sobota, 31 marca 2018

Nowy Dukaj

Na Facebooku ktoś znienacka zapytał o Dukaja. Wrzawa wywołana pół roku temu przez Serce ciemności dawno ucichła, a tu do pytania dołącza się druga osoba, i trzecia, i kolejne, aż cała grupa miłośników daje się rozemocjonować.
Z początku chciało mi się pomarudzić. Okej, rozumiem, Dukaj jest świetnym pisarzem, ale nie jedynym. Ucieszyłaby mnie kolejna jego książka, ale nie jest też tak, że bez niej uschnę jak kwiatek na pustyni. Gdybym miał czytać same niekwestionowane arcydzieła, miałbym zajęcie na kilka lat. Może i na dekadę. Dukaj więc, choć go lubię, jest mi niepotrzebny.
Potem pomyślałem o Dukaju jako o fenomenie. Począwszy od debiutu (będę musiał do Złotej galery powrócić, bo kiedy ją czytałem po raz pierwszy, nie zrobiła na mnie specjalnego wrażenia — poza faktem, że wyszła spod rąk czternastolatka), przez oscarową Katedrę, legendarne dwie trzecie Progresu, Lód, Króla bólu, aż po to, co mamy dziś.
A co mamy?
Pełna egzegeza Dukaja po Lodzie (przyjmując powszechny pogląd, że to jego ostatnia "pełnoprawna" powieść) byłaby trudna, ale nie niemożliwa. Może kiedyś się o nią pokuszę, kiedy zbiorę luźne myśli. Dziś jednak wystarczy nam wersja uproszczona, że Jacek Dukaj nie pisze już książek, ale projekty. Każdą rzecz przez niego zapowiadaną, obiecywaną bądź sugerowaną należy tak nazywać. Czasem projekty będą się objawiać w postaci literatury, ale nie dlatego, że ich twórca jest wciąż pisarzem. To raczej wypadkowa ceny (książka to najtańsza w produkcji sztuka narracyjna) i umiejętności (Dukaj był kiedyś pisarzem, ma doświadczenie).
Niemniej żal tych wszystkich, których przez lata dziewięćdziesiąte i dwutysięczne przekonywano, że są świadkami narodzin drugiego Lema. To moi fandomowi koledzy. Dlatego postanowiłem dla zabawy przejrzeć archiwalne wywiady i artykuły, aby na ich podstawie stworzyć widmową bibliotekę powieści, którymi Dukaj nas wszystkich mamił. Kursywa to cytaty, w nawiasach kwadratowych moje wtrącenia:



