A book that makes you happy
Po dwóch trudniejszych dniach wreszcie coś nie sprawiającego problemu – Ulica marzycieli Roberta McLiama Wilsona.
Polski tytuł jest mylący, bo sugeruje sam nie wiem co, ni to jakiś męski odpowiednich chick litu, ni to materiał na scenariusz letniego przeboju kinowego o radości życia w europejskim krajobrazie. Koleżanka, której pożyczyłem Ulicę..., poprosiła mnie o nią, bo kojarzyła, że jest to powieść "o artystach". Cóż, podobno wszystko może być sztuką. Jeśli sztuką byłoby i picie piwa w Belfaście, obrywanie po gębie w Dublinie, złośliwienie się w Belfaście oraz wplątywanie się w dziwne sytuacje pod dowolną szerokością geograficzną – to tak, Ulica marzycieli jest powieścią o dwóch wybitnych artystach.
Pierwszy to Jack, facet w sumie przyzwoity, lecz zbyt często podkreślający swój dystans do świata i ludzi, przez to regularnie rujnujący sobie życie zawodowe, towarzyskie i uczuciowe. Drugim artystą jest kumpel Jacka, Misiek, z zawodu strukturalny bezrobotny. I wiedliby sobie dalej nieciekawe życie, gdyby nie wpadli w sidła strasznych sił: pieniędzy, polityki i miłości. Jack goni za dziewczyną, która wcale jakoś specjalnie go nie chce, Miśka z kolei jedna zabawna sztuczka z użyciem gumowego penisa rzuca na wznoszącą falę.
Ale dobra, dlaczego ta akurat książka wprawia mnie w pozytywny nastrój? Gdyby Ulica... była jedną z wielu historii, gdzie bohater zdobywa bogactwo, kobietę i sławę, raczej bym o niej tu nie pisał. McLiam Wilson nie poszedł na łatwiznę. Wcale nie idealnych bohaterów, bohaterów, którzy nie zasługują na łatwą sympatię (mądrala i nierób mieszkający z matką), rzucił w paskudne miejsce, jakim jest rozdarta konfliktem Irlandia północna – i pomimo tego napisał niesamowicie optymistyczną książkę ze sporą dozą poczucia humoru. To trudna sztuka i chyba sam autor nie potrafił jej powtórzyć, bo od 1996 nie opublikował niczego nowego.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz