środa, 27 sierpnia 2025

O "Czwartej epoce" Kobo Abe

Czego się spodziewałem, sięgając po Czwartą epokę? Kojarzyłem autora ze sfilmowanej Kobiety z wydm, a notka na okładce opisuje jako kogoś kroczącego szlakiem Kafki i Camusa. Do tego fama pierwszej nowoczesnej japońskiej powieści science-fiction... Wyobraziłem sobie więc, że albo to będzie coś bardzo staromodnego, w rodzaju przedwojennych europejskich dystopii oraz opowieści o cudownym wynalazku, albo też jeden z tych przypadków, kiedy za tematy bliskie miłośnikom fantastyki bierze się ktoś spoza niej i przepuszcza przez filtr własnych, niefantastycznonaukowych fascynacji. Nie mogłem się bardziej mylić.

Czwarta epoka to hard SF pełną gębą, wyprzedzająca swoją, nomen omen, epokę o kilka długości, rzucająca koncepcję za koncepcją w tempie, którego nie powstydziłby się Dukaj w swoich najlepszych momentach, i ponadto za nic mająca sobie oczekiwania oraz przyzwyczajenia czytelnika.

Dzieje się tak chociażby dlatego, że Abe, pisząc o nauce i technice, umiejętnie unika rzucania szczegółami, które mogłyby się zdezaktualizować (raz może pada staromodne określenie „mózg elektronowy”, ale nie wiem, czy nie jest to inwencja tłumacza) i jednocześnie, kiedy formułuje różne dylematy, które rodzą nauka i technika, robi to tak, że nie mamy wrażenie słuchania dziadka przestrzegającego przed automobilem, ale kto jest bardzo na bieżąco z sytuacją i dostrzega dalekie konsekwencje. To poziom Lema (ciekawe, czy czytał,rosyjski przekład pióra samego Arkadija Strugackiego wyszedł już w 1965), a może nawet wyższy, bo nasz rodak był wierny swojej przedwojennej polszczyźnie, a Abe jest w tłumaczeniu tak przezroczysty, że nieodróżnialny od współczesnego.

Na przykład przewidujący (czy raczej prognozujący) przyszłość superkomputer, od którego zaczyna się powieściowa intryga, do złudzenia przypomina działaniem współczesne sztuczne inteligencje w rodzaju Chata GPT. Zadaje mu się pytanie (czyli po naszemu prompt), które następnie analizuje w oparciu o gigantyczną, nieogarnialną dla ludzkiego zespołu ilość danych. Jedyna różnica w tym, że u Abego nie ma Internetu, więc materiał do obróbki (informacje statystyczne, socjologiczne, naukowe itd.) trzeba podać maszynie ręcznie, poprzez karty perforowane. Przeciętnemu autorowi SF spokojnie wystarczyłby taki nadludzki mózg. A Abe potrafi od niechcenia zapytać, czy komputer nie halucynuje, wymyślając odpowiedzi tak, by podobały się odbiorcom. I czy ludzie nie zgłupieli, ślepo wierząc maszynie tylko dlatego, że trafnie prognozowała w kilku ściśle określonych przypadkach. Czy to nie współczesny problem, tylko zdefiniowany już 70 lat temu?

A ja tylko opisałem pokrótce i nie do końca tylko jeden z wątków Czwartej epoki, która zaczyna się jak literatura akademicka, żeby przejść w (proto)cyberpunkową fabułę o rekonstruowaniu świadomości żywych i umarłych w komputerze, kafkowski kryminał o niewinnym człowieku zagubionym świecie-zagadce, technothriller o tajemniczej korporacji/organizacji, biopunk o manipulacjach genetycznych (czy może epigenetycznych; kolega z klubu fantastyki, biotechnolog z wykształcenie, stwierdził, że Abe, mimo kilku wpadek, ma bardzo sensowne pomysły na takie manipulacje, a na pewno lepsze niż wielu współczesnych autorów SF), climate fiction, powieść katastroficzną — i to wszystko na 260 stronach. Szczególnie widać to, jeśli sięgnąć po pierwsze polskie wydanie z lat 90 (nowe Karakteru ma gruby papier, który je optycznie powiększa). Naprawdę cienka książka naładowana treściami, z których kto inny zrobiłby cały cykl. Albo chociaż trylogię.

