czwartek, 9 grudnia 2021

W przyszłości niech Polskę zobaczę

W przyszłym roku, jeśli czasu starczy, chyba wrócę do Nakręcanej dziewczyny Bacigalupiego. Od pierwszej lektury minęła dekada, więc w sam raz czas zobaczyć, czy rzeczywiście godna była wszystkich laurów, które dostała, Hugo, Nebuli, Locusa, Campbella (dziś Astounding) i entuzjastycznego felietonu Dukaja. Co więcej, jest w niej jedno słowo, które intryguje, i na które chcę już teraz spojrzeć uważniej.

Ale zacznijmy od początku. Akcja Nakręcanej toczy się w XXIII wieku. Zmiany klimatycznej zdemolowały biosferę, niemal ostatecznie wyczerpały się paliwa kopalne. W wyniku wynikłej z jednego i drugiego zapaści w transporcie (dziś nazywamy to pięknie zerwaniem łańcucha dostaw) globalizacja cofnęła się do poziomu połowy XIX wieku. Z tym, że rolę dawnych mocarstw kolonialnych przejęły korporacje biotechnologiczne. W środku tego wszystkiego tkwi zaś Królestwo Tajlandii, próbujące zachować niepodległość i swój największy skarb - bank nasion. Na bezcenne DNA z banku czyhają korporacje, które traktują je tak, jak dziś traktuje się pole naftowe pod cofającym się lodowcem.

Nie miała ta powieść samych zwolenników. Świętej pamięci Wawrzyniec Podrzucki czepiał się,[1], że pomysły Bacugalupiego na biologiczne źródła energii przypominają bardziej Flintstone'ów, niż poważna alternatywa dla węgla i ropy, a już zupełnego ignorowania w powieściowym świecie energetyki jądrowej czy fotowoltaiki nie próbował nawet zrozumieć. Zwolennicy odpowiadali, że biosprężyny to tylko taka metafora[2] (dość niebezpieczny argument w przypadku hard sf) oraz że autor nie zajmuje się problemem globalnie, a jedynie perspektywą gracza z trzeciej ligi, który desperacko próbuje przetrwać mimo braku środków. Inny problem rodzą szwarccharektery, czyli korporacje. Napędza je bowiem nie tylko chciwość, ale pisana wielką literą Nauka. Podobnie jest w przypadku świata za oknem: jak krytykować pewne wypaczenia słusznej rzeczy, nie przechodząc na pozycje szura bojącego się Big Pharmy i czipów  w szczepionkach.

To ciekawe rzeczy, mnie jednak od lat gra w duszy co innego. W powieści korporacje nie rozpychają się brutalnie jedynie w Azji, Afryce, czy Ameryce Południowej. Rozmawia dwóch białych ludzi:

Yates się zaśmiał.

– Nie gadaj mi tu o ratowaniu życia. Widziałem, co się stało z bankiem nasion w Finlandii.

– Nie my wysadziliśmy skarbce. Nikt nie miał pojęcia, że Finowie to tacy fanatycy.

– Każdy głupi by to przewidział. Firmy kaloryczne mają taką reputację, jaką mają.

– To nie była moja operacja.

 i kilka rozdziałów później:

Tak się stało w Finlandii: Peters i Ley, z pętlami na szyi, kopiący nogami powietrze, wysoko nad zgromadzonym tłumem.

Finlandia. Bacigalupi, chcąc nastraszyć futurystycznych korpoludków obawą, że nawet najmniejsi, gdy się ich dociśnie do ściany, potrafią się desperacko i skutecznie bronić. A Finowie są dobrą propozycją. Udało im się w 1940 z Sowietami, może się udać w 2240 z AgriGenem czy innym SoyPro. Zaś kilkaset kilometrów na południe, na drugim brzegu Bałtyku leży nasza Polska.

