piątek, 31 stycznia 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (2)

A book that you've read more than 3 times

To proste. Eden Lema.
Czytałem go minimum czterokrotnie, ostatni raz skończyłem w tym tygodniu. Po raz pierwszy zaś gdzieś w 1998-99. Miałem u szkolnej bibliotekarki przywilej samodzielnego przeszukiwania regałów. Między innymi tego z fantastyką, który znajdował się po lewej stronie w głębi, zaraz obok okna. Niejasno przypominam sobie, jakie tam inne książki oprócz Edenu były – miłośnik starej fantastyki dostałby palpitacji na widok skarbów, jakie kryła podstawówka na nowohuckim osiedlu. Klasyka, klasyka i klasyka, mnóstwo pierwszych wydań oraz pozycji niewznawianych od lat. Warte włamu, na pewno.
Ale wróćmy do Edenu. To akurat nie było pierwsze wydanie, ale egzemplarz niedokończonych Dzieł z lat 1982-89. Z lektury zapamiętałem głównie pierwsze rozdziały. I tak zresztą zostało mi do dzisiaj – teraz też kojarzyłem katastrofę rakiety, załogantów odliczających się w ciemnościach, kopanie tunelu, ekspedycję do rozregulowanej fabryki oraz dubelta, który w międzyczasie zakradł się do wnętrza rakiety tylko po to, żeby głupio zginąć. Całą resztę czytałem, jakbym nigdy Edenu w rękach nie miał, i pewnie będzie tak za kilka lat, kiedy znów się zań zabiorę.
W posłowiu Jerzy Jarzębski napisał, że Eden otwiera dojrzały etap w twórczości największego polskiego autora SF. To widać, jeśli porówna się go chociażby z Astronautami. Jedyne, co jeszcze tli się z młodego Lema w dojrzałym, to resztki wiary w kontakt. Ile czasu zajęło bohaterom porozumienie się z pierwszym dubeltem, który tego chciał? Kilka godzin najwyżej. Można mówić, że Lem nie miał innego wyjścia, jeśli chciał wybrnąć z edeńskich tajemnic, a sam kontakt jest fragmentaryczny, bo uzupełniany hipotezami i analogiami do sytuacji ziemskich. Ale w porównaniu do późniejszego o rok Solaris – niesłychana optymizm. Nie poznaję tego Lema.

czwartek, 30 stycznia 2014

Wyzwanie trzydziestodniowe (1)

Postanowiłem zabawić się w 30-Day Book Challange, który wypatrzyłem, jak pewnie skojarzą wszyscy zaglądający na prawy margines mojego bloga, u Fraa Farary. Zwykle nie angażowałem w podobne rzeczy. Żadnych łańcuszków, żadnego wspólnego czytania literatury skandynawskiej, science fiction, albo noblistów – wiedziałem, że nie starczy mi samozaparcia, żeby dobrnąć chociaż do połowy. Ale tym razem powiedziałem "dość". Ciągle narzekam, że za mało pisuję na blogu, znajomi czytający mają takie same pretensje, a tu pojawia się pretekst, żeby szybko nabić sobie 30 wpisów. Do tego nie trzeba czytać niczego nowego – a ja zawsze miałem problem z przymusowymi lekturami. cyk, cyk, cyk, trzydzieści dni śmignie jak z bicza strzelił, a kontent napisze się właściwie sam. Poza tym przeczytałem kiedyś, że Ravel zabierając się do komponowania, wpierw wygrywał na pianinie pierwszą lepszą melodyjkę, ażeby rozruszać mózg. Mam dużo pracy w najbliższym czasie i szybki wpis na blog może też nada się na "starter".

