czwartek, 9 grudnia 2021

W przyszłości niech Polskę zobaczę

W przyszłym roku, jeśli czasu starczy, chyba wrócę do Nakręcanej dziewczyny Bacigalupiego. Od pierwszej lektury minęła dekada, więc w sam raz czas zobaczyć, czy rzeczywiście godna była wszystkich laurów, które dostała, Hugo, Nebuli, Locusa, Campbella (dziś Astounding) i entuzjastycznego felietonu Dukaja. Co więcej, jest w niej jedno słowo, które intryguje, i na które chcę już teraz spojrzeć uważniej.

Ale zacznijmy od początku. Akcja Nakręcanej toczy się w XXIII wieku. Zmiany klimatycznej zdemolowały biosferę, niemal ostatecznie wyczerpały się paliwa kopalne. W wyniku wynikłej z jednego i drugiego zapaści w transporcie (dziś nazywamy to pięknie zerwaniem łańcucha dostaw) globalizacja cofnęła się do poziomu połowy XIX wieku. Z tym, że rolę dawnych mocarstw kolonialnych przejęły korporacje biotechnologiczne. W środku tego wszystkiego tkwi zaś Królestwo Tajlandii, próbujące zachować niepodległość i swój największy skarb - bank nasion. Na bezcenne DNA z banku czyhają korporacje, które traktują je tak, jak dziś traktuje się pole naftowe pod cofającym się lodowcem.

Nie miała ta powieść samych zwolenników. Świętej pamięci Wawrzyniec Podrzucki czepiał się,[1], że pomysły Bacugalupiego na biologiczne źródła energii przypominają bardziej Flintstone'ów, niż poważna alternatywa dla węgla i ropy, a już zupełnego ignorowania w powieściowym świecie energetyki jądrowej czy fotowoltaiki nie próbował nawet zrozumieć. Zwolennicy odpowiadali, że biosprężyny to tylko taka metafora[2] (dość niebezpieczny argument w przypadku hard sf) oraz że autor nie zajmuje się problemem globalnie, a jedynie perspektywą gracza z trzeciej ligi, który desperacko próbuje przetrwać mimo braku środków. Inny problem rodzą szwarccharektery, czyli korporacje. Napędza je bowiem nie tylko chciwość, ale pisana wielką literą Nauka. Podobnie jest w przypadku świata za oknem: jak krytykować pewne wypaczenia słusznej rzeczy, nie przechodząc na pozycje szura bojącego się Big Pharmy i czipów  w szczepionkach.

To ciekawe rzeczy, mnie jednak od lat gra w duszy co innego. W powieści korporacje nie rozpychają się brutalnie jedynie w Azji, Afryce, czy Ameryce Południowej. Rozmawia dwóch białych ludzi:

Yates się zaśmiał.

– Nie gadaj mi tu o ratowaniu życia. Widziałem, co się stało z bankiem nasion w Finlandii.

– Nie my wysadziliśmy skarbce. Nikt nie miał pojęcia, że Finowie to tacy fanatycy.

– Każdy głupi by to przewidział. Firmy kaloryczne mają taką reputację, jaką mają.

– To nie była moja operacja.

 i kilka rozdziałów później:

Tak się stało w Finlandii: Peters i Ley, z pętlami na szyi, kopiący nogami powietrze, wysoko nad zgromadzonym tłumem.

Finlandia. Bacigalupi, chcąc nastraszyć futurystycznych korpoludków obawą, że nawet najmniejsi, gdy się ich dociśnie do ściany, potrafią się desperacko i skutecznie bronić. A Finowie są dobrą propozycją. Udało im się w 1940 z Sowietami, może się udać w 2240 z AgriGenem czy innym SoyPro. Zaś kilkaset kilometrów na południe, na drugim brzegu Bałtyku leży nasza Polska.

Na dwie krótkie chwile Paolo Bacigalupi przypomina, że w jego powieści świat to nie tylko Azja południowo-wschodnia + amerykańskie korporacje. Oczywiście powieść zapadła by się pod własnym ciężarem, gdyby zechciał tam wrzucić jeszcze obrazki z innych regionów. Ale co szkodzi pofantazjować nam, czytelników. Zwłaszcza odkąd żyjemy w epoce, kiedy nie tylko fanfiki są wydawane drukiem, ale i samodzielne książki czyta się jak fanfik do czegoś. Globalne zmiany klimaty są, jak sama nazwa wskazuje, globalne. Każdemu się dostanie, może nie po równo, ale na pewno każdemu na swój sposób. Nam również. Jak wyglądałoby rolnictwo po Katastrofie? Czym zastąpilibyśmy szereg surowców, których się u nas nie pozyskuje, i szereg towarów, których samodzielnie nie produkujemy, kiedy do portów przestaną wpływać kontenerowce, a na przejściach granicznych kolejek TIR-ów? Wreszcie jak zachowalibyśmy się, gdyby jacyś uprzejmi, odziani w garnitury i garsonki panowie i panie z zagranicy poprosili grzecznie o klucze do  banku nasion w Powsinie?

W jednym z publicystycznych tekstów dołączonych do antologii Tęczowe i fantastyczne znajdziemy dość pompatyczne zdanie, że większości z nas łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu[3]. Nie do końca się zgadzam (przeczą temu chociaż liczne powieści i opowiadania fantastycznonaukowe z krajów demokracji ludowej, które miałem czytać w mijającym roku), ale już niektóre przypadki szczególne powyższej tezy i jej parafrazy są warte uwagi. Dziś bym na przykład nieśmiało powiedział: większości z nas łatwiej wyobrazić sobie przyszłość świata niż przyszłość Polski.

Byli o tym przekonani autorzy z klasycznego okresu polskiej SF, stąd tak chętnie unikali geograficznych i językowych konkretów. Czasem oczywiście przyczyną była cenzura (pierwsza wersja Wiru pamięci Wnuka-Lipińskiego toczyła się w futurystycznej Warszawie, którą na żądanie wydawcy przerobił na fikcyjny Apostezjon), czasem jednak za decyzją stało szczere przekonanie. W latach 80 młodzi autorzy nie wierzyli, że Polska ma jakąkolwiek przyszłość, a jedyną zmianą może być, mówił bodaj Grzędowicz, elektryczne pałki dla zomowców.