Tak się robi Science Fiction.

wtorek, 26 sierpnia 2025

O "Wszystkie drogi prowadzą" Łukasza Kucharczyka

Po pierwsze: Łukasz Kucharczyk napisał powieść przede wszystkim postmodernistyczną.

Po drugie: Wszystkie drogi prowadzą jest również powieścią humorystyczną, wypada więc wytłumaczyć się z żartu w pierwszym zdaniu. Otóż kiedy Andrzej Sapkowski zaczął zawojowywać rynek Wiedźminem, czytelnicy czuli niejaką konsternację, dostając w tej znakomitej prozie masę rzeczy dziwnych często i do siebie niepasujących. Parafrazy popularnych baśni, mniej lub bardziej ukryte cytaty z innych dzieł kultury, kilka stylizacji językowych na raz, (pozorne) anachronizmu, skakanie od liryczności po rubaszność, czy kwestionowanie tradycyjnych narracji, osobliwie heroicznych, połączone z mało dyskretnym wprowadzaniem heroizmów własnych. Maciek Parowski, próbując ogarnąć to wszystko i wyjaśnić ludziom przyzwyczajonym, że fantastyka to klasyczna SF, znalazł słowo „postmodernizm.” Odtąd na długie lata przyjęło nazywać się AS-a postmodernistą. Z drugiej strony — zauważył to  w jakimś artykule Dukaj — w oczach przeciętnego fantasty „postmodernizm” zaczął po prostu oznaczać dużo nawiązań do książek i filmów, zwłaszcza humorystycznych. I właśnie w tej dukajowskiej optyce Wszystkie drogi prowadzą jest postmodernistyczne.

Ale jest też inna technika diagnostyczna. Rysownik Grant Snider stworzył kiedyś jednostronicowy komiks, w którym rozrysował najpopularniejsze rodzaje konfliktów fabularnych w zależności od epoki literackiej. Nie trzeba długo rozmyślać nad tymi dziewięcioma panelami, żeby spostrzec, że postmodernizm to wymarzone środowisko dla fantastyki. W tym dla powieści Kucharczyka (przez wzgląd na spojlery nie zdradzę, gdzie u Snidera umieścić Wszystkie drogi...).

Tyle — na razie — mojego kulawego literaturoznawstwa. Przejdźmy do fabuły. Wszystkie drogi prowadzą są bezpośrednią kontynuacją debiutanckiego zbioru p.t. Granty i smoki (wkrótce na papierze nakładem dziewiątek). Znów trafiamy na Uniwersytet Wielkobohaterski im. Kelta Niezwyciężonego, gdzie znany już Cilgeran, młody uczony tyleż obeznany w teorii życia w świecie heroic fantasy, co nieobeznany w praktyce, właśnie kończy doktorat. Niestety, na skutek znanego z komedyj splotu nieszczęśliwych przypadków, rękopis zostaje pomylony z tajemniczym grimuarem i skradziony przez szpiegów ościennego imperium zła. Cilgeran, chcąc zdobyć wymarzony tytuł (choć nie wie za bardzo, co potem ze sobą robić), musi się udać na klasyczny fantastyczny quest: zebrać drużynę, przemierzyć szereg niebezpiecznych krain, poznać świat i samego siebie, słowem, zrobić wszystko to, co poznawał i analizował od strony naukowej przez ostatnie lata. W rezultacie czytelnik otrzymuje to, czego oczekuje od humorystycznej fantasy, czyli zabawne przygody bohaterów oraz złośliwości wymierzone w absurdy naszego świata, krytycy zaś mogą roztrząsać najbardziej gorące pytanie, jakie zrodziło się wokół Grantów i smoków oraz Wszystkie drogi prowadzą:

Czy Łukasz Kucharczyk to polski Terry Pratchett?

A jeśli — to który?