Na dwie krótkie chwile Paolo Bacigalupi przypomina, że w jego powieści świat to nie tylko Azja południowo-wschodnia + amerykańskie korporacje. Oczywiście powieść zapadła by się pod własnym ciężarem, gdyby zechciał tam wrzucić jeszcze obrazki z innych regionów. Ale co szkodzi pofantazjować nam, czytelników. Zwłaszcza odkąd żyjemy w epoce, kiedy nie tylko fanfiki są wydawane drukiem, ale i samodzielne książki czyta się jak fanfik do czegoś. Globalne zmiany klimaty są, jak sama nazwa wskazuje, globalne. Każdemu się dostanie, może nie po równo, ale na pewno każdemu na swój sposób. Nam również. Jak wyglądałoby rolnictwo po Katastrofie? Czym zastąpilibyśmy szereg surowców, których się u nas nie pozyskuje, i szereg towarów, których samodzielnie nie produkujemy, kiedy do portów przestaną wpływać kontenerowce, a na przejściach granicznych kolejek TIR-ów? Wreszcie jak zachowalibyśmy się, gdyby jacyś uprzejmi, odziani w garnitury i garsonki panowie i panie z zagranicy poprosili grzecznie o klucze do  banku nasion w Powsinie?

W jednym z publicystycznych tekstów dołączonych do antologii Tęczowe i fantastyczne znajdziemy dość pompatyczne zdanie, że większości z nas łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu[3]. Nie do końca się zgadzam (przeczą temu chociaż liczne powieści i opowiadania fantastycznonaukowe z krajów demokracji ludowej, które miałem czytać w mijającym roku), ale już niektóre przypadki szczególne powyższej tezy i jej parafrazy są warte uwagi. Dziś bym na przykład nieśmiało powiedział: większości z nas łatwiej wyobrazić sobie przyszłość świata niż przyszłość Polski.

Byli o tym przekonani autorzy z klasycznego okresu polskiej SF, stąd tak chętnie unikali geograficznych i językowych konkretów. Czasem oczywiście przyczyną była cenzura (pierwsza wersja Wiru pamięci Wnuka-Lipińskiego toczyła się w futurystycznej Warszawie, którą na żądanie wydawcy przerobił na fikcyjny Apostezjon), czasem jednak za decyzją stało szczere przekonanie. W latach 80 młodzi autorzy nie wierzyli, że Polska ma jakąkolwiek przyszłość, a jedyną zmianą może być, mówił bodaj Grzędowicz, elektryczne pałki dla zomowców.

Na pierwszy rzut oka dawno już wybrnięto z tej ślepej plami wyobraźni. Jednak te kilka zdań wyrwanych z Nakręcanej dziewczyny sprawiło, żem zaczął wątpić. Bo przyszłość w wersji buffo, jak w Weselu w Atomicach, to wykpienie się z problemu. Innym wystarczy w międzynarodową scenerię wrzucić pojedynczych Polaków. Celowali w tym autorzy lat 50/60, ale współcześnie mamy Algorytmy wojny Michała Cholewy z identycznie rozegranymi postaciami Wierzbowskiego i Falejczyka. Ba, taki Vuko z Pana lodowego ogrodu to też klasyczny przypadek paprotki - tokenowego (pół-)Polaka w świecie przyszłości, w którym Polska i Polacy istnieją w jakiejś formie, ale jest ona na wszelki wypadek schowana przed wzrokiem. Jest też chwyt luźno postulowany kiedyś przez Dukaja, a zastosowany w Strukturze Michała Prostasiuka: wycinamy wszelką lokalność, uwarunkowania historyczne, kulturowe itp., i opisujemy jak stockowy Zachód. Wada tego rozwiązania jest oczywista: tak możemy pisać tylko o Warszawie, tylko SF bliskiego zasięgu, tylko w wąskim zakresie postcyberpunkowej stabilizacji.

Wreszcie nie sposób wspomnieć o tym, co stanowi największą przeszkodę dla mojego wywodu: cały nurt fantastyki mocarstwowej, który około 2000 dał siłę naszemu ulubionemu gatunkowi wyrwać się z marazmu lat transformacji. Wszak chwalił Dukaj tę deobciachizację Polski. A u Ziemiańskiego Wrocław był supermocarstwowym graczem równym Chinom i Ameryce[4]. Pamiętajmy też, iż pierwszy numer miesięcznika Science Fiction zdobiła okładka z kosmolotem z biało-czerwoną szachownicą na kadłubie. Czyżbym przeoczył coś tak ważnego? Nie, po prostu z perspektywy 20 lat myślę, że nurt mocarstwowy szybko wygasł i teraz egzystuje głównie u epigonów ze stajni wydawnictwa Warbook. Czyli kolejna ślepa uliczka.