Na pierwszy rzut oka dawno już wybrnięto z tej ślepej plami wyobraźni. Jednak te kilka zdań wyrwanych z Nakręcanej dziewczyny sprawiło, żem zaczął wątpić. Bo przyszłość w wersji buffo, jak w Weselu w Atomicach, to wykpienie się z problemu. Innym wystarczy w międzynarodową scenerię wrzucić pojedynczych Polaków. Celowali w tym autorzy lat 50/60, ale współcześnie mamy Algorytmy wojny Michała Cholewy z identycznie rozegranymi postaciami Wierzbowskiego i Falejczyka. Ba, taki Vuko z Pana lodowego ogrodu to też klasyczny przypadek paprotki - tokenowego (pół-)Polaka w świecie przyszłości, w którym Polska i Polacy istnieją w jakiejś formie, ale jest ona na wszelki wypadek schowana przed wzrokiem. Jest też chwyt luźno postulowany kiedyś przez Dukaja, a zastosowany w Strukturze Michała Prostasiuka: wycinamy wszelką lokalność, uwarunkowania historyczne, kulturowe itp., i opisujemy jak stockowy Zachód. Wada tego rozwiązania jest oczywista: tak możemy pisać tylko o Warszawie, tylko SF bliskiego zasięgu, tylko w wąskim zakresie postcyberpunkowej stabilizacji.

Wreszcie nie sposób wspomnieć o tym, co stanowi największą przeszkodę dla mojego wywodu: cały nurt fantastyki mocarstwowej, który około 2000 dał siłę naszemu ulubionemu gatunkowi wyrwać się z marazmu lat transformacji. Wszak chwalił Dukaj tę deobciachizację Polski. A u Ziemiańskiego Wrocław był supermocarstwowym graczem równym Chinom i Ameryce[4]. Pamiętajmy też, iż pierwszy numer miesięcznika Science Fiction zdobiła okładka z kosmolotem z biało-czerwoną szachownicą na kadłubie. Czyżbym przeoczył coś tak ważnego? Nie, po prostu z perspektywy 20 lat myślę, że nurt mocarstwowy szybko wygasł i teraz egzystuje głównie u epigonów ze stajni wydawnictwa Warbook. Czyli kolejna ślepa uliczka.

Zdawałoby się, że to rzecz oczywista. Nie jesteśmy naukowo-technicznym potentatem, ale przyszłość przyjdzie też do nas. Jeśli kosmici podbiją Ziemię, to i Polskę też. Jeśli pęknie Osobliwość, to i nas zechce przerobić na komputronium. Wszystkie zagrożenia i nadzieje, wszystkie niesamowistości i spełnione proroctwa spadną też na populację żyjącą między Bugiem a Odrą-Nysą łużycką. Trochę gorzej sprawa ma się ze scenariuszami space operowymi, ale można chyba liczyć, że do cylindrów O'Neille'a będziemy emigrować równie tłumnie, co do Chicago. Jednak wszystkie te wizje spowija mrok. Komu pierwszemu się to uda, i nie popadnie w śmieszność, groteskowy nacjonalizm, albo przeciwnie, w kserowanie zachodu, ten ma szansę napisać coś wyjątkowego.

Nie jesteśmy na szczęście samotni z tym dylematem. Cykl Dave'a Hutchinsona jeszcze przede mną, ale pragnący czytać o przyszłych wizjach Zjednoczonej Europy chyba mają ten sam problem...

 


[1] http://www.blog.podrzucki.eu/?p=96

[2] tak sprawę ujął Ł na Zaginionej bibliotece: nie jest to naukowość spod znaku "jakie źródło energii jest najefektywniejsze" tylko refleksja na temat globalnego systemu politycznego, gdzie wyznacznikiem władzy jest posiadanie praw własności intelektualnej.(...) Jestem globalną korporacją z świata "Nakręcanej". Mój dochód jest generowany w oparciu o GMO stanowiące podstawę gospodarki żywieniowej, energetycznej i tak dalej. Wykupuje z góry patenty na alternatywne źródła energii i zamiatam je pod dywam. Jeśli jakieś państwo nie respektuje praw własności intelektualnej i łamie je (np korzystając z tych technologii) doprowadzam do jego ekonomicznego upadku, głodu, zsyłam plagę ale wprost - swoją armię. W ten sposób utrzymuje swoje postkolonialne monopolistyczne królestwo. I się kręci mimo iż teoretycznie te techonologie są na wyciągnięcie ręki.

[3] antologię możecie pobrać stąd. Polecam też Rzecz niepospolitą, która bierze się za tematykę polską, ale w konwencji weird fiction, folk horroru i pokrewnych. Na razie tylko w .pdf, ale po przekonwertowaniu w Calibre daje radę.

[4] zaryzykuję, że Autobahn nach Poznań to taka nasza Nakręcana dziewczyna minus powaga plus machismo plus ta dziwna breslauerska fascynacja niemieckością.


PS: niestety, mimo szumnych zapowiedzi, nie udało mi się wrzucić żadnego wpisu w listopadzie. Cóż, nie jest łatwo, kiedy prosty temat zaczyna nagle domagać się reserczu, bibliografii, czegoś więcej, niż luźne dywagacje. Tak zacząłem i zamroziłem teksty o Dukaju z Twardochem, roku Józefa Mackewicza i opowiadaniach Julii Nideckiej. Ale co się odwlecze, to nie uciecze.

piątek, 29 października 2021

Brzuch i podbrzusze. Konserwatywna fantastyka w pierwszych dniach wojny domowej (2/2)

A oto i obiecana druga część artykułu o Komudagate. Pierwszą znajdziecie tutaj. Zachęcam również do zakupu papierowej wersji Rocznika fantastycznego (to z kolei tu). To dobra publikacja, chociażby dzięki opowiadaniu Emmy Popik, które jest jednym z czołowych osiągnięć w postapo.

