poniedziałek, 7 lutego 2011

Wojskowe epicentrum

Wojsko mnie ominęło. Dwa razy zdążyłem zanieść na WKU zaświadczenie o nauce, potem władza zawiesiła pobór. Chyba bezpowrotnie. Niemniej załapałem się na straszenie wewojskiem. Polegało to na tym, że gdy miałeś lat siedem i zadawałeś jakieś pytanie z gatunku "dlaczego", odpowiadano ci, że pójdziesz do wewojska, to się nauczysz. Potem, gdy dorastałeś, wewojsko stawało się czymś mrocznym w rodzaju Cyganów. Jeśli byłeś złym studentem, wewojsko cię zabierało, tak jak Cyganie zabierają niegrzeczne dzieci. Niektórych rzeczywiście zabierało. Wracali odmienieni, mieli trochę więcej kolegów, a w ich sercach zasadzony był bakcyl rezerwy. Rezerwa to była taka dziwna choroba objawiająca się wraz z andropauzą. Zarażeni stawali się rezerwistami, brzuchatym ludkiem cierpiącym na urojenie, że dwa lata obierania kartofli w jednostce uczyniło ich kieszonkowymi Clausewitzami, znawcami oręża i techniki militarnej.

Piszę to, bo dwa lata (niby) zawodowego wojska dokonało kolejnego (że zacytuję klasyka) paradigm shiftu. Marcin Ciszewski odniósł sukces powieścią www.1939.com.pl, w której cofnięty w czasie batalion WP sprał tyłki Niemcom. Potem dopisał jeszcze dwa sequele, a że i te się udały, powstała cała seria Warbook, przedstawiająca "pełne akcji książki militarne". W Rosji ten gatunek nazywa się bojewik i jest bardzo popularny. Zainteresowani mogą obejrzeć galerię okładek na englishrussia.com lub zdobyć miniserial Burzowe wrota (łatwo dostępny w Polsce).

Jednym z takich bojewików jest Kaukaskie epicentrum Marcina Gawędy. Fabuła jest taka: pamiętamy, jak w 2008, podczas Igrzysk Olimpijskich miała miejsce wojna rosyjsko-gruzińska. Pamiętamy, jak nasz Prezydent wraz innymi środkowoeuropejskimi głowami państw leciał samolotem do Tbilisi, wesprzeć obywateli miasta, na które szły ruskie czołgi. Gawęda zakłada nieco inny obrót wydarzeń. Polska, chcąc popisać się siłą i reakcją, wysyła do Gruzji oddziały rozjemcze w sile mieszanego polsko-litewskiego batalionu, dwóch F-16 oraz grupy operatorów Gromu. Do tego dochodzą Amerykańscy marines, którzy nie zostali ewakuowani z Kaukazu po wspólnych manewrach, bo Pentagon postanowił bronić idącego przez Gruzję ropociągu Baku-Odessa.
I tak dochodzi do sytuacji, że w powieściowym świecie Rosjanie prą mocniej, niż to faktycznie było, Gruzini bronią się dzielniej, a pomiędzy nimi pojawiają się Nasi Chłopcy.
Trochę się bałem, czytając blurby na stronie warbooka, ale książka Gawędy okazała się kawałkiem przyjemnej literatury rozrywkowej. Przezroczysty język (że znowu pojadę klasykiem) pasuje do konwencji militarnego political-fiction. Polifoniczna narracja uprzyjemnia lekturę i sprawia, że kibicujemy wszystkim stronom konfliktu. Są też i wady. 90% procent trupów pada w ostatnich 45 minutach przed zawarciem rozejmu (nie mam nic przeciwku wyrzynaniu bohaterów, których lubimy, ale to już przesada). Kaukaskiemu epicentrum przydałaby się też lepsza redakcja, bo bohaterowie nagminnie powtarzają się za opisami oraz cytują rozmowy, które miały miejsce dwie strony wcześniej.
Marcin Gawęda jest z wykształcenia historykiem, publikuje na łamach Nowej Techniki Wojskowej. Podobną biografię mają pozostali autorzy Warbooka. I to widać na kartach powieści, pełnych wyliczanek kalibrów, podtypów rozmaitych broni, parametrów technicznych. Orgia dla fetyszysty broni. Brzmi to wszystko wiarygodnie, choć nie mam możliwości ogarnięcia tego, a co dopiero weryfikacji. Dla prostego cywila (czyli ni żołnierza, ni miłośnika militariów) dziwna jest taka fascynacja, ale od biedy możemy ją zrozumieć. My tak mamy ze smartphonami.
Najciekawszym aspektem powieściowej techniki jest to, że używają jej i Polacy. Czytam o elektronice, systemach kierowania ogniem oraz sprzęcie do łączności, jakimi wypełnione są rosomaki i uwierzyć nie mogę. Dobra, Amerykanie mogą mieć takie cuda, ale żeby Nasi Chłopcy? Być może Gawędę poniosło umiłowanie techniki i dał polskiemu batalionowi cały hi-tech, jaki ma nasza ramia. A może nie mamy tego hi-techu i Gawęda przepisał listę planowanych zakupów na najbliższe 10 lat.
Zostaje trzecia opcja, najciekawsza. Możliwe, że mamy już (mieliśmy w sierpniu 2006) cały ten sprzęt i on to stanowi o różnicy pomiędzy Wojskiem Polskim a wewojskiem. Bo armia się zmienia, a wewojsko nie. Mój Ojciec mógłby w trakcie służby (odbył ja w latach 80) wpaść z całym swoim SPR-em do dziury czasowej i wylądować pod Lenino, a nikt nie zauważyłby różnicy. Ot, kolejne mięso armatnie przyszło na rzeź. Bo wewojsko to był fundament PRL, a fundamentów się nie wymienia. Nie przy tamtej technice.
Marcin Ciszewski nie napisałby www.1943.wewojsku.pl
Bo to byłaby zbyt smutna książka.

3 komentarze:

  1. Właśnie przejrzałem całego bloga. Szacun! Świetna sprawa. Masz fanboya, chociaż fantastykę czytam, powiedziałbym z umiarem, nie licząc horroru.
    Pozdr

    OdpowiedzUsuń
  2. "pilitical-fiction" - ej, no, Wędrowycza w to nie mieszaj!

    OdpowiedzUsuń
  3. W Clausewitzu będziesz gmerał? Proszek zjedz, jużeś generał.

    OdpowiedzUsuń