  • Szaleniec. (...) jeden z mych megaprojektów, gigantyczna powieść pt. Szaleniec, która ostatecznie udusiła się pod własnym ciężarem. Żal mi było samej idei, czułem, że jeszcze chwila a przeczytam rzecz u kogoś innego, zdecydowa­łem się zatem na opowiadanie [Szkoła, NF 11/96, potem Król bólu]. (...) nie od początku szło tam o dzieci, nie od początku o szkołę. Ale mogę się pochwalić, że wyjątkowo pamiętam, skąd się wziął pomysł „Szaleńca” – a mianowicie po lekturze „Czło­wieka Plus” Pohla. Pomyślałem sobie: „Ale przecież ciało to szczegół, co z umysłem? Byt określa świadomość!”.
  • Mord w marzeniu (...) który zarzuciłem po ok. 600 stronach, był w zamierzeniu crime fantasy, opowiadaną w realtimie relacją ze śledz­twa prowadzonego w świecie fantasy i według jego reguł, tzn. zamordowany składa zeznanie, dedukuje się z wróżb, symboli i przypadków, logika wnioskowania cokolwiek Borgesowska itp. Destylat tego świata wykorzystam teraz w Baśni.
  • BaśńJednym z tekstów, które (...) poniechałem, była Baśń. Ponieważ ją miałem już na dysku, posłałem Dębskiemu i Ziemiańskiemu, kiedy poprosili o coś do Fahrenheita – no i rzecz się spodobała na tyle, że wróciłem do tego projektu. [fragment Baśni do dziś można ściągnąć z archiwum e-zinu Fahrenheit]
  • Przybliżenie. O tej powieści nie wiadomo nic poza fragmentem opublikowanym przez Fahrenheita.
  • Trzeci projekt (obok Szaleńca i Mordu w marzeniu), o którym Dukaj wspominał w 1998 Wojtkowi Sedeńce, (...)  z którego wyekstrahowałem Irrehaare, co pierwotnie znalazło się w nim jako opo­wieść szkatułkowa, taki oddzielny rozdział. [Pytanie, czy trzeci projekt nie jest tożsamy z Przybliżeniem. Gdyby Dukaj na przełomie 1997/98 miał rozpoczęte cztery powieści, raczej nie zatajałby jednej przed Sedeńką, żeby fragment podrzucić ekipie Fahrenheita.]
  • Wspólny projekt z Tomaszem Kołodziejczakiem. Esensja: W czasie Polconu ’99 Tomasz Kołodziejczak wspomniał o projekcie napisania przez Was dwóch powieści. Minął ponad rok. Czy naprawdę możemy się jej spodziewać? Jacek Dukaj: Obaj jesteśmy chętni, ale na razie przedsięwzięcie nie ruszyło.
  • Żelazne jaskółkiPolska szlachecka XVII wieku z Obcymi w tle.
  • Interversum. Dukaj w 2000: może wydam oddzielnie Interversum. Dukaj w 2004: mam zaczęte Interversum. Fragment można przeczytać na starej stronie autorskiej.
  • 19, 180. Polski magiczny realizm na alternatywnym kontynencie, rozpięty na dwa i pół wieku.
  • Horror. SF przyjmująca za naukowe założenie Księgę Rodzaju. [Książka ta miała być częścią Mitów, międzynarodowej serii wydawanej w Polsce przez Znak. Dość powiedzieć, że projekt najprawdopodobniej obumarł zarówno w u nas, jak i na Zachodzie.]
  • [seria] klasycznych kryminałów logicznych na tle alternatywnej Polski AD 1920 wg utopii romantycznych.
  • Afryka. Nie powieść, ale opowiadanie z Króla bólu. Jedyne z zapowiadanych, które się w nim nie znalazło, ani nie stało samodzielna książką. Fragment można przeczytać tutaj.
  • Druga i trzecia tercja progresuDruga tercja to będzie głównie rajd przez wszechświaty odmiennych fizyk i czekam, aż się tu pewne rzeczy w nauce wyklarują w wystarczającym stopniu, żeby mi się kreacja nie zdezaktualizowała jeszcze w trakcie pisania; a po drugie, czekam na narzędzia (programy), które pomogłyby w żonglowaniu tymi fizykami – bo za cienki jestem, żeby przeliczać to wszystko ręcznie. Ale plan fabularny jest żelazny (w istocie w dużym stopniu opisany przez samą Krzywą Progresu z wykresu pomieszczonego w książce) i mam szczery zamiar prędzej czy później go zrealizować. [Sequele Perfekcyjnej niedoskonałości to bodaj największe zapowiedzi Dukaja. Są w fandomie ludzie, którzy wzgardzili Lodem czy Linią oporu, bo wciąż czekają na dwie obiecane im 2/3 trylogii. Najwyraźniej żelazny plan fabularny nie jest planem obowiązkowym.]
  • Miasto śmierci: Gra. Projekt-widmo pisany na spółkę z Pawłem Majką, który zapowiedział znienacka w czerwcu 2015 Znak. Znaliśmy datę premiery (15 września 2015), mało dukajowską objętość 320 stron, a nawet oficjalny opis fabuły: Miasto śmierci: Gra to pierwsza powieść fantastycznej serii, którą we współpracy z Jackiem Dukajem pisze Paweł Majka. Panuje wściekły upał. Michał ma już dość swojego ciasnego munduru. Wraz z Julą, Kacprem i Jurkiem bierze udział w miejskiej zabawie, rekonstrukcji walk Powstania Warszawskiego. Wkrótce wszyscy orientują się, że coś jest nie tak. Odgrywane sceny z powstania to prawdzie starcia. Świszczące wokół nich kule naprawdę ranią i zabijają, miasto rzeczywiście płonie. Czy to możliwe? Jakim cudem znaleźli się w Warszawie w roku 1944?! Michał nie wie, że ich niewytłumaczalna podróż w czasie jest elementem planu stworzonego dawno temu. Ktoś, kto zna prawdę, bacznie ich obserwuje… Od tego czasu żadnych nowych wieści o tej powieści nie mamy.