Widzicie też pewnie, że Brzuch i podbrzusze (podobnie zresztą jak wcześniejsza recenzja Kajsia) nie jest szczytem blogowej elegancji edytorskiej. Po prostu na razie jaram się samym powrotem do regularnego pisania. Kiedy już poczuję grunt pod stopami, zacznę się bawić całym arsenałem, jaki daje mi html ;-)


5.

Tyle ambitna młodość. Przyjrzyjmy się teraz ich okopanym na polu fantastyki adwersarzom.

By wytłumaczyć, dlaczego polska fantastyka jest tak zauważalnie konserwatywna (prawicowa, konserwatywno-liberalna, centroprawicowa, jak zwał, tak zwał) wylano już morze papieru i trudno dodać cokolwiek nowego[1]. Ważniejsze wydaje się stwierdzenie, że nurt prawicowej światopoglądowo polskiej fantastyki już dawno się wyczerpał, tracąc moc i ambicje tworzenia dzieł dojrzałych, oryginalnych i poszukujących. Łatwo nawet wskazać, które tytuły były tego nurtu osiągnięciami szczytowymi: Walc stulecia Rafała Ziemkiewicza (w kategorii fantastyki problemowej) i pierwszy tom Pana lodowego ogrodu Jarosława Grzędowicza (w kategorii fantastyki rozrywkowej). Od tego momentu trudno znaleźć tytuł, który porwałby czytelników. Mamy za to multum niezamierzonych autoparodii w rodzaju Requiem dla Europy Kempczyńskiego i Ucieczki z kraju kobiet Wanga[2], tekstów pisanych, jakby osoby autorskie straciły zainteresowanie rozwojem swojej twórczości w latach 90. (Hel-3 Grzędowicza i większa część antologii Przedmurze), osób autorskich odcinających kupony od starych sukcesów (niemal cała twórczość Jacka Piekary i topiący talent w nadprodukcji Pilipiuk), wreszcie publicystów nierozumiejących, że tu potrzeba precyzji fechtmistrza, a nie siły sejmikowego rębajły (to o Komudzie)[3].

 Lecz jeszcze poważniejsze jest oskarżenie o uwiąd, umysłowe lenistwo niegodne ludzi z pretensjami do dziedzictwa po Lemie i Zajdlu. Konserwatyzm bowiem to poważna tradycja intelektualna, o bogatej tradycji, różnorodności podejść i wcale nie wyczerpanym potencjale. Rzucając dowolnym ważnym w danym momencie tematem można odkryć, jak wiele konserwatyści maja w nim do powiedzenia. Choćby ekologia: mamy Zieloną filozofię Scrutona, Jana Gwalberta Pawlikowskiego, jungerowską figurę leśnego wędrowca, ekologiczny anarchizm Tolkiena i encykliki papieskie.

Tymczasem polska fantastyka zredukowała konserwatyzm do radości z jedzenia kiełbasy i kopcenia szlugów pomieszanego z lękiem, że przyjdą feministki i muzułmanie, by nam tego zakazać.  Zapytaj ich o bioetykę, redefinicję rodziny[4], automatyzację produkcji, transhumanizm, rozpad narodów na cyfrowe plemiona, kryzys klimatyczny, rakietę marsjańską Elona Muska, a wzruszą ramionami, że to wszystko pic na wodę fotomontaż. Najważniejsze, by można było kupić u znajomego rolnika kiełbasę ze szwarcszlachtungu i flaszkę śliwowicy. To myślenie pokolenia, którego wczesna młodość miała nieszczęście przypaść na rozpadający się PRL, pokolenia, któremu wolność utożsamiła się z możliwością napchania brzucha deficytowym mięsem[5].

I ten płytki konsumpcjonizm połączony z odrazą wobec wszystkich, którzy chcą go ograniczyć, stał się obsesją literatury starofandomowej.

Była okazja wybrnąć z tych umysłowego bagna. Szczepan Twardoch, zanim odszedł do głównego nurtu, wyrastał powoli na kogoś, kto wprawdzie dzieli ze starymi światopogląd, ale będąc młodszy o dekadę, inaczej wykształcony, z innego środowiska, potrafił wyjść poza wyświechtane tematy. Niestety (dla fantastyki, bo sam chyba sobie chwali) napisał Morfinę.

 

6.

Wszystko to sugerowałoby, że konserwatywną fantastykę czeka już tylko powolny uwiąd. Finansowo gwiazdom długo nic nie zaszkodzi, inni mogą liczyć na boomerskie orbitowanie wokół festiwalu w Nidzicy/Mierkach, jednak trudno oczekiwać, żeby ich powieści i opowiadania miały jakiś wpływ na fantastykę w Polsce. Chyba, że tak jak Komuda, wywołując awanturę, która przyspieszy progresywny marsz przez dusze i instytucje. Trudno oczekiwać też, że nurt uratuje pojawienie się nowego pokolenia.  Raz, że trudno byłoby takim autorom zmieścić się na rynku rozgrywanym przez stronnictwa, z których jedno odrzuci ich za światopogląd, a drugie jest zamkniętym klubem, a dwa, że taki brylant jak Twardoch zdarza się raz na wiele lat.

Trudno też uwierzyć, że ci starzy generałowie, którzy od lat są przygotowani na poprzednią wojnę, nagle przysiądą fałd i zaczną poszukiwać nowych środków wyrazu i świeżych myśli. Zbytnio zgnuśnieli. Całą inicjatywę przejął nowy fandom.

Nie oznacza to jednak jego zwycięstwa, bo zanim gruby schudnie, chudy umrze z głodu. Zbudowanie własnych i kanonów oraz bazy konsumenckiej, gotowej za to zapłacić zajmuje czas. Na razie więc nowy fandom istnieje w rzeczywistości, którą stworzył  stary. Jeżeli ten się wycofa – fandom czeka zapaść.

A kolorowa flaga powiewająca nad zdobytymi ruinami to nie wygląda dumnie.