Przejdźmy zatem do rzeczy:
Day 01 – Best book you read last year 

Szczęśliwie od kilku lat prowadzę listę przeczytanych książek, więc wyboru najlepszej mogę dokonać na chłodno, teraz, a nie kierując się pierwszymi emocjami, jakie dopadły mnie po zamknięciu okładki. A kandydatek jest sporo. Czytałem w 2013 i Hyperiona, i Drooda, i Pod wulkanem, i reportaże Hugo-Badera o Rosji. Jak w ogóle oceniać rzeczy tak od siebie różne? Jakbym postąpił niczym tygodnik opinii, czyli każdej przyznał gwiazdki, skończyłbym w punkcie wyjścia, czyli z sześcioma książkami z oceną 6/6. Porównywanie reportażu do zbioru wierszy, a klasyka głównego nurtu do nowoczesnej fantasy również jest bez sensu – to jakby wszystkie dyscypliny sportowe wrzucić do jednego kosza, a potem motać się w przeliczaniu punktów w skokach narciarskich do wyników ekstraklasy. W końcu uznałem, że ostateczne decyzja będzie subiektywna (podejrzewam, że będzie tak bardzo często podczas wyzwania) – z kilku równorzędnych trzeba wybrać najoryginalniejszą opcję.
Padło na Oczami radzieckiej zabawki Konstantego Usenki. Książka podobno czytana w radiowej trójce, czyli niektórzy powinni kojarzyć. Autor, syn Danuty Wawiłow, muzyk takich zespołów, jak 19 Wiosen czy Super Girl & Romantic Boys, napisał reportaż o radzieckiej i rosyjskiej muzyce rockowej.
Niesamowity reportaż, dodam, eksplorujący zupełnie nieznane przestrzenie. Oczywiście wiem, że znajdą się gdzieś hardkorowcy, którzy słuchali Akwarium w 1986, ale dla większości wschodnia muza składa się z Chóru Aleksandrowa i Ałły Pugaczowej. To ostatnia zresztą pojawia się na kartach Zabawek, kiedy Usenko przytacza jej opinię o zespole Zwuki Mu: "ja jestem piękną kobietą, śpiewał ładne piosenki dla ładnych ludzi. Ale ludzie brzydcy i ohydni też swoją muzykę – jest na przykład taki zespół Zwuki Mu."
Innymi bohaterami tamtych (i tych – Usenko prowadzi narrację aż do epoki Putina) czasów są: punkowcy z Grażdanskiej Oborony (punk w ZSRR trwał 20 minut podczas koncertu GrOb – potem był już tylko postpunk), idol pokolenia Wiktor Coj, tragiczna pieśniarka Janka Diagilewa, jurodiwy Piotr Mamonow, czy objawienie ostatniego czasu, fantomowy hiphopowiec Reper Sjawa.
Jednym słowem polecam. Najlepiej czytać z Youtubem i na bieżąco wynajdywać opisywane zespoły. Zacznę ja, petersburską grupą AU:


niedziela, 26 stycznia 2014

Prywatne śledztwo

W powojennej historii Polski najbardziej interesują mnie dwa okresy: gomułkowska mała stabilizacja, czyli 1956-70 oraz lata 80. Na pierwszy rzut oka różnią się kompletnie, czas względnego spokoju i sypiący się, pogrążony w permanentnym kryzysie jaruzelit. A jednak. Po pierwsze w odwilżowej swobodzie i solidarnościowej konspirze ukształtowały się osobowości, które tworzyły niepodległe ćwierćwiecze. Ale to temat na inny blog. Mnie oczywiście najbardziej interesuje (pop)kultura.
Lata 60, które oczywiście zaczęły się w 1956: najlepsze dekada polskiego filmu, Lem pisze najważniejsze dzieła, na swobodę wydostaje się jazz, rodzi się bigbit, powstaje oryginalne, całkiem ładne wzornictwo użytkowe. Odwilż, lody puściły, można było wreszcie wyjść i coś zrobić.
W latach 80 z kolei, oczywiście oprócz pojawienia się Fantastyki w kioskach, coś nowego przydarzyło się kinu.  Nie było takie dobre, jak wcześniej, i wśród produkcji z tamtych lat jest sporo potworków, ale za to nie zdarzyło się, żeby twórcy mieli takie parcie na kino gatunkowe – osobliwie na sensacje. Na przykład Prywatne śledztwo Wojciecha Wójcika z 1986. W głównej roli Wilhelmi, na drugim planie też nie byle kto, a Peszek, Zamachowski, Kotys, Barciś, Pieczyński, Pyrkosz.
Wilhelmi gra Rafała Skoneckiego, którego żona i dwoje dzieci zginęli w wypadku spowodowanym przez pijanego szoferaka. Sprawca uciekł, choć zakleszczony we wraku Skonecki wołał o pomoc. Po wyjściu ze szpitala i umorzeniu przez prokuraturę śledztwa, Skonecki postanawia przeprowadzić tytułowe prywatne śledztwo, odnaleźć tamtego szofera i wymierzyć mu sprawiedliwość na własną rękę. Odbiera od przyjaciela swój stary motocykl i rusza na poszukiwania. W międzyczasie polic... milicja rozpoczyna dochodzenie w sprawie tajemniczych zgonów kierowców ciężarówek.
Nie mówię, że to film dobry. Na pewno warto go obejrzeć dla aktorów. Warto przyjrzeć się zapatrzeniu twórców w kino amerykańskie. Do apogeum dojdzie w Zabij mnie glino, które toczyć się będzie w dziwnym niby-PRL z makdonaldami, reklamami we wszystkich kanałach TV i herbem państwowym tak sprytnie uciętym, żeby nie było wiadomo, czy aby nie ma korony.
Ale jest jeszcze drugi aspekt. Osobliwą zabawą miłośników starszych polskich filmów jest zignorowanie fabuły, a zwrócenie uwagi na tło. Na samochody, wystrój mieszkań, ubrania, muzykę graną na dansingach, ulice i setki innych szczegółów, na które pewnie nikt z ekipy nie zwrócił uwagi, ale dziś stanowią nie lada atrakcję dla archeologów-amatorów. To pokazują, jaki ciekawy setting się marnuje. Na razie udało się odzyskać dla ekranu wojnę, wyskoki poza nią są wciąż nieliczne. A szkoda. Zazdroszczę trochę Brytyjczykom, którzy potrafią popkulturowo przerobić każdą każdą epokę, od średniowiecza po lata 90 (które nie wiadomo kiedy stały się odległą epoką ze swoim dziwnym stylem i niezrozumiałymi epokami). I to zarówno jako rozliczeniowy dramat, jak i odcinek Doctora Who. Nie zrobią przecież za nas komunistycznych Mad Menów o małej stabilizacji, sentymentalnej rodzinnej opowieści z lat 70, czy sensacyjnego serialu, w którym bohater jako jeden jedyny z ekipy odbijającej na powielaczu bibułę nie dał się złapać, bo wyszedł na miasto, żeby w którymś z kiosków upolować Fantastykę z debiutanckim opowiadaniem Sapkowskiego.
Tylko czy potrafilibyśmy? Ciągle wracam do modelu brytyjskiego, bo jest nam chyba najbliższy (duży publiczny nadawca + prywatni). Ale skąd wziąć polskiego, damy na to, Moffata? Jak takiego wyhodować? Moffat w młodości oglądał Doctora i to zaraziło go bakcylem. Dlaczego nasza popkultura nie potrafiła dokonać czegoś podobnego? Dlaczego całe to dziedzictwo komiksów Christy, dwustutysięcznego nakładu Fantastyki i wielu wielu innych zawiodło? Przecież gdyby nie nieliczni zapaleńcy można by pomyśleć, że przed 1989 była u nas pustka, a i potem polegamy głownie na imporcie.
Straszne refleksje jak na białą, śnieżną niedzielę.