Tyle z rzeczy, o których wiemy dość, żeby zapełnić jedną linijkę. Zauważcie, że z wyjątkiem nieszczęsnego Miasta śmierci są to wszystko rzeczy dość stare, pomysły z epoki, kiedy Lód miał być opowiadaniem, a nawet jeszcze starsze, sprzed dwudziestu i więcej lat. Nawet powieści uważane za obecny dukajowy work in progress pochodzą z tego okresu. Są to:
  • Stroiciel luster. Stroiciela luster zapowiadałem już dawno temu jako jedno z opowiadań do Króla [bólu]. (...) Od lat przekonany jestem, że klasyczna SF eksploracyjna to powidok marynistyki podróżniczej o czasach, gdy na mapach Ziemi widniały jeszcze białe plamy, lwy i smoki rysowane poza granicą ludzkiego poznania. Swoistym arche owej fantastyki byłaby więc dosłowna marynistyka pangalaktyczna – mam model takiego wszechświata w konspektach od kilkunastu lat, tylko paradoks zamkniętych krzywych czasowych ciągle wchodził mi w paradę. Patent ze Stroiciela luster pozwoli mi go ominąć (mam nadzieję).
  • Fabla. (...) wyszła z pytania teoretycznego: czy jest możliwa literatura fantastyczna traktująca o świecie całkowicie realistycznym, tzn. tożsamym z naszym? Wtedy za fantastyczność musiałaby odpowiadać sama struktura fabularna opowieści. Czym jednak jest fabuła? Siedzisz w kawiarni przy stoliku, patrzysz na ludzi – czy „widzisz” fabuły, w jakich płyną oni przez świat? A jeśli miałbyś tę świadomość? Ogląd fabuły także własnego życia? Gdzie konkretnie przebiega granica między sztuczną fabularyzacją opowiadacza (selekcjonującego zdarzenia, układającego je w ciągi, interpretującego) a „surowym” przepływem doświadczeń? Czy można się cofnąć przed strukturalistów i postmodernistów i uczynić ich odkrycia elementem poznania świata przedstawionego (całkowicie realistycznego co do kształtu w materii)? Miałem wtedy jazdę na Paula Bowlesa i umieściłem rzecz w przedwojennym Maroku, na styku kultur europejskiej, żydowskiej i arabskiej, w tradycji hatibów i dawnej literatury arabskiej (w X wieku mieli już powieści dla mieszczaństwa, sieci księgarń, wyprzedzali nas o prawie tysiąc lat, potem się to rozmyło, skisło – ale nie musiało).
  • Rekursja. (...) zabawa zaczęła się od napisania notki biograficznej fikcyjnego pisarza polskiego, niedoszłego noblisty, potęgi na miarę wieszczów XIX-wiecznych. Rzecz jest mocno zakręcona (tytuł oddaje podstawowy algorytm przekształceń), wchodzi w gry kognitywistyczne, spiski ubeckie, „Sen” Keplera, historię literatury polskiej itd. Językowo najbardziej charakterystyczna, bo tam też rekursywna: zdania otwierają szufladki w szufladkach, zjadają własny ogon. (...) Chciałem ją napisać jako krótką i prostą powieść do wydania jeszcze w 2013, ale - wyszło jak zwykle. W tej chwili wygląda mi na ok. 900 stron. W każdym razie nie jest to nic o gęstości i ciężkości formalnej Lodu czy Linii oporu. Będzie dużo o wojnie fikcji z realem, historii literatury polskiej, Jerozolimie wszystkich czasów, Kartezjuszu, MMA i spiskach ubecko-copywriterskich. Ponadto status pół-legendy w fandomie mają wieści, że Dukaj kasuje kolejne wersje Rekursji (wiemy, że się do tego przyznał; nie wiemy, ile razy to faktycznie zrobił i ile stron poszło do pieca). Rekursji prawdopodobnie dotyczą słowa wypowiedziane w wywiadzie przeprowadzonym na jesieni przez Dwutygodnik: w literaturze pozasłownej – której narodzinom z larwalnych form seriali telewizyjnych czy transmisji życia przez social media właśnie świadkujemy – obnażona zostaje pustka człowieka jako „organu do przeżywania”: pudła rezonansowego dla coraz bardziej niepodległych, bogatych i samoświadomych kompleksów przeżyć. Znajdują się one poza kryteriami fiction i non-fiction; nie mają autora; nie są ograniczone językami, etnosami, biologiami. Ukułem dla nich nazwę „fikcjacji”. Ale to już rozmowa o innej [niż Serce ciemności] książce.
Spragnionych nowych powieści mogę jedynie pocieszyć faktem, że Dukaj nie jest pisarzem milczącym i prawie co roku wydaje jakiś drobiazg. W 2011 była to mikropowieść Science Fiction. W 2012 opowiadanie Portret nietoty (w antologii erotycznej Zachcianki). W 2014 Rewolucję.exe, audiobooka współnapisanego ze społecznością Gadżetomanii. W 2015 książkę 2.0 [czyli ebook z przypisami] Starość aksolotla oraz krótkie opowiadanie Pierwocina (NF 1). Natomiast rok temu Dukaj spolszczył Heart of Darkness Conrada i opublikował opowiadanie Vrtko (w antologii Newsweeka Ojciec).
Zwróćcie uwagę, że każdy z tych tekstów, od klasycznie esefowego Aksolotla, po eksperyment formalny Serce ciemności, bardziej niż samodzielnym utworem, był częścią jakiegoś projektu. Chyba jesteśmy na nie skazani.