Dowód, że dyskutować z Pratchettem, to rozmawiać z olbrzymem, ale starać się trzeba
(za najnowszą wersję pliku dziękuję Krzysztofowi Kietzmanowi)

Dawno nie czytałem Świata dysku (a wypadałoby wrócić), pamiętam jednak, że ś.p. sir Terry odkrywał tam trzy oblicza. Parodysty, moralisty oraz dekonstruktora. Pierwszego kojarzymy chyba najbardziej z pierwszych tomów, choć prześmiewczy ton przetrwał do samego końca cyklu. Moralistą na pełnej parze Pratchett został po pewnym czasie i chyba to wcielenie zapewniło mu nieśmiertelność — przestał być po prostu obśmiewaczem fantasy, a dołączył do grona Wielkich Satyryków Społecznych, z których słynie literatura brytyjska. Dekonstruktora dostrzegamy zaś w nim chyba najrzadziej, ale zastanówmy się, ile razy na kartach Dysków, ktoś jest świadomy mniejszych i większych konwencji fabularnych, próbuje je wyzyskać na swoją korzyść, zaaranżować, jeśli jest ku temu sposobność, albo kontestować, bo nie każdy wybraniec słucha ślepo przepowiedni albo chce zasiąść na tronie.

Łukasz Kucharczyk na pewno jest dekonstruktorem. Nie chcę tu sadzić spojlerów, powiem więc tylko, że fabuła Wszystkich dróg... nie odstaje od podobnych wyczynów u Pratchetta. Podróż bohatera, redemption arc i inne uczone pojęcia są w świecie Mądroborzy jak prawa natury, a igranie z nimi w każdej przyzwoitej fantastyce oznacza kłopoty. 

Znajdziemy też na stronach Wszystkie drogi prowadzą znaną z Dysku parodię i kpinę, przypisy ironicznie pointujące główną narrację, cytaty i z kultury (za Brzechwę autor ma u mnie dodatkowego plusa do oceny końcowej), i z bieżączki (choćby znany show kulinarny), folkloru, mód czy samego faktu, że powieść fantasy ma pewne, zabawne dla obserwatora z zewnątrz obowiązki.

Jedynie, czego zabrakło Kucharczykowi, żeby dostać tytuł krajowego przedstawiciela pratchettyzmu, to społeczny moralizm. We Wszystkie drogi prowadzą bywa poważnie choćby wtedy, kiedy postać pisana przez większość czasu jako funkcja dowcipu może finałowo zostać psychologicznie umotywowana — na tyle, żeby całość nie przestała być komedią. Nie ma jednak tego, co Świat Dysku w pewnym momencie zdominowało i chyba nawet przytłoczyło, czyli refleksji o naturze człowieka i społeczeństwa. Z początku mogło się wydawać, że powieść pójdzie tym tropem. Otóż w Mądroborzy wszyscy myślą o nadciągającej wojnie. Czuć grozę i wszyscy, od stróżów prawa (patrolujących głównie knajpy), po małe dzieci, zadają sobie fundamentalne pytanie — wejdą, czy nie wejdą? Temat ważny, na czasie, pozwalający na opowiedzenie go z trochę innej strony, niż przeważnie widzimy w fantastyce. Żeby nie sięgać daleko, Bogowie, honor i Ankh Morpork to świetna powieść, ale mocno osadzono w brytyjskim, czy wręcz zachodnioeuropejskim przeżyciu wojny, czyli albo kolonialnej ekspedycji, albo absurdalnej okopowej rzezi, jak w 1914. Mógłby Łukasz Kucharczyk i potępić, i pokazać, jak to się przedstawia poza anglosferą, postanowił jednak poświęcić uwagę czemuś innemu. Też ciekawemu, ale szkoda straconej okazji.

W ogóle, pomijając kilka cytatów, które by znikły w tłumaczeniu (sir Terry’emu, mimo starań Piotra W. Cholewy, też znikały), Wszystkie drogi prowadzą to bardzo uniwersalny rodzaj humoru. Nie tylko międzynarodowo: myślę, że wiele fragmentów mogłoby przypaść do gustu osobom nie czytującym fantastyki. Po prawdzie, to w polskiej literaturze jest mało śmiechu i satyry, nie licząc może nurtu kryminalno-obyczajowego, który też przecież wyszedł z fantastyki (konkretniej: od Marty Kisiel). To zastanawiające, bo nawet u arcypoważnego i dostojnego Tomasza Manna znajdzie się kilka okazji do śmiechu. Polacy tymczasem zdają się uważać, że istotność jest nierozłączna z powagą (widać to szczególnie po krajowych serialach premium). Byłoby niezmiernie miło, gdyby sukces Łukasza Kucharczyka pociągnął nie tylko rozkwit zabawnej fantastyki, ale przydał poczucia humoru innym sektorom kultury. Bo nie da się powiedzieć uczciwie o człowieku, jeśli zapomina się o tak ważnym aspekcie człowieczeństwa, jak śmiech.