 

Nie wiem, czy to warte wspomnienia, ale w polskim ruchu SF wielką rolę odegrali na początku homoseksualiści. (...) kluby SF były, zwłaszcza na początku, miejscem, gdzie się zbierali ludzie w jakiś sposób wyobcowani, samotni, mający kłopoty z bliskimi, z nawiązywaniem kontaktów przyjacielskich. klub dla wielu był protezą rodziny. Zresztą to jest chyba światowa tendencja. Lem w „Fantastyce i futurologii” straszne gromy miotał na Fandom, zwłaszcza amerykański, że to banda dziwadeł i odmieńców. Sam fakt pisania science fiction czynił z człowieka odmieńca, a w ruchu aktywistów odnajdywali się jeszcze bardziej „odmieńcowaci odmieńcy”.

Rafał A. Ziemkiewicz i Rafał Geremek, Wkurzam salon, 2011



[1] Nieodmiennie polecamy eseje Kilkunastu Hamletów Parowskiego, Inżynierski etos Ziemkiewicza i Wyobraźnię po prawej stronie Dukaja, które wyczerpująco to wyjaśniają. Ostatni tekst ma jeszcze ciekawy aspekt: możemy zobaczyć, jak pisarz SF starej szkoły podpowiada tematy (wtedy słabo aktywnej) lewicy i kompletnie rozmija się z tym, co porwie ją już za kilka lat.

[2] Nie jest to żaden bestseller, ale w progresywnym fandomie stał się jednym z argumentów w temacie „dlaczego nie czytam polskiej fantastyki.”

[3] Zważywszy, że Komuda w wywiadzie dla Do rzeczy nie wiedział, kto to jest Jeff Vandermeer, zasadne jest pytanie, czy starzy fantaści nie zamknęli się w świecie młodzieńczych lektur i przestali już śledzić nowości.

[4] Rodzina to jedna z największych trosk konserwatyzmu, więc trudno zrozumieć, dlaczego nasi konserwatywni fantaści tak słabo interesują się tematem. Jeden Grzędowicz dwa razy sygnalizował (w Księdze jesiennych demonów i niedocenionym Popiele i kurzu), że ma coś ciekawego powiedzenia o rodzinie, ale szybko wrócił do pisania komiksów prozą. W zamian mamy patchworkowe familie Marty Kisiel i Anety Jadowskiej.

[5] Są też inne obsesje. Nie sposób na przykład policzyć, ile razy Pilipiuk pisał o paszporcie leżącym w szufladzie.

poniedziałek, 25 października 2021

Brzuch i podbrzusze. Konserwatywna fantastyka w pierwszych dniach wojny domowej (1/2)

Poniższy tekst który napisałem rok temu . Ukazał się w zredagowanym przez Bartka Biedrzyckiego Roczniku Fantastycznym 2020 i jest próbą uporządkowania przynajmniej części czarnych myśli, które kotłowały mi się w głowie po Komudagate. Czy od tego czasu coś bym zmienił, dopisał, skreślił? Chyba jeszcze nie. Na razie konflikt uległ wygaszeniu i czeka na kolejny zapalny impuls, siłą rzeczy trudno więc o podsumowania i wyciąganie wniosków.

To część pierwsza, za parę dni wrzucę drugą. Całość można przeczytać na papierze, który kupicie u Wojtka Sedeńki. Polecam, bo są tam też naprawdę bardzo dobre opowiadania.


1.

Historycy będą pewnie mówić, że wszystko było przesądzone, a jedynym niepewnym – komu pierwszemu puszczą nerwy i zaatakuje. Padło na Jacka Komudę i opowiadanie Dalian, będziesz ćwiartowany zamieszczone w Nowej Fantastyce 7/2020. Pozwolę sobie przytoczyć podstawowe fakty. Umiejscowione w tym samym świecie, co wydawany w Fabryce Słów cykl fantasy Jaksa, opowiadanie dość powszechnie uznano za homofobiczne, a sprawa wypłynęła poza fandom, kiedy w serwisach społecznościowych zaczęło krążyć dosadne streszczenie fabuły autorstwa Piotra Tarczyńskiego, tłumacza literatury amerykańskiej, a prywatnie męża Jacka Dehnela[i]. Niedługo potem pisarka fantasy Karolina Fedyk zamieściła na twitterze krótki opis afery w języku angielskim, który przeczytali pisarze zagraniczni  - w tym wpływowy na anglosaskim rynku autor i redaktor, Jeff Vandermeer. Kilka osób (Usman T. Malik, Karl Schroeder, John Chu, Indrapramit Das, Desirina Boskovich, Kelly Robinson, Keffy R.M. Kehrli oras sam Vandermeer) zagroziło bojkotem działu zagranicznego pisma. To oraz atmosfera na facebookowym profilu (najazd prawdziwych i mniemanych trolli, agresja, liczba usuniętych komentarzy i użytkowników idąca w dziesiątki, jeśli nie setki) zmusiło redakcję do kroków. Uzupełniono ekipę adminów fanpejdża oraz wydano specjalne ogłoszenie, najpierw w sieci, potem drukiem w numerze sierpniowym. Redakcja odcięła się od aktów i mowy nienawiści, podkreśliła własne otwarcie na różnorodność oraz zapowiedziała, że jeden z numerów jesiennych będzie numerem tematycznym, w którym zaprezentują się nienormatywne osoby autorskie.

Sprawa jednak na tym nie ucichła. Po powrocie z urlopu redaktor działu zagranicznego, Marcin Zwierzchowski zapowiedział, że na początku 2021 odchodzi z czasopisma[ii]. Jackowi Komudzie odkryto jeszcze bardziej kontrowersyjne opowiadanie Mowa nienawiści pokutnika Duki do tej pory skryte przed oczami mas na łamach internetowego periodyku Nowy Napis. A 5 sierpnia został upubliczniony list otwarty w obronie wolności słowa, podpisany m.in. kolegów Komudy z Klubu Tfurców, szefa Fabryki Słów, Eryka Górskiego, Konrada T. Lewandowskiego, Wojciecha Szydę, Krzysztofa Sokołowskiego oraz – co było największym zaskoczeniem – Jacka Dukaja[iii]

 

2.