Zdawałoby się, że to rzecz oczywista. Nie jesteśmy naukowo-technicznym potentatem, ale przyszłość przyjdzie też do nas. Jeśli kosmici podbiją Ziemię, to i Polskę też. Jeśli pęknie Osobliwość, to i nas zechce przerobić na komputronium. Wszystkie zagrożenia i nadzieje, wszystkie niesamowistości i spełnione proroctwa spadną też na populację żyjącą między Bugiem a Odrą-Nysą łużycką. Trochę gorzej sprawa ma się ze scenariuszami space operowymi, ale można chyba liczyć, że do cylindrów O'Neille'a będziemy emigrować równie tłumnie, co do Chicago. Jednak wszystkie te wizje spowija mrok. Komu pierwszemu się to uda, i nie popadnie w śmieszność, groteskowy nacjonalizm, albo przeciwnie, w kserowanie zachodu, ten ma szansę napisać coś wyjątkowego.

Nie jesteśmy na szczęście samotni z tym dylematem. Cykl Dave'a Hutchinsona jeszcze przede mną, ale pragnący czytać o przyszłych wizjach Zjednoczonej Europy chyba mają ten sam problem...

 


[1] http://www.blog.podrzucki.eu/?p=96

[2] tak sprawę ujął Ł na Zaginionej bibliotece: nie jest to naukowość spod znaku "jakie źródło energii jest najefektywniejsze" tylko refleksja na temat globalnego systemu politycznego, gdzie wyznacznikiem władzy jest posiadanie praw własności intelektualnej.(...) Jestem globalną korporacją z świata "Nakręcanej". Mój dochód jest generowany w oparciu o GMO stanowiące podstawę gospodarki żywieniowej, energetycznej i tak dalej. Wykupuje z góry patenty na alternatywne źródła energii i zamiatam je pod dywam. Jeśli jakieś państwo nie respektuje praw własności intelektualnej i łamie je (np korzystając z tych technologii) doprowadzam do jego ekonomicznego upadku, głodu, zsyłam plagę ale wprost - swoją armię. W ten sposób utrzymuje swoje postkolonialne monopolistyczne królestwo. I się kręci mimo iż teoretycznie te techonologie są na wyciągnięcie ręki.

[3] antologię możecie pobrać stąd. Polecam też Rzecz niepospolitą, która bierze się za tematykę polską, ale w konwencji weird fiction, folk horroru i pokrewnych. Na razie tylko w .pdf, ale po przekonwertowaniu w Calibre daje radę.

[4] zaryzykuję, że Autobahn nach Poznań to taka nasza Nakręcana dziewczyna minus powaga plus machismo plus ta dziwna breslauerska fascynacja niemieckością.


PS: niestety, mimo szumnych zapowiedzi, nie udało mi się wrzucić żadnego wpisu w listopadzie. Cóż, nie jest łatwo, kiedy prosty temat zaczyna nagle domagać się reserczu, bibliografii, czegoś więcej, niż luźne dywagacje. Tak zacząłem i zamroziłem teksty o Dukaju z Twardochem, roku Józefa Mackewicza i opowiadaniach Julii Nideckiej. Ale co się odwlecze, to nie uciecze.

2 komentarze:

  1. Krytyka cytatu o końcu świata i końcu kapitalizmu przestrzelona, bo odnosi się on do neoliberalnego zaklajstrowania wyobraźni, które nastąpiło już po upadku ZSRR. Powieści, o których wspominasz, pochodzą z czasów, kiedy inne możliwości było sobie łatwiej wyobrazić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. (Dodam jeszcze, że cytat bywa przypisywany Żiżkowi oraz Jamesonowi, z kolei Mark Fisher analizował to zjawisko w książce "Realizm kapitalistyczny")

      Usuń