niedziela, 6 lipca 2025

O "Dzieciach jednej pajęczycy" Olgi Niziołek

Przestrzelony debiut — pomyślałem, odkładając Dzieci jednej pajęczycy. Co gorsza, wydawca nie pomógł sprawiając, że już zajawka z tyłu okładki robi książce pod górkę.  Dostajemy obietnice czegoś, co będzie się czytać niczym pełną napięcia postapokaliptyczną powieść akcji, a tymczasem nic z tego. Dzieci to spokojna fantastyka, do pewnego momentu wręcz obyczajowa, ostentacyjnie lekceważąc święte zasady literatury przygodowej i sensacyjnej. Od prologu, który potem nie wraca i nie splata wątków i postaci, po zakończenie, przypominające metodą zakończenie zajdlowskiego Limes inferior (ale z innym sensem, o czym potem).

Co więc dostajemy? Bezimienną Aglomerację zarządzaną przez autorytarny reżim, o którym chciałoby się powiedzieć z angielska the regime, bo ciężko powiedzieć o tej władzy coś konkretnego, skąd się wzięła, jak działa, kogo reprezentuje i jakie ma cele, poza tym, że włada w sposób szkodliwy dla mas. Możemy dodać, że Aglomeracji brakuje wody, jest otoczona przez pustynię i hałdy toksycznych odpadów oraz, że musza istnieć jeszcze jakieś inne aglomeracje, bo ta powieściowa eksportuje do nich wodę (z chciwości, krótkowzrocznie i ze szkodą dla społeczeństwa), lecz i tak poziomem umowności wróciliśmy do wczesnego etapu polskiej fantastyki socjologicznej. Sęk w tym, że tamte utwory z połowy lat 70 opowiadały może o Miastach i Zarządach, ale były opowiadaniami. Olga Nizołek natomiast skwapliwie unika konkretu przez blisko trzysta stron. Może to problem wynikły z wcześniejszego specjalizowania się w weird fiction? To gatunek, w którym powstało wiele znakomitych opowiadań, ale trudny do realizacji w długiej formie. Bo albo mnożysz niesamowitości (przez co tracą moc), albo zaczynasz wszystko wyjaśniać (co jest dla weirdu zabójcze), albo, jak w Dzieciach..., masz materiału na opowiadanie, ale i tak piszesz.

Ofiarą tej pisarskiej strategii jest nawet tytułowa pajęczyca. Jest ona bóstwem, kult jej ma najwyraźniej status oficjalnego, skoro jednego z bohaterów, kiedy w młodości zwątpił, poddano reedukacji niedwuznacznie przypominającej niesławne terapie konwersyjne. Z drugiej strony poza tym konkretnym wątkiem konkretnej postaci cała sfera publiczna aglomeracji jest raczej agnostyczna. Nie tego spodziewałbym się po jakimkolwiek autorytaryzmie, czy szczerym w swym fanatyzmie, czy też takim używającym religii jako narzędzia do utrzymania społeczeństwa dyscyplinie i wysokim morale. A nawet jeśli przejdziemy do porządku dziennego nad takimi dziurami w świecie, to autorka serwuje kolejne. Co sprawiło, że w naszym świecie w niedługim czasie (góra dwa pokolenia, najstarsi pamiętają współczesność) zaszły takie diametralne zmiany? Nawet nie katastrofa klimatyczna jest tu problemem, ale co musiało się zdarzyć, że poznikały poprzednie struktury społeczne, od państw po tradycyjne religie? Skąd to rozedrganie między realizmem, a rozwiązaniami rodem z kreskówki (gąbki, o rety!), czy między bardzo dobrym piórem autorki (chociażby portretowania tych samych osób i wydarzeń z różnych perspektyw), a schematami z rodem tuzinkowego YA? Naprawdę, nie trzeba być ortodoksem hard SF, czy skwapliwym analizatorem każdego wątku fabuły,  żeby spostrzec, jak prują się szwy.