Napięcie między szeroko pojętym starym a nowym fandomem narastało od dłuższego czasu. Upraszając rzeczy, „stary fandom”  wywodzi sie jeszcze z lat 80, jeśli nie wcześniejszych. Jego struktury, formalne i towarzyskie, powstawały w czasach analogowych. Światopoglądowo jest kojarzony z prawicą, a jego ikonami, prawdziwymi poster boyami, są autorzy Klubu Tfurców, Jarosław Grzędowicz, Andrzej Pilipiuk, czy (teraz już rzadziej, bo jako fantasta od lat nieaktywny) Rafał Ziemkiewicz. „Nowy fandom” z kolei powstał już w warunkach oplecenia świata już nie tyle przez internet, ale serwisy społecznościowe. Jest metrykalnie młody, światopoglądowo progresywny i nie będzie chyb ryzykiem stwierdzić, że jest bardziej polskojęzycznym odgałęzieniem fandomu globalnego (czyli anglojęzycznego) niż tworem lokalnym.

Siłą więc rzeczy oba fandomy żyły razem, ale jednak osobno (czy nie jest symptomatyczne, że wojna wybuchła w 2020, roku bez konwentów?). Młodzi otwarcie gardzą starymi; wystarczy poczytać, jaką mają opinię o Grzędowiczu czy Pilipiuku. Nie muszą ich nawet czytać, bo to już wiedza ogólna, że z polskiej fantastyki szanować można Lema, Sapkowskiego, potem długo, długo nic, i dopiero Martę Kisiel. Starzy zaś zdają się zatrzymać mentalnie w połowie lat dwutysięcznych, w epoce wysokich nakładów Wędrowyczów i Zajdli dla Pana lodowego ogrodu, i zmian w fandomie zwyczajnie nie zauważają, póki nie dojdzie do kolizji. A miejscem kolizji okazała się Nowa Fantastyka, czasopismo nie tak silne, jak niegdyś, ale wciąż symbolicznie ważne, bo będące jedynym „prawdziwym” (tj, nie będącym niskonakładowym prawie-że-zinem skierowanym do ludzi z bańki[iv]) tytułem poświęconym naszemu ulubionymi gatunkowi. I jest na to dowód: żaden inny magazyn literacki w ostatnich latach nie zwrócił na siebie uwagi mainstreamowych mediów. To oczywiście iluzoryczna potęga. Nakład jest kilkutysięczny, a redakcja w ramach oszczędności przeszła na pracę zdalną już kilka lat temu. Trudno wyobrazić też sobie, że zawarte w środku teksty miałyby najmniejszy wpływ na klimat społeczny w Polsce. Niemniej, jak wyżej wspomnieliśmy, kapitał symboliczny NF jest wciąż na tyle duży dla fandomu, żeby gra stała się warta świeczki.

Niektórzy mogliby powiedzieć, że to tylko powtórka z lat 90. Wtedy też Maciek Parowski wykłócał się z autorami dekadę-dwie młodszymi o niego o linie programową pisma i to, jaka literatura powinna ukazywać się na łamach. Wówczas sytuacja byłaby nawet zabawna: Cetnarowski wszedł bezwiednie w buty poprzednika, dawni buntownicy z Klubu Tfurców zostali sytymi obrońcami status quo, nowy fandom miesza natomiast szczytne hasła z marzeniami o zobaczeniu własnych, lepszych oczywiście, opowiadań w miejsce pupilów redaktora prozy polskiej. Pooburzamy się, pośmiejemy, a za jakiś czas sprawa sama wygaśnie.

Nie jest jednak tak prosto. Rok po śmierci Parowskiego rozgorzał konflikt znacznie poważniejszy od tych, w których on brał udział. Jakie złośliwości nie wylewałyby się z tamtych polemik, ich uczestnicy jeździli na te same imprezy, mieli podobne lektury formacyjne, dzielili ten sam światopogląd. Nie angażował się w nie nikt spoza światka polskiej fantastyki. Wreszcie tamten spór w fandomie nie był przedłużeniem niebezpiecznego, potencjalnie krwawego konfliktu społecznego.

 

3.

Redakcja przeprosiła, konserwatyści odpowiedzieli apelem o obronę wolności słowa. Po pierwszych wystrzałach i pierwszej zdobyczy zaczęła się wojna pozycyjna. Stary konserwatywny fandom wydaje się być silniejszy. Jest bardziej doświadczony, książki jego autorów dobrze się sprzedają, ma swój bastion, Fabrykę Słów, dla której Pilipiuk, Piekara, Grzędowicz czy Ziemkiewicz to konie pociągowe. Mając swoich autorów, swoich czytelników i swoje wydawnictwa, konserwatyści nie muszą bać się ewentualnego bojkotu.  Pytanie jednak, czy mogą zdziałać coś ponad to. Podpis Dukaja pod listem otwartym dziesięć lat temu miałby siłę rażenia bomby atomowej. Dziś to raczej jednorazowa salwa na pokaz.  Dukaj nie jest już bogiem fantastyki, zamiast dać nam Rekursję czy Drugą tercję progresu, rozdrabnia się, pisze drobnicę, na którą zwracają uwagę tylko najwierniejsi (stąd nominacja do Żuławskiego za Imperium chmur) i angażuje w projekty transmedialne, w które wierzy chyba już tylko on sam (przykładem brutalna ocena Serca ciemności ze strony zawodowych tłumaczy oraz chłodne recenzje Po piśmie). Progresywni fantaści szanowali go za formy niebinarne w Perfekcyjnej niedoskonałości, teraz jednak mają nowych bohaterów.

Nowy fandom z kolei stoi na pozycji rewolucjonisty, który wywalczył więcej, niż potrafi utrzymać. Wizja queerowego numeru, czy nawet więcej, całej nowej linii programowej, w której selekcja tekstów będzie się opierać na paradygmacie otwierania się na perspektywy nieuprzywilejowanych mniejszości, a stałą praktyką przy ich ocenie będzie sensivity reading. Pytanie, czy progresywiści są to w stanie udźwignąć i jak zareagują czytelnicy. Teraz dopiero bowiem zaczyna się czas na prawdziwy bojkot konsumencki. Byłoby gorzką ironią, gdyby ludzie, którym redakcja przyznała rację, przeprosiła ich, oraz wprowadziła interesujące ich treści, nie zostali czytelnikami, natomiast faktyczni czytelnicy zgodzili się z sygnatariuszami listu otwartego i zwyczajnie zrezygnowali z pisma.

