czwartek, 21 października 2021

Kaj idzes? Na Śląsk.

 

Mamy modę na mikrotożsamości, postanowiłem się więc wyoutować: moja rodzina po kądzieli pochodzi z Korytarza Radwanickiego. Co to? Otóż w 1278 książę krakowski Bolesław Wstydliwy wydzielił ze swych włości kasztelanie Zatorską i Oświęcimską, po czym przekazał swemu krewniakowi, Władysławowi opolskiemu. Granica między księstwami przesunęła się daleko na wschód, aż pod mury opactwa benedyktynów w Tyńcu. Można powiedzieć, że na ponad dwa stulecia (ostatecznie całe terytorium wróciło za Jana Olbrachta) zachodnia Małopolska była pod panowaniem Śląska.

Ale czy cała?

Była bowiem jedna wioska, która...

Dobra, przesadzam. Wsi było kilkanaście, należały do rycerskiego rodu Radwanitów, który Bolesław pozostawił pod swoją zwierzchnością, pewnie jako rodzaj zabezpieczenia tyłów. Magicznego napoju nie mieliśmy, chociaż w ostatnich latach na południowym zboczu Masywu Draboża (zwykłe pagórki, ale ludzie z północy kraju czują się jak w Beskidach) bardzo ładnie rośnie winorośl. Na mapie byłby to szeroki na kilka kilometrów pas ziemi ciągnący się od Zebrzydowic do Wisły. Nie sugerujcie się Wikipedią, bo coś na niej namotali – na przykład komora celna dzieliła Brzeznicę na pół, a tymczasem wiki całą ją oddaje Śląskowi. Być może pamiątką po tamtych radwanickich czasach sprzed 700 lat jest siemionka: wigilijna zupa z siemienia konopnego, podobna do śląskiej siemieniotki.

A przypomniałem sobie to wszystko czytając nagrodzoną Nike książkę Kajś Zbigniewa Rokity. Jest to połączenie prywatnej opowieści o losach własnej rodziny w XX wieku z szerszym reportażem, w którym autor objeżdża Śląsk, prezentując nam jego przeszłość i teraźniejszość, rzeczy, których gorolski umysł nie ogarnia i takie zaskakująco znajome.

Większość tekstów o Kajsiu  skupia się na tym, co odmienne (strach pomyśleć: egzotyczne) i nieznane. A ja o dziwo sporo kojarzyłem. Może nie na poziomie szczegółu, ale ogółu. Trochę dlatego, że z zachodniej Małopolski na Śląsk jest zwyczajnie blisko, może dlatego, że mam jeszcze tożsamość nowohucką, a Huta ma z Hanysami pewne zadry, może dlatego, że czytałem Twardocha[1] od debiutu, więc wiem, a może zwyczajnie nie ma niczego nowego pod słońcem.

Znajomy jest już tytuł. Kajś, tak mówimy w gwarze krakowskiej. Czy raczej w krakoską gådce, bo już do tego ekstremum sprawę doprowadzili ludzie od poświęconego jej festiwalu odbywającego się w Modlnicy. Kaj idzes, klarnecie bosy. Podobnie jak Ślązacy, pochylamy samogłoski (przez co mamy ich w porywach do szesnastu:  a, ą, å, ă, e, ę, ē, ĕ, i, ï, o, ó, ô, õ, u, y ) i zdarza nam się akcentować na ostatnią sylabę. Zdarza się, bo, podobnie jak w hajmacie Rokity, mało komu się chce i lokalny język zamienia się z żywej mowy w humorystyczny skansem. Chociaż też, jak Rokita, mam nadzieję: pewien student z Ukrainy mówił mi, że mówimy inaczej, niż się uczy i musi się przyzwyczaić.

Wiele z relacjonowanych w Kajsiu przypadków komentowałem podczas lektury pełnym zaskoczenia pomieszanego z radością „o, to wy też!” My pękamy z dumy, że przed Francuzów nauczyliśmy używać noża i widelca. Wy, że już sto lat temu mieliście wasserklozet na każdym piętrze. Podobnie kochamy się w historiach alternatywnych. Ta śląska to marzenie, że byłoby lepiej, gdyby zamiast robienia plebiscytu, utworzono po Wielkiej Wojnie terytorium mandatowe jak w Syrii czy Palestynie, które z wolna przekształciłoby się w niepodległe państwo wielkości Litwy, za to z przemysłem jak w Belgii. My, Polacy, historii alternatywnych mamy bez liku. Ja ostatnio, po lekturze Cata-Mackiewicza doszedłem do wniosku, że najlepsza w długiej perspektywie byłaby restytucja Polski z jakimś Habsburgiem na tronie. Uniknęlibyśmy całej tej rzeźni zwanej XX wiekiem, a i Ślązacy mogliby się dochrapać dla siebie kraju koronnego: rządzącego się samodzielnie, ale funkcjonującego w ramach federacji chroniącej przed łapami ościennych imperiów.