Tu sobie pozwolę wrócić do Zajdla. Limes inferior ma — w przeciwieństwie do Dzieci jednej pajęczycy — bardzo precyzyjnie skonstruowany świat, w którym nawet rzeczy nie wyjaśnione przez autora wprost okazują się pasować do reszty układanki. Z wyjątkiem kompletnie zaskakującego finału, który jest dosłownie jak z innej bajki. Ale jednocześnie stanowi doskonałą pointę. Przeturlawszy bohaterów przez wszystkie kręgi piekła, jakim jest dystopijna aglomeracja, rzuca im Zajdel do rąk iskierkę nadziei. Niziołek podobnie. Jej wyprawa przez aglomerację też prowadzi nas przez cały przekrój społeczny do ostatnich stron, gdzie beznadziejną sytuację rozwiązuje nieoczekiwana interwencja. Tyle, że u Klasyka dowiadujemy się, że na szukanie lepszego świata nigdy nie jest za późno, Debiutantka natomiast próbuje nas przekonać, że na wszystkie problemy postaci i ich świata (nieważne, że słabo zarysowane) receptą jest panteistyczne zlanie wszystkiego w jedną masę, z której bogowie ulepię świat na nowo. Żadna pociecha dla bohaterów, ja natomiast, kiedy przypomniałem sobie, że wszystkie totalizmy gardziły indywidualizmem i chciały swoich poddanych do budującego nowy, wspanialszy świat kolektywu, zadałem sobie pytanie, czy Olga Niziołek dobrze wybrała szwarccharakter swojej opowieści.

wtorek, 17 czerwca 2025

O "Czeluści" Anny Kańtoch

Chyba już wiem, dlaczego rozmijam się z kolejnymi książkami Anny Kańtoch. Długo próbowałem zebrać swoje niedwuznaczne odczucia w jakąś spójną myśl i teraz ta myśl wreszcie się objawiła.

A jeszcze wchodząc na finisz Czeluści, chciałem tę recenzję rozpocząć inaczej. Złośliwie. Na przykład: oho, Kańtoch znowu napisała tę samą książkę. Sporo za taką opinię przemawia. Mamy bohaterkę w szeroko pojętym średnim wieku i pogrążoną w egzystencjalnej apatii, być może depresji,, która zdaje się udzielać światu wokół. Dodajmy do tego tajemnicę z przeszłości (jedyną rzecz, która jest w stanie poderwać bohaterkę do bądź, co bądź niespiesznego i niekonsekwentnego działania), delikatnie zarysowany motyw seksualnej lub płciowej nienormatywności, rozpadającą się rzeczywistość oraz może parę drobniejszych motywów i mamy klocki, z których można skonstruować właściwie wszystkie jej książki począwszy od Czarnego z 2012. Nie byłoby to jednak uczciwe. Wielu wybitnych autorek i autorów trzyma się swoich obsesji i nigdy nie miałem im tego za złe.

Nie mogę też podawać w wątpliwość jej talentu. Kańtoch pisze znakomicie, ma oszczędny styl, a fabuły jej powieści — zarówno kryminalne, jak i fantastyczne — chociaż  skomplikowane i aż do finału pełne niejasność, zawsze dają się ostatecznie zrozumieć. A ostatnie zdanie w Czeluści jest w swej zimnej precyzji wybitne.

Może kluczem jest chłód? Bo jakbym nie wysilił dobrej woli, nie potrafię się nigdy przekonać do jej bohaterów. Zawsze widzę w nich nie ludzi, ale konstrukty. Roboty z kosmosu udające nieporadnie żywe istoty, kiedy ktoś patrzy (jak w Czarnym), pretekst (w Niepełni), pokaz, jak bardzo można prozę wyprać z emocji (w Łasce), czy literackie koncepty (w Czeluści) . No ale sam często psioczę na modę przesadnego identyfikowania się z bohaterami, mrucząc, ze przecież są tylko funkcją fabuły. Podoba mi się też, jak w Czarodziejskiej górze (nota bene pełniącej w Czeluści ważną rolę) Mann podkreśla, że nie Hans Castorp, chociaż sympatyczny, jest tam ważny, a historia, która mu się przydarzyła. Zatem nie ten trop.