Najbliższe miesiące będą zatem czasem próby, kiedy dowiemy się, jaka jest realna siła nowego fandomu, czy lojalność starego względem NF wygra z obrazą na fakt, że nie są jego wyłącznymi dysponentami. Wreszcie redakcja zweryfikuje słuszność wybranej strategii.

 

4.

Po przedstawieniu sytuacji, pierwszym pytaniem, jakie powinno się nasunąć, to jaka jest właściwie ta nowofandomowa fantastyka? O „hermeneutyce zerwania” z tym, co i o czym pisał stary fandom, już wspomnieliśmy.  Nie jest to lokalny wynalazek, na zachodzie też właśnie wykuwają się nowe hierarchie wartości, czego wyrazem jest odrzucenie patronatów H.P. Lovecrafta i Johna W. Campbella, dwóch niewątpliwych rasistów i seksistów, nad dwiema ważnymi branżowymi nagrodami: World Fantasy Award (statuetkę przedstawiającą popiersie HPL-a zastąpiono drzewkiem i księżycem w pełni) i J.W. Campbell Award (którą przemianowano na Astounding). W dalszej kolejności odpadają inni autorzy, którzy nie przystają do gustów nowego fandomu nie tylko biografią, ale poziomem literackim (umówmy się, Asimov nie był mistrzem pióra), czy tonem, który Jeanette Ng określiła jako sterylny, męski, biały, wywyższający ambicje kolonialistów i przemysłowców[v].

Kanon się zmienia i nie należy drzeć szat nad faktem, że hołubione w pokoleniu dziadków arcydzieło dla wnuków będzie nieznośną ramotą. Ot, sławy ze złotego i srebrnego wieku odejdą tam, gdzie główny nurt posłał przed laty Eugeniusza Sue. Zagadkowy jest jedynie kształt nowego kanonu. Anglosasi mają progresywne gwiazdy, Le Guin, Delany’ego, Brackett, Butler, Discha, oraz multum zapomnianych postaci, które egzystowały na marginesie świata urządzonego przez białych redaktorów pokroju Gernsbacka i Campbella, i teraz zostaną tryumfalnie odkryte na nowo. W Polsce, jak już wspomnieliśmy, jest Lem, gwiazda pierwszej wielkości, jest Sapkowski, pionierki kobiecej fantasy, czyli Brzezińska i Białołęcka. Na tym polski nowy kanon się urywa, a zaczyna pokolenie pretendentek i pretendentów do wielkości.

Chyba zaś najważniejszą nowością w nowofandomowym podejściu do literatury pięknej, jest potrzeba identyfikacji bohatera z czytelnikiem, który powinien (a powodzenie w znacznym stopniu decyduje o ocenie) odnaleźć swoją tożsamość w tekście. Poniekąd dotyczy to osoby autorskiej, która staje się reprezentantem swojej tożsamości na fandom. Stara szkoła pisania (i czytania również) była koncepcyjna. Liczył się oryginalny pomysł, w który wrzucono pretekstowego bohatera, który był funkcją tekstu. I oczywiście, można pokazywać palcem na Campbella, któremu nie podobały się postaci kobiecie, bo jego zdaniem nie o tym chciał czytać trzynastoletni fan fantastyki naukowej, albo zastanawiać się, na ile Conan był projekcją kompleksów swojego twórcy, ale nigdy nie było to otwarcie zadeklarowane. Młoda fantastyka woli odwrotnie: pisać w ramach ustandaryzowanej konwencji (pomimo chociażby ciekawego worldbuildingu Nory K. Jemisin[vi]), oddając głos bohaterom reprezentującym tożsamości wcześniej marginalizowane.

Wreszcie zmiana mniej fundamentalna, choć ważna. Stopniowe przenikanie do „dorosłej” i „poważnej”  fantastyki chwytów literackich znanych z literatury Young Adult i fanfików. Pierwsze jest łatwiejsze do zauważenia i stąd wywołuje oburzenie czytelników starej daty. Poetyka YA ma jednak jedną zaletę: pisząc młodzieżowo (choć czytelnikiem docelowym jest dorosły) uwalniamy się od toczącej w ostatnim dwudziestoleciu kulturę popularną zarazy cynizmu i ironicznej samoświadomości. Drugie, czyli fanfikoza, jest trudniejsze do wychwycenia rozumowego komuś, kto nie siedzi w świecie fan fiction, ale wyczuwalne. Chociażby czytając nominowane do Nebuli Amberlough Lany Eleny Donnely ciężko uciec od wrażenia, że to nie fantasy, nie historia alternatywna, nie dieselpunk, ale fanfik dwudziestolecia międzywojennego.



[i] W wywiadzie dla Do rzeczy Komuda przyznał się, że opowiadanie od samego początku miało być przeciwko Dehnelowi (co słychać choćby w brzmieniu imienia Dalian), który kiedyś ostro jego skrytykował prozę historyczną. Wplątywanie nieznającej kontekstu redakcji w prywatne wojenki z popularnym i wpływowym prozaikiem słabo świadczy o Komudzie.

[ii] Wprawdzie na swoim oficjalnym profilu na Facebooku Kulturalny człowiek tłumaczył to zmęczeniem i szukaniem nowych wyzwań zawodowych, o których zaczął myśleć już wcześniej, trudno jednak nie zauważyć, że on, całą swoją karierę opierającym na kontaktach z zachodnimi pisarzami, najboleśniej odczuł skutki afery.

[iii] Który chyba najwięcej ryzykuje  z tego grona (obok Kołodziejczaka, zajmującego menedżerskie stanowisko w polskiej filii duńskiego wydawnictwa). Jeśli progresywny świat kultury weźmie sobie to do serca, to skończą się wywiady, debaty, projekty i współpraca z Netfliksem.