czwartek, 22 marca 2018

Pół dużej bańki

Przez internet przemknęła wstrząsająca wieść — amazonowski serial oparty na legendarium Tolkiena ma mieć budżet wynoszący 500 milionów dolarów. Pierwsza filmowa trylogia Jacksona kosztowała 280 milionów, druga — 620. Najnowsze sezony Gry o tron pochłaniają po 100 milionów. Stówkę przekroczył drugi sezon Człowieka z wysokiego zamku, jak do tej pory największego hitu Amazona.
To oczywiście jedynie dziennikarskie ustalenia. O samym serialu wiemy niewiele. Nie wiadomo o czym będzie serial (Tolkien Estate sprzedało prawa jedynie do części materiału, ale nie ogłoszono konkretów). Znamy tylko orientacyjną, nieoficjalną, bo jedynie ustaloną przez dziennikarzy zawrotną sumę pół miliarda.
Giganci streamingu ewidentnie próbują wytoczyć sobie bitwę na serialowe lewiatany. Jednym z przyczółków do decydującego ataku upatrują w niszy fantasy , którą niedługo opróżni finiszująca Gra o tron. Netflix chce zawojować świat Wiedźminem, Amazon Śródziemiem.  Kablowe HBO też nie zasypia gruszek w popiele i  przygotowuje całą serię spinoffów sagi Martina.
Ten urodzaj ma ciemne strony. Po pierwsze, nie gwarantuje jakości. Od pewnego czasu z przekąsem mówi się o zjawisku bad quality TV, seriali, które nie spełniają oczekiwań, mimo że w produkcję włożono dziesiątki milionów i pracowali nad nim najlepsi fachowcy. Świeżym przykładem byłby tu Modyfikowany węgiel Netfliksa (na Pulpozaurze wylałem nad nim morze łez rozczarowania).
Po drugie, ważniejsze od jakichś pojedynczych wpadek, wysyp superprodukcji może oznaczać przeniesienie na rynek serialowy problemów znanych z kina. A co się dzieje w kinach? W skrócie: zaczyna brakować miejsca dla średnich budżetów. Wytwórnie wszystkie siły koncentrują na blockbusterach, które muszą zgromadzić olbrzymią widownię, żeby się zwrócić. W związku z tym na inne filmy nie tylko nie ma pieniędzy — one są wręcz niemile widziane w kinach, gdyż stanową cichą acz niebezpieczną konkurencję dla superprodukcji. Dlatego Allen pojechał robić filmy do Europy, a Soderbergh podzielił swój czas między Hollywood i seriale[1].
W przypadku przeniesienia powyższego procesu oznaczałby koniec tego, co budowało złotą epokę telewizji. Różnorodności. Pamiętacie kasację Sense8 przez nowe szefostwo Netfliksa? A niedawny pogrom, jaki urządził swoim tytułom Amazon? Te cięcia są gromadzeniem środków pojedyncze wielkie tytuły, które mają być końmi pociągowymi platform.
Cicha wojna na budżety toczy się również w kraju. Telewizja Polska realizuje właśnie zdjęcia do kostiumowych Dróg wolności. Przebąkuje się o koszcie 20 milionów złotych[2], co czyni je najdroższym polskim serialem po 1989 jeśli nie w ogóle (zresztą księżycowa gospodarka PRL skutecznie uniemożliwia jakiekolwiek sensowne porównania). Równolegle Agnieszka Holland tworzy dla Netfliksa tajemnicze political fiction 1983, również z domniemanym dwudziestomilionowym budżetem (tyle że w dolarach[3]). Będziemy mieć więc ciekawą serialową jesień tego roku[4].
Polsce oczywiście nie grozi wyjałowienie rynku przez blockbustery. Wręcz przeciwnie, rodzimy rynek jest wyjałowiony i zachwaszczony (że pociągnę tę uroczą metaforę), a pojawienie się prawdziwych pieniędzy to szansa na zakup worka nawozu[5].
Mamy więc powody do globalnego niepokoju i lokalnej radości? Niekoniecznie. Co do globu możemy powiedzieć, że jakoś to będzie. Seriali powstaje z roku na rok coraz więcej i Wiedźmin z kumplami wszystkich nie wykończą. W Polsce natomiast pieniądze nie są gwarantem powodzenia. Bodo był drogi, a się nie udał. TVN pogrążyła Belle epoque zachowawczym scenariuszem. TVP chce na pewno popisać się Drogami wolności, ale potrzeba dużo pracy, samodyscypliny i samowiedzy, żeby uniknąć powtórzenia poprzednich błędów.
Co do zaś Netfliksa... Rok temu na SerialConie producenci widzieli w wejściu na nasz rynek serwisów streamingowych wielkiej szansy. Że przyjdą nie tylko pieniądze, ale i jakość oraz standardy. Tymczasem małą, stanowcza za małą aferą było ujawnienie niskich stawek wypłacanym statystującym na planie 1983. Wyjaśnienie sprawy (zwalenie wszystkiego na firmę zewnętrzną) było tak arcypolskie, aż nieprawdopodobne, skoro showrunnerem jest Amerykanin, a reżyserka, choć Polka, większą część życia zawodowego spędziła na Zachodzie.
Chyba my ich zdeprawujemy, zanim oni nas ucywilizują.