W końcu przypomniała mi się, wyczytana w jakimś artykule marginalna wzmianka o Stanley Kubricku: że był to wybitny reżyser, któremu do pełni geniuszu brakowało duszy.

I tak, chociaż dusza to pojęcie mgliste i dla wielu pozbawione desygnatu, ale jej brak to główna bolączka każdej książki Kańtoch, którą czytałem. A bez tego czegoś, co powinien posiadać każdy człowiek i każde jego dzieło, nie ma mowy ani o radosnej rozrywce , ani o przeszywającym katharsis. Przez to Czeluść (ale i Czarne, Łaska i pozostałe) jest, mimo że pozornie wszystko je różni,  jak wysokobudżetowy hollywoodzki blockbuster napisany przez algorytm. Perfekcyjny z zewnątrz, pusty w środku.


wtorek, 13 maja 2025

O "Wrześniu" Tomasza Pacyńskiego

Sięgnąłem po Wrzesień z dwóch powodów. Po pierwsze, poczułem zmęczenia wałkowanym od kilku lat w publicystyce prawoskrętem polskiej fantastyki. Żeby jeszcze coś ciekawego z tego wynikało, a nie wałkowanie po raz n-ty trzech książek. Pacyński był tam czasem wspominany na marginesie jako ten, który stał w opozycji do hurrapatriotycznej, wolnorynkowej, religianckiej większości, ale żeby skorzystać z okazji i przypomnieć, co właściwie pisał — na to lewicowym koryfeuszom brakowało jakoś czasu. Zbyt zajęci są kolejnym demaskowaniem Achai.

Drugi zaś powód jest taki, że bardzo chciałem sprawdzić jak się czyta Wrzesień w drugim roku wojny na wschodzie. Rosja w najbrutalniejszy ze sposobów postanowiła powiedzieć „sprawdzam” wizjom płynącym z fantastycznych bojewików, a miałem niejasne wspomnienia sprzed dwudziestu blisko lat, że powypisywał w swoim opus magnum rzeczy proszące się o taką konfrontację.

Zacznijmy od tego, że Pacyński ewidentnie fazował na Sapkowskiego.
Wrzesień ma podobną strukturę, jak dwa ostatnie cyklu wiedźmińskiego. Zasadnicza akcja jest przepleciona z szeregiem retrospekcji i zmian perspektywy, które zapętlają się coraz bardziej i bardziej. Pod koniec mamy wręcz tak (nie rozrysowywałem dokładnie), że główny wątek nieoczekiwanie staje się kolejną retrospekcją, tym razem finału, który z kolei został poszatkowany w sposób, który przypomina narrację filmową. Nie mam nic przeciwko takim zagrywkom, ale Sapkowski (którego i tak sporo czytelników krytykowało) zaczął się bawić formą dopiero kiedy całą resztę, od motywacji bohaterów po geopolitykę, wyłożył w sposób tradycyjny. Pacyński natomiast, mając ledwo 280 stron, wrzuca na karuzelę bez ostrzeżenia. Wyjątek stanową prolog i epilog, które mogłyby się obronić jako samodzielne opowiadania. Zwłaszcza prolog, który aż do ostatnich słów całkiem skutecznie utrzymuje w przeświadczeniu, że mamy do czynienia z rozrachunkowym utworem o 1939. Takim, jaki mógł powstać w Polsce tuż przed albo tuż po socrealizmie. Jednym zdaniem: przydałby się tu asertywny redaktor, nie zniechęcajmy się jednak, bo siłą Pacyńskiego nie są słowa, ale emocje, które wpakował na karty Września.

Fabularnie — to jest chyba podszyty goryczą retelling Komu bije dzwon, z Robertem Jordanem rozpisanym na dwóch bohaterów i właściwą mieszkańcowi naszej części świata konstatacją, że beznadziejnej akcji nie wystarczy bycie beznadziejną. Ona musi być jeszcze prowokacją.