[iv] Choć sukces (magazyn przestał się ukazywać w wyniku rozpadu redakcji) reaktywowanego Feniksa, powrót Wojtka Sedeńki do Sfinksa oraz, rzecz jasna Rocznik fantastyczny, to obiecujący pomysł na wybrnięcie z kryzysu prasy i ominięcie dystrybucyjnych gigantów.

[v] Nie było to pierwsze obalenie przemożnego wpływu Campbella na fantastykę. Założone w 1950 pismo Galaxy Science Fiction skupiło autorów, których proza nie mieściła się w linii programowej Astounding. Do Galaxy pisali m. in. Pohl (który został potem redaktorem naczelnym), Bradbury, Heinlein, Cordwainer Smith, Ellison, Silverberg.

[vi] W Polsce pierwszą jaskółką takiej nowej, zapatrzonej w nagradzane na zachodzie tytuły fantasy są Skrzydła Fedyk.

czwartek, 21 października 2021

Kaj idzes? Na Śląsk.

 

Mamy modę na mikrotożsamości, postanowiłem się więc wyoutować: moja rodzina po kądzieli pochodzi z Korytarza Radwanickiego. Co to? Otóż w 1278 książę krakowski Bolesław Wstydliwy wydzielił ze swych włości kasztelanie Zatorską i Oświęcimską, po czym przekazał swemu krewniakowi, Władysławowi opolskiemu. Granica między księstwami przesunęła się daleko na wschód, aż pod mury opactwa benedyktynów w Tyńcu. Można powiedzieć, że na ponad dwa stulecia (ostatecznie całe terytorium wróciło za Jana Olbrachta) zachodnia Małopolska była pod panowaniem Śląska.

Ale czy cała?

Była bowiem jedna wioska, która...

Dobra, przesadzam. Wsi było kilkanaście, należały do rycerskiego rodu Radwanitów, który Bolesław pozostawił pod swoją zwierzchnością, pewnie jako rodzaj zabezpieczenia tyłów. Magicznego napoju nie mieliśmy, chociaż w ostatnich latach na południowym zboczu Masywu Draboża (zwykłe pagórki, ale ludzie z północy kraju czują się jak w Beskidach) bardzo ładnie rośnie winorośl. Na mapie byłby to szeroki na kilka kilometrów pas ziemi ciągnący się od Zebrzydowic do Wisły. Nie sugerujcie się Wikipedią, bo coś na niej namotali – na przykład komora celna dzieliła Brzeznicę na pół, a tymczasem wiki całą ją oddaje Śląskowi. Być może pamiątką po tamtych radwanickich czasach sprzed 700 lat jest siemionka: wigilijna zupa z siemienia konopnego, podobna do śląskiej siemieniotki.

A przypomniałem sobie to wszystko czytając nagrodzoną Nike książkę Kajś Zbigniewa Rokity. Jest to połączenie prywatnej opowieści o losach własnej rodziny w XX wieku z szerszym reportażem, w którym autor objeżdża Śląsk, prezentując nam jego przeszłość i teraźniejszość, rzeczy, których gorolski umysł nie ogarnia i takie zaskakująco znajome.

Większość tekstów o Kajsiu  skupia się na tym, co odmienne (strach pomyśleć: egzotyczne) i nieznane. A ja o dziwo sporo kojarzyłem. Może nie na poziomie szczegółu, ale ogółu. Trochę dlatego, że z zachodniej Małopolski na Śląsk jest zwyczajnie blisko, może dlatego, że mam jeszcze tożsamość nowohucką, a Huta ma z Hanysami pewne zadry, może dlatego, że czytałem Twardocha[1] od debiutu, więc wiem, a może zwyczajnie nie ma niczego nowego pod słońcem.

Znajomy jest już tytuł. Kajś, tak mówimy w gwarze krakowskiej. Czy raczej w krakoską gådce, bo już do tego ekstremum sprawę doprowadzili ludzie od poświęconego jej festiwalu odbywającego się w Modlnicy. Kaj idzes, klarnecie bosy. Podobnie jak Ślązacy, pochylamy samogłoski (przez co mamy ich w porywach do szesnastu:  a, ą, å, ă, e, ę, ē, ĕ, i, ï, o, ó, ô, õ, u, y ) i zdarza nam się akcentować na ostatnią sylabę. Zdarza się, bo, podobnie jak w hajmacie Rokity, mało komu się chce i lokalny język zamienia się z żywej mowy w humorystyczny skansem. Chociaż też, jak Rokita, mam nadzieję: pewien student z Ukrainy mówił mi, że mówimy inaczej, niż się uczy i musi się przyzwyczaić.

Wiele z relacjonowanych w Kajsiu przypadków komentowałem podczas lektury pełnym zaskoczenia pomieszanego z radością „o, to wy też!” My pękamy z dumy, że przed Francuzów nauczyliśmy używać noża i widelca. Wy, że już sto lat temu mieliście wasserklozet na każdym piętrze. Podobnie kochamy się w historiach alternatywnych. Ta śląska to marzenie, że byłoby lepiej, gdyby zamiast robienia plebiscytu, utworzono po Wielkiej Wojnie terytorium mandatowe jak w Syrii czy Palestynie, które z wolna przekształciłoby się w niepodległe państwo wielkości Litwy, za to z przemysłem jak w Belgii. My, Polacy, historii alternatywnych mamy bez liku. Ja ostatnio, po lekturze Cata-Mackiewicza doszedłem do wniosku, że najlepsza w długiej perspektywie byłaby restytucja Polski z jakimś Habsburgiem na tronie. Uniknęlibyśmy całej tej rzeźni zwanej XX wiekiem, a i Ślązacy mogliby się dochrapać dla siebie kraju koronnego: rządzącego się samodzielnie, ale funkcjonującego w ramach federacji chroniącej przed łapami ościennych imperiów.

Poważni historycy te marzenie kwitują tak samo, jak poważni ludzie chwalenie się sztućcami i spłuczkami: śmiechem.