[1] Problemy dzisiejszego Hollywoodu ciekawie opisuje ten esej z GQ Magazine
[2] Dobrą dekadę temu, przy okazji oglądania habeowskiego Rzymu, usłyszałem o zasadzie, żeby porównywać koszt sezonu serialu do analogicznego filmu kinowego. W przypadku pary Rzym-Gladiator wychodzi niemal równo (ok. 110 mln $). Z kolei Kompania braci (125 mln $) okazuje się prawie dwa razy większa od Szeregowca Ryana (70 mln). Nie wiem czy ta zasada dalej obowiązuje i jak ma się do specyficznego rynku polskiego, ale jeśli powiemy dwa razy tak, to Drogi wolności będą wyglądały ciut biedniej niż Miasto 44 (25 mln pln).
[3] Tu chyba nie ma porównania z niczym.
[4] Canal+ nie chwali się wydatkami, ale też ma ambitne plany. Właśnie emituje kryminalnego Kruka, na jesień szykuje Nielegalnych na podstawie Severskiego, a w przyszłym roku możemy się spodziewać Króla (scenariusz na podstawie własnej powieści pisze Twardoch). Ciekawe, czy Król podoła porównaniom z niemieckim Babylon Berlin — który sam w sobie wygląda jak adaptacja zaginionej książki Twardocha. Sami zobaczcie).
[5] Nie jestem analitykiem, ale nie będę daleko od prawdy, jeśli napiszę, że polskie telewizje same sobie zaszkodziły dziadowskimi oszczędnościami, niezrozumieniem, że widz się zmienia, przegapieniem koniunktury. Na oko mają 10 lat w plecy.

niedziela, 11 marca 2018

Za garść makaronu: niech żyje rewolucja! niech żyje Zapata!