Al przejdźmy do szczegółów, bo one są najciekawsze. Na przykład: kiedy toczy się akcja? Tropów mamy sporo: wspomniani z nazwiska jako żyjący są Łukaszenka i Ozzy Osbourne, a urodzony w 1970 Paweł vel Frodo nie jest staruszkiem, tylko sprawnym mężczyzną, więc nasze czasy, połowa trzeciej dekady, to raczej górna granica przedziału, który Pacyński obmyślił. Dolna granica jest jeszcze ciekawsza: polska agresja na Litwę zbiega się z Igrzyskami Olimpijskimi w Pekinie. Więc albo 2022 i porażająco trafna zbieżność z rosyjską agresją na Ukrainę, albo 2008, o których to igrzyskach Pacyński wiedział, bo ich organizację ogłoszono w 2001, czyli akurat wtedy, kiedy pisał powieść. Ta data jednak rodzi jednak pewien problem socjologiczny, bo oznacza, że Pacyński w środku rządów Leszka Millera zakładał, że tylko chwila wystarczy, by Polska zamieniła się w bojkotowaną przez świat narodowo-katolicką dyktaturę.

I chyba jest parę tropów, które tę chronologię potwierdza. Frodo mówi, że nas wypieprzyli z NATO i przedsionka Brukseli, a były minister, brodaty staruszek z fajeczką, którego spotyka w obozie dla internowanych to ani chybi Bronisław Geremek (pytanie dodatkowe: kim jest zatem były prezenter telewizyjny, sługus reżimu, który popadł w niełaskę i wygrzebano mu nieprawomyślne pochodzenie? Domyślam, że też ktoś realny, ale nie potrafię wydedukować). To by jednak znaczyło, że autor w swojej ocenie rzeczywistości był bardzo radykalny, nawet jak na dzisiejsze standardy.

Chyba dlatego właśnie młoda fantastyczna lewica nie kwapi się mianowania Pacyńskiego swoim patronem, albo chociaż prekursorem. To jest radykalizm, ale w swej zawziętości bardzo staromodny. Prawicowym fantastom zarzuca się, że są archaiczni w każdej koncepcji, która im się nie podoba (Unia, ekologia, feminizm itp.) widzą PRL w przebraniu. Pacyński podobnie, kiedy pisze o antysemickiej czystce w Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, po prostu przepisuje marzec 1968, tylko portret Gomułki zastępuje krucyfiksem. Młody fandom zapewnie skupiłby się na systemowej homo- i transfobii faszystowskiego reżimu, starszy kolega tę istotną sprawą zamyka jednym zdaniem (w którym nota bene wrzuca kryptocytat z tytułu katolickiego czasopisma Powściągliwość i praca). Nie ma u niego właściwie wcale o kapitalizmie, korporacjach czy wyzysku. Polskę do rozruchów głodowych doprowadziły pielgrzymki i etaty dla kapelanów.

Na marginesie: między słowami ukrył się jeszcze jeden rozdźwięk między nowym, lewicowym fandomem fantastyki, a fantastycznymi lewicowcami średnio-starszego pokolenia (do którego zaliczyłbym Sapkowskiego oraz... Ziemiańskiego). Starzy nie ufają społeczeństwu. Społeczeństwo u nich jest z reguły ciemne, gnuśne, a jak się powie na jakiś wysiłek, to przeważnie chodzi o pogrom. Stoją po stronie jednostki i to bardzo konkretnej: inteligenta, który długo stał z boku wydarzeń, ale w końcu sięga po miecz albo karabin pokazuje czynem, że ma moralną rację. Młodzi fantaści pokładają nadzieję w zbiorowości. Tym, co według nich ocali przed kapitalizmem, fanatykami i zmianą klimatu jest wspólnota (byle nie Kościół ani rodzina; te są na cenzurowanym). W wiedźminopodobnych samotnikach widzą raczej przykry spadek po dziadocenie.

Wszystko to jednak blednie przy najbardziej problematycznym aspekcie „Września”, który można sprowadzić do jednego słowa: Rosja. W słynnej negatywnej recenzji[1] z Nowej Fantastyki 05/2003 Maciej Parowski zauważa z niechęcią, że Pacyński najgorsze przypisuje Polakom, a dla Rosjan znalazł ciepłe słowa. W jeszcze bardziej słynnej Wyobraźni po prawej stronie (2010) Jacek Dukaj komentuje, że wg. Pacyńskiego (...) a zarzewia wolności i braterstwa szukać trzeba na Wschodzie. To wszystko jednak głosy dość stare, a nam wszystko przewartościował poranek 24 lutego 2022.