Znajomo przebiegło śląskie odrodzenie narodowe w latach nastych naszego stulecia: błyskawiczna jazda od euforii po głęboką depresję, a śląska reprezentacja polityczna w samorządzie ledwie weszła do koalicji, żeby się rozpaść na milion frakcji i przepaść w następnych wyborach. Jakbym czytał opis dowolnego procesu społecznego w Polsce. Kiedy wódz autonomistów, Jorg Gorzelik, opowiada, jak obcy dla śląskich dzieci jest Sienkiewicz, to ja mu mówię, że dla mnie też. Może poza Potopem, który wreszcie dzieje się w Polsce, którą znam, bo reszta trylogii to jakieś azjatyckie awantury. Podobnie, jak polscy politycy, Gorzelik jest inteligentem, który próbuje w wiece, ale mu nie wychodzi. Ten słynny cytat z Lloyda George’a o małpie i zegarku bardziej uwłacza Ślązakom, niż Polakom. Ma arsenał dobrze wykutych tekstów, ale robi się zmieszany, gdy go przyłapią, jak na marszu autonomistów biega między straganami  i bezskutecznie każe handlarzom pochować krzyże żelazne ze swastykami.

Ale to nie tak, że łączy nas, Śląsk i Polskę, tylko ogólna humpfowość. Dramatyczne momenty również. Moi krewni też mieliby problem, gdyby za komuny nadgorliwa nauczycielka kazała napisać wypracowanie o tym, co dziadek robił na wojnie. Dziadkowi wygodniej było dwadzieścia lat udawać sierotę, niż chwalić się zdjęciem ojca w amerykańskim mundurze z orzełkiem w koronie na furażerce. Albo kuzynem, który wyruszył z Podkarpacia na odsiecz powstańcom w stolicy i wrócił gdzieś w 56. Wyzwolenie, jak je jeden jedyny raz zrelacjonowała moja babcia po mieczu, bardzo przypomina koszmar opisywany przez Rokitę. W ogóle ta część pamięci jest niespakietowana, idzie w poprzek polityki. Styczeń 1945 jest w oczach Ślązaków w dużej mierze tym samym, czym dla polskiej prawicy. Z kolei liberalna lewica, życzliwa językowi śląskiemu i idei autonomii, trzyma się narracji, że to było zwycięstwo nad faszyzmem, którego waga przyćmiewa wszelkie drobne wypaczenia, które i tak ubrdali sobie jacyś oenerowcy.  

W ogóle Rokita to swój człowiek, jeśli chodzi o wielkie słowami. Jak Polak-inteligent znalazł złoty środek między rzucaniem nimi bez namysłu, a żelazną dyscypliną w pilnowaniu, gdzie użyć jakiego przymiotnika. Jego dziadek w zajętej przez nazistów Rabce jest niemieckim żołnierzem. Rabunkowa eksploatacja złóż węgla pod Bytomiem dowodzi, że dla Polski Śląsk był wewnętrzną kolonią, ale w projektowanym kraju autonomicznym znajdzie się nieśląskie Zagłębie, bo konieczny dodatek, i bo zbyt się już ze Śląskiem zrosło i rozumieją to nawet miejscowi nacjonaliści. Kontekst nie pozwala wyłapać, o których nacjonalistów chodzi, śląskich czy polskich. Nieco wcześniej Rokita referuje nadmiar śląskości w województwie, które w ponad połowie składa się z Małopolski: śląski herb, nazwy instytucji, spółka Tramwaje Śląskie, której wozy hulają po Będzinie, i Koleje Śląskie, której tabor obsługuje Częstochowę. Góralskie dzieci spod Żywca, które zapytane przez nauczycielkę, gdzie żyją, odpowiadają, że na Śląsku. Jest to jednak wszystko pełne ze strony Ślązaków, cytuję, swego rodzaju czułości.

Trochę się zagalopowałem i jeszcze wyjdzie, że się nad Kajsiem i jego autorem znęcam. Może po prostu jest tak, że specjalnie kręcę nosem na siłę. Rok temu cieszyłem się z Nike dla Baśni o wężowym sercu, ale syczałem na robienie z Szeli polskiego Machny. Nie robi się z poważnych spraw, jakimi są lokalne dzieje, mitu dla progresywnej Warszawy (to, że dla Rokity „Warszawa” jest często synonimem „Polski” też o czymś świadczy). Dla konserwatywnej zresztą też.

Czy to dobrze, że Kajś dostało Nike? Oczywiście. Chociaż nie wiem, za co dostało. Ja bym ją przyznał za rodzinną historię autora (nie przyglądajcie się zamieszczonemu z książce drzewu genealogicznemu, bo to spoiler), los przełamany tragedią i uratowany przed mrokiem miłością, ale wahałbym się przed honorowaniem części „powszechnej”, bo to po prostu przewodnik po temacie ujęty w wygodną formę „reportażu z Czarnego”[2].

 

Zbigniew Rokita, Kajś, wyd. Czarne Wołowiec 2020


[1] Wielkiego nieobecnego tej książki. Przewija się tylko gdzieś w tle oraz dał inspirację dla pierwszego zdania Kajsia, które brzmi jak pastisz Dracha.

[2] Rozdział o wspinaczce na szczyt hałdy Szarlota brzmi jak zaginiony reportaż Szczerka. Nie mówcie, że to nie jest już pewna forma.

środa, 13 listopada 2019

Nowa Fantastyka 11/2019

Wstyd trochę zaglądać mi na bloga, a jeszcze bardziej odzywać się po tak długiej przerwie. Na swoje usprawiedliwienie mam multum rzeczy, które właśnie robię. Jednym z efektów pracy jest opowiadanie Kochałam Zbyszka Cybulskiego, które znajdziecie w listopadowej Nowej Fantastyce. Science Fiction, rozbuchany tytuł i parę, mam nadzieję, że udanych, wykrętek narracyjnych to chyba ten miks, który najbardziej chciałbym pisać. Ale nie tylko, bo by się znudziło.
Zapraszam do lektury i zapewniam, że to nie koniec.