poniedziałek, 20 stycznia 2014

Prawdziwa zbrodnia

Czekam na drugi odcinek "Detektywa". Wielu czeka. Nie chcę pisać tu recenzji poprzedniego, tydzień po nie ma to sensu, zresztą po to wrzuciłem do ulubiony Zwierza, żeby sobie wybić takie pomysły z głowy raz na zawsze (dotychczas wpadałem na nie przy każdej głośniejszej premierze). W każdym razie pilot był na tyle ciekawy, że dałem się wkręcić. Tak więc za kilka godzin usiądę przed ekranem śledzić losy dochodzenia prowadzonego przez tetektywów Cohle'a i Harta. A raczej losy samych detektywów, bo te wydają się na razie ciekawsze. Co zdarzyło się w 1995, że po 17 latach perfekcjioniusta się stoczył, a służbista odszedł ze służby? I co próbują wyciągnąć od nich nowi śledczy, bo przecież od początku widać, żę chodzi im nie tylko o to, o szczegóły sprzed dwóch dekad. Samo zaś śledztwo na razie nie wydaje się aż tak ciekawe. Liczę oczywiście, że intryga się jeszcze rozwinie w jakimś interesującym kierunku, ale po zobaczniu trupa od razu przypomniałem sobie "Hannibala" (nie rozumiem kariery tego serialu w memosferze: owszem, aktorzy wybitni, ale sama produkcja wydaje się żerowaniem na oryginale). Ilu seryjnych morderców działa w Ameryce? Bo z fikcji wynika, że to główna przyczyna zgonów w USA. Przy czym ci prawdziwi, udokumentowanu, wychodzą przy filmowych na amatorów, któym się poszcześciło trafić na naiwne ofiary oraz nieporadnego policjanta. Może po prostu jest tak, że amerykańscy producenci nie wierzą, by ze "zwykłego" zabójstwa dało się wycisnąć satysfakcjonujące 13 odcinków. Nie chcę wyjść na przmądrzałego laika, ale od czasu "The Wire" nie pamiętam telewizyjnego kryminału, który nie byłby w jakiś sposób zakręcony. Jakby normalni policjanci byli nudni, a przeciętni przestępcy nieinteresujący. Brytyjczycy trochę podratowali sytuację znakomitym "Broadchurch" z Tennantem w roli głównej (polecam), ale pamiętajmy, że na jedno "Broadchurch" przypada Sherlock, Luther, czy Wire in the Blood, każde na swój sposób efekciarskie i przekombinowane. Nawet uważani ostatnio za odkrywczych Skandynawowie największy rozgłos osiągnęli "Mostem nad Sundem", w którym zabójcę wyrafinowanego jak John Doe z "Siedem" tropią Szwedka z aspergerem i duński miś. A dodatkowym argumentem za tym, że coś niedobrgo dzieje się z telewizyjnym kryminałem, jest kasacja "Ripper Street". BBC z czegoś, co na pierwszy rzut oka wydawało się kalką amerykańskiego (w sensie, że BBC America) Coppera, zrobiła rzecz bardzo dobrą, niekiedy ocierającą się wybitność. Właściwie jedyne, czego "Ripper Street" brakowało do wybitności, to operatora z "Peaky Blinders" i kilku poprawek w scenariuszu. Pierwsze rozumie się samo przez się, "PB" osiągnęło chyba maksimum tego, co można wycisąć przy normalnym budżecie. Przyczyną drugiego był odcinek o rewolucjonistach z pierwszego sezonu: zasadniczo był bardzo dobry, ale nie kupiłem morału, że wszyscy rewolucjoniści to szlachetni pacyfiści - oprócz prowokatorów Ochrany. Historia pokazała, że nie było tak prosto. Ale co to ma do "Detektywa", którego będę oglądał za dwie i pół godziny? Może po prstu nie ma kryzysu, tylko widziałem kilka(naście) udanych produkcji, każdej brakowało czegoś do ideału i teraz na ten ideał czekam. Może tym razem będzie.

