też. Do pracy, z pracy, na studia, ze studiów, za żoną, za mężem. Zgłupieć można od takiej karuzeli.
Siłą rzeczy obumarły tożsamości lokalne. Z czegoś żywego spadły do poziomu skansenu. Nawet Kraków to dopadło. Sto lat budowy Wielkiego Krakowa, rozpoczęte jeszcze przed rozbiorami, potem kontynuowane przez Dietla, Lea, nowe dzielnice i ulice, plany przerwane, plany zrealizowane, a i tak Kraków, choć drugie miasto w Polsce, mentalnie został zamknięty w kręgu Plant. Smutne.
Tożsamościową pustkę zastąpiła narracja warszawska. W każdym aspekcie. Akcja filmów i seriali dzieje się w Warszawie i okolicach (na szczęście zaczęto chyba od tego odchodzić). Cały naród buduje stolicę. Cały naród pcha się do stolicy, by godnie żyć (na kredyt, he he), a nie jak bydło w Wałbrzychu, czy innym Radomiu.
Ostatnim dużym aktem zwarsawianizowania tożsamości narodowej była moda na Powstanie. Oczywiście, ono jest wielkie, i strasznie, i niesamowite, i krwawe, i piękne, i jest samobójczym szałem, do którego jeszcze przez setki lat czuć będziemy czuć synowską tkliwość i miłość. Rozumiem konieczność stworzenia nowej narracji historycznej, kiedy poprzednia, peerelowska, się sfalsyfikowała. Ale przy tym zapomniano o tym, co pisał Jerzy Stefan Stawiński: dziesięć kilometrów od barykad Mokotowa było piękna lato czterdziestego czwartego. Kobiety się opalały, front stał gdzieś daleko. Żyło się.
W ogóle zaczynając dyskusję o tym, że Polska wbrew pozorom to nie monolit, że inny są Polak-Warszawiak, Polak-Krakowiak, Polak-Kaszub, i Polak-Góral, należy zacząć od powstań. Daje to trzy-cztery okazje w roku, żeby się posprzeczać. Ostatnia była 29 listopada, następna jakoś na Boże Narodzenie (powstanie wielkopolskie).
Co kilka miesięcy więc przetaczają się przez kraj Wielkie Warszawskie Narracje Powstańcze. Wbrew pozorom są ponad podziałami lewica-prawica. Ale mniejsza. Jestem z Krakowa. Kraków, wedle pisanej w Warszawie historii znika z polskich dziejów w 1596. Wraca na chwilę w 1794 i 1914, kiedy Piłsudski wyruszył z Pierwszą Kadrową. Poza tym nic. To samo spotyka inne rejony Polski. W tożsamości narodowej nie istnieją. Historia Polski stała się historią Warszawy i okolic.
Więc kiedy jakiś tró-konserwatysta ma za złe podchorążym, że wywołali powstanie, bo przecież Królestwo było legalną Polską z rządem, wojskiem, pieniądzem oraz konstytucją, i taka Polska przecież w zupełności Polakom wystarczała, to mnie się w żyłach burzy na myśl, że dziady za nic mają Kraków, Poznań, Gdańsk,  Bydgoszcz, Lwów, Tarnów, Żywiec i Gniezno. A to są, pisałem, tró-konserwatyści, co za święte, niepodzielne, legitymistyczne Królestwo Albanii gotowi by się byli pokroić.
A kiedy z kolei jakiś liberał pisze w Gazecie, że powstania były złe, bo zaszkodziły Polsce, że bez powstań bylibyśmy piękniejsi i mądrzejsi, bylibyśmy nieomal Czechami (Czech to według ostatniej mody najwyższy stopień ewolucji, na jaki może się wdrapań Słowianin), to mnie bierze na śmiech, bo wcale nie czuję się czeskim nadczłowiekiem.
A kiedy jakiś insurekcjonista powiada, że bez powstań bylibyśmy gorszym, ześwinionym i upodlonyn narodzikiem, jeśli w ogóle byśmy istnieli, to takiemu tylko po gębie dać.
A to tylko powstania. Czubek lodowej góry.
Jak z tym sobie przewarszawskie trybunały, niech im giełda na Kole zawsze tania będzie, nie potrafią poradzić, to Ślązacy mogą sobie jeszcze dłuuuugo czekać.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Siła i bunt, i miasto, i magia

Są takie utwory, które zamykają dyskusję. Książki, film, dramat, czy muzyka spada jak grom z jasnego nieba, ustala zasady, podporządkowuje świat naszych wyobrażeń z konsekwentną bezwzględnością, przy której etykieta hiszpańska jest synonimem swobody obyczajów. Sienkiewicz nie pierwszy pisał o siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej, ale w Trylogii kryje się siła, która zepchnęła poprzedników w otchłań zapomnienia, a następcom założyła podwójnego Nelsona. Do dziś dyszą dociśnięci do maty. W świecie filmu, zauważyłem jakiś czas temu, podobną siłę niszczenia konkurencji miało Kino Nowej Przygody, a osobliwie seria o Indianie Jonesie. Dziś każdy niemal filmowiec szuka sukcesu w odtwarzaniu stylu przygód archeologa z biczem, a próby odwołania się do innych, starszych tradycji (Pan i władca: na krańcu świata) wprawiają widzów w zakłopotanie. Co do fantasy zaś, to chyba wystarczy jedno słowo: "Tolkien".
To były przypadki powszechnie znane. Jest bowiem jeszcze jeden, trochę na uboczu, trochę ignorowany, bo się wszyscy przyzwyczailiśmy: urban fantasy. Może dlatego, iż nie ma ten (pod)gatunek jakiegoś specjalnego szacunku w szerokim świecie. Po prostu jest. Takie tam historyjki o magicznej stronie naszego świata.
A przecież urban fantasy to najlepszy przykład, jak wizja jednej osoby może się odcisnąć na literaturze. Chodzi oczywiście o Neila Gaimana.
Co tam Tolkien! Jego władztwo podkopali newweirdowcy, zresztą nigdy nie było tak potężne, jakby się wydawało. Co innego Gaiman. Wszechpotężna gaimanowska morfa trzyma urban fantasy w garści. A jeżeli autorowi zechce się pisać o magicznym Londynie, to mogiła. Nawet rewolucjonista Mieville nie dał rady.
Podobno steampunk zesztywniał od konwencji, ale przy urban fantasy jest gibki jak sen wuefisty. I nijak nie ma jak z tego wybrnąć. Siła Nigdziebądź i Amerykańskich bogów jest niezmierzona. Do tego gatunek podkopują na granicy wampiryczne romanse.
A może po prostu nikomu się nie chce.