Spaghetti westerny to skomplikowana sprawa. Na przykład tytuły. Najmniejszy problem, jeżeli je po prostu tłumaczono, lecz nierzadko zdarzało się, że w każdym języku  funkcjonował zupełnie inny tytuł. I nie dotyczyło tylko powstającej w partyzanckich warunkach masówki. Quién Sabe? Damiano Damianiego, film ze ścisłej czołówki gatunku, stawiany na równi z rzeczami Sergia Leone, znany jest również jako El Chucho, Quién Sabe?, A Bullet for The General (rynek amerykański) oraz Gringo (pod takim mianem wyświetlano go w Polsce).
Do tego nie wiadomo, czy w ogóle mamy do czynienia ze spaghetti westernem. Reżyser Damiano Damiani, uznany twórca thrillerów mafijnych politycznych (Dzień puszczyka, Śledztwo skończone – proszę zapomnieć, Zeznanie komisarza policji przed prokuratorem republiki) do dziś twierdzi stanowczo, że jego film z westernem łączą tylko zbliżone realia geograficzne i czasowe. Z drugiej strony Gringo znakomicie sprawdza się jako opowieść ze schyłkowego Dzikiego Zachodu, a nawet zapoczątkował cały nurt opowieści dziejących się podczas rewolucji meksykańskiej.
Czasy chaosu i niepokoju krzyżują ścieżki ludzi, którzy normalnie nigdy by się nie spotkali. W tym przypadku młody Amerykanin Bill  Tate z El Chuncho — bandytą i rewolucjonistą (granica między jednym a drugim bywa płynna). I choć gringo przyłącza się do bandy Meksykanina, a ten drugi nazywa go nawet przyjacielem, trudno znaleźć dwie bardziej różne od siebie osobowości. Grany przez weterana gatunku Giana Marię Volontè El Chuncho to dziecko rewolucji, która dla niego mogła by trwać wiecznie. Jest oczywiście za wolnością ludu i służy wiernie (choć nie za darmo) dobremu generałowi Eliasowi, ale nie myśli o szczegółach, a trudy przywództwa go męczą. Woli znów wyrwać się na szlak z wiernymi towarzyszami w poszukiwaniu swojego największego marzenia — karabinu maszynowego. Tate (w tej roli Kolumbijczyk Lou Castel) jest jego przeciwieństwem: ma zimne oczy psychopaty, prawie nigdy się nie uśmiecha, a wszystko, co robi jest przyporządkowane jakiemuś celowi. Natura więzi pomiędzy gringo a narwanym rewolucjonistą jest chyba największa zagadką filmu, więc nie będę jej spojlerował. Wystarczy powiedzieć, że cały czas się zastanawiam, czy możliwa jest przyjaźń między tak odmiennymi ludźmi. To nieomal związek międzygatunkowy. Węża ze zdziczałym psem.
Kula dla generała nie jest jednak westernem psychologicznym. To film o rewolucji, zrealizowany z rozmachem, w którym strzelaniny zbliżają się rozmachem do batalistyki. Ze świetnymi dialogami (— Zabijecie mnie, bo jestem bogaty. — Nie, zabijemy cię, bo jesteśmy biedni), suspensem, czy też niesamowitym drugim planem w rodzaju jedynego piśmiennego we wsi, mocnej postaci kobiecej, czy Klausa Kinskiego wcielającego się w El Santo, jurodiwego rewolucjonistę w habicie, z pasami z amunicją przewieszonymi przez pierś i wielkim krucyfiksem zwisającym z szyi. Włosi byli mistrzami w przyozdabianiu swojego Dzikiego Zachodu symboliką religijną. Przeważnie robili to dla efektu, niekiedy na poważnie. W tym przypadku w targanym wojną domową Meksyku umieścili zapowiedź współczesnym filmowi praktykom teologii wyzwolenia.
Bo to chyba najtrafniejszy klucz do Kuli dla generała. Damiani stworzył alegorię konfliktów toczących się w trzecim świecie, gdzie nieuświadomieni klasowo, ale chętni do bitki miejscowi walczyli z siłami rządowymi, wyzwolenie społecznie mieszało się  brudnymi interesami, a zapach krwi przyciągał zawodowych rewolucjonistów i podejrzanych profesjonalistów z bogatej Północy.
Jako miłośnik fantastyki zastanawiam się, czy w kontekście spaghetti westernów kiedykolwiek użyto zwrotu pomimo sztafażu. Bo twórcy Kuli dla generała niewątpliwie odwołali się do podobnej metody, co fantaści. Wprawdzie bez elfów i blasterów, lecz podobieństwo jest wyraźne i jeśli ono nie zachęci do seansu, to nie wiem co.

Trailer Kuli dla generała. [nie przejmujcie się domniemanym spojlerem, i tak najważniejszy jest epilog]