wtorek, 7 stycznia 2014

Ksiądz w plastikowym zielononiebieskim ornacie

Spokojnie, to nie będzie wpis o nadużyciach liturgicznych. Nie zmieniam profilu bloga na religijny, a nawet jeśli to jest już w internetach dosyć stron na ten temat. Ale fakt, zacznę dziś od strony wiary.
Jest mianowicie taka teoria, czy też zbiór teorii, że nawet nasze sekularyzujące się czasy przechowują różne sakralne formy. W wersji skrajnej – im bardziej zeświecczone społeczeństwo, tym bardziej obudowuje się mechanizmami potocznie kojarzonymi z sacrum.
Są na przykład trzy bardzo kapłańskie zawody.
Po pierwsze aktor. Chyba nie trzeba wiele tłumaczyć. Pamiętamy przecież z lekcji, że teatr europejski wywodzi się z greckiego, a ten pochodzi od misteriów ku czci Dionizosa. Przypominał o tym Andrzej Żuławski w Na Srebrnym Globie, gdzie aktorzy podczas obrzędów odtwarzają na wpół mityczny exodus przodków bohaterów z Ziemi. Tłumaczy to dawną niechęć i nieufność Kościoła, ale i fakt, że wielu aktorów na starość przejawia skłonność do moralizowania i uważania się za duchowych przedstawicieli ludzkości.
Po drugie sędzia. Sędziowie noszą długie szaty, amulety z totemicznym ptakiem-założycielem państwa (legenda o Lechu!), odprawiają rytuały według rubryk i w w według rubryk urządzonym pomieszczeniu, wreszcie interpretują Prawo rozsądzając co jest dobre, a co złe.
Po trzecie zaś – lekarz.
Uderzyło mnie to wczoraj, kiedy zacząłem wreszcie oglądać Scrubs. Agrafek się pewnie na mnie obrazi, bo to skandal, żeby ktoś po tylu jego pochwałach dopiero teraz zasiada przed ekranem. Przedtem nie miałem humoru na w sumie bardzo poważną komedię o życiu i śmierci. Może to i lepiej, dwa lata temu nie skojarzyłbym, jakie podteksty można w Scrubsach znaleźć.
Wiele razy słyszałem, nierzadko z pierwszej ręki, że studenci medycyny i pokrewnych kierunków w przerwach od nauki oglądają seriale medyczne. Nie wiem, jak to możliwe. Słyszałem też, że lekarz jest na drugim miejscu w rankingu najbardziej pożądanego zięcia. Zaraz po prawniku. W świetle seriali medycznych to coś niesamowicie dziwnego.
Bo głównym przesłaniem bijącym z seriali jest to, że lekarz to zakonnik. Umarły dla świata. Wolno mu mieszkać na mieście i angażować się uczuciowo, ale każdy, kto oglądał Scrubsów, House'a czy Chirurgów dobrze wie, że w mieszkaniu jedynym używanym meblem będzie łóżko, a każdy związek prędzej czy później się rozpadnie. Taki House mógłby być z powodzeniem serialem zagubionej gdzieś parafii, z księdzem Wilsonem szukającym ukojenia w ramionach coraz to nowszych kobiet, biskupką Cuddy (dlatego anglikanie) i proboszczem Housem, pół-kaleką z predyspozycjami do naprawdę ostrej herezji.
A że ojca Mateusza i doktora Burskiego gra ten sam aktor to nie przypadek.