I cóż, odpowiadając na pytanie zadane na początku, „Wrzesień” dzisiaj czyta się co najmniej dziwnie. I nie chodzi o oburzenie nikczemną rolą, jaką pełni w książce Polska, podczas gdy w realu, mimo wszystkich swoich wad, stanęliśmy po stronie demokracji, wolności, obronie słabszego i miłości bliźniego. To drobiazg, który wypominać mogą jedynie ludzie małostkowi. Naprawdę boli to, co Pacyński robi z Rosją. Kiedy powieściowa Rosja wchłania Krym i wasalizuje Ukrainę z Białorusią, jest to podane bez komentarza, jak naturalna kolej rzeczy, powieściowych Amerykanów za ich imperializm i żądzę ropy nienawidzą wszyscy łącznie z Izraelem (sic). W skali mikro podobnie: nierówności, grodzone osiedla dla nowej elity, czy kolaboracyjna przemoc z zabijaniem bezprizornych rumuńskich dzieci włącznie to domena amerykańskiej strefy okupacyjnej. Po rosyjskiej stronie Bugu natomiast, oddajmy głos autorowi: swojski bałagan i nieudolność, z którymi dawało się żyć. Żadnego przywracania demokracji, reedukacji, śledztw i sądów. Sprawiedliwie rozłożona bieda, nie większa i nie mniejsza niż w całej Rosji, Wszyscy jednakowo wygłodzeni, rosyjscy żołnierze, litewscy osadnicy i miejscowi. Brak kontrastów jak w centralnej Polsce, ogrodzonych drutem dzielnic dla tych, którzy załapali się do nowej władzy, ochotniczych oddziałów policji, brak represji. Tylko wspólna bieda i wspólne złodziejstwo (...) Wybrałeś jednego okupanta, uważając, że jest lepszy. Bo jest…

Dziwnie się to czyta, kiedy wiemy już, jak wygląda rosyjska sztuka wojenne w XXI wieku. Po Buczy, po Mariupolu, po bombach spadających na Kijów, Charków, Kramatorsk. Po rozstrzeliwaniu rannych jeńców w ruinach Awdiejówki. We „Wrześniu” Tomasza Pacyńskiego jedynych zbrodni wojennych dopuszczają się Amerykanie. Rosjanie są na to zbyt bałaganiarscy i pragmatyczni.

Przez tę gloryfikację Pacyński potyka się nawet tam, gdzie coś trafnie przewidział. Kończąca powieść wojna opiera się na podobnych założeniach, co agresja 2022 roku. Chcąc wywołać efekt zaskoczenia, Rosjanie pomijają podręcznikowe zasady, nie podciągają pod granicę składów paliwa i amunicji, a koncentrację ukrywają przedłużającą się zimową wymianą jednostek. Jak w prawdziwym życiu, tylko, że powieści tylko Bradleye i Ambramsy nie mają szans w starciu najnowszymi osiągnięciami moskiewskiej techniki wojskowej, a co przeżyło, przemieli artyleria.

To też dziwnie się czyta w 2025.

Jaki jest więc Wrzesień? Na pewno wart lektury, choć pewnie nie z powodów, jakie wyobrażał sobie przedwcześnie zmarły autor. Na pewno jest powieścią szczerą i niewyrachowaną. Na pewno całkowicie osobną na tle polskiej fantastyki i przez to pomijaną. Publicyści od grzebania w szczegółach wolą proste diagnozy i jeszcze prostsze recepty. Być może lepiej się będzie Wrzesień czytać fandomowym konserwatystom (jeśli przetrawią początkowe oburzenia) niż fandomowym progresistom (którym, po początkowej aprobacie, zaczną się nasuwać niewygodne pytani). Pozostali natomiast mogą się zastanowić, gdzie literacko i światopoglądowo byłby Tomasz Pacyński, gdybyśmy nie stracili go u progu wielkiej kariery.

1Recenzja Września dzieła stronę z ambiwalentnym przyjęciem „Achai” przez samego Jacka Dukaja. Ciekawe rzeczy działy się wtedy w światku SF/F.