Poważni historycy te marzenie kwitują tak samo, jak poważni ludzie chwalenie się sztućcami i spłuczkami: śmiechem.

Znajomo przebiegło śląskie odrodzenie narodowe w latach nastych naszego stulecia: błyskawiczna jazda od euforii po głęboką depresję, a śląska reprezentacja polityczna w samorządzie ledwie weszła do koalicji, żeby się rozpaść na milion frakcji i przepaść w następnych wyborach. Jakbym czytał opis dowolnego procesu społecznego w Polsce. Kiedy wódz autonomistów, Jorg Gorzelik, opowiada, jak obcy dla śląskich dzieci jest Sienkiewicz, to ja mu mówię, że dla mnie też. Może poza Potopem, który wreszcie dzieje się w Polsce, którą znam, bo reszta trylogii to jakieś azjatyckie awantury. Podobnie, jak polscy politycy, Gorzelik jest inteligentem, który próbuje w wiece, ale mu nie wychodzi. Ten słynny cytat z Lloyda George’a o małpie i zegarku bardziej uwłacza Ślązakom, niż Polakom. Ma arsenał dobrze wykutych tekstów, ale robi się zmieszany, gdy go przyłapią, jak na marszu autonomistów biega między straganami  i bezskutecznie każe handlarzom pochować krzyże żelazne ze swastykami.

Ale to nie tak, że łączy nas, Śląsk i Polskę, tylko ogólna humpfowość. Dramatyczne momenty również. Moi krewni też mieliby problem, gdyby za komuny nadgorliwa nauczycielka kazała napisać wypracowanie o tym, co dziadek robił na wojnie. Dziadkowi wygodniej było dwadzieścia lat udawać sierotę, niż chwalić się zdjęciem ojca w amerykańskim mundurze z orzełkiem w koronie na furażerce. Albo kuzynem, który wyruszył z Podkarpacia na odsiecz powstańcom w stolicy i wrócił gdzieś w 56. Wyzwolenie, jak je jeden jedyny raz zrelacjonowała moja babcia po mieczu, bardzo przypomina koszmar opisywany przez Rokitę. W ogóle ta część pamięci jest niespakietowana, idzie w poprzek polityki. Styczeń 1945 jest w oczach Ślązaków w dużej mierze tym samym, czym dla polskiej prawicy. Z kolei liberalna lewica, życzliwa językowi śląskiemu i idei autonomii, trzyma się narracji, że to było zwycięstwo nad faszyzmem, którego waga przyćmiewa wszelkie drobne wypaczenia, które i tak ubrdali sobie jacyś oenerowcy.  

W ogóle Rokita to swój człowiek, jeśli chodzi o wielkie słowami. Jak Polak-inteligent znalazł złoty środek między rzucaniem nimi bez namysłu, a żelazną dyscypliną w pilnowaniu, gdzie użyć jakiego przymiotnika. Jego dziadek w zajętej przez nazistów Rabce jest niemieckim żołnierzem. Rabunkowa eksploatacja złóż węgla pod Bytomiem dowodzi, że dla Polski Śląsk był wewnętrzną kolonią, ale w projektowanym kraju autonomicznym znajdzie się nieśląskie Zagłębie, bo konieczny dodatek, i bo zbyt się już ze Śląskiem zrosło i rozumieją to nawet miejscowi nacjonaliści. Kontekst nie pozwala wyłapać, o których nacjonalistów chodzi, śląskich czy polskich. Nieco wcześniej Rokita referuje nadmiar śląskości w województwie, które w ponad połowie składa się z Małopolski: śląski herb, nazwy instytucji, spółka Tramwaje Śląskie, której wozy hulają po Będzinie, i Koleje Śląskie, której tabor obsługuje Częstochowę. Góralskie dzieci spod Żywca, które zapytane przez nauczycielkę, gdzie żyją, odpowiadają, że na Śląsku. Jest to jednak wszystko pełne ze strony Ślązaków, cytuję, swego rodzaju czułości.

Trochę się zagalopowałem i jeszcze wyjdzie, że się nad Kajsiem i jego autorem znęcam. Może po prostu jest tak, że specjalnie kręcę nosem na siłę. Rok temu cieszyłem się z Nike dla Baśni o wężowym sercu, ale syczałem na robienie z Szeli polskiego Machny. Nie robi się z poważnych spraw, jakimi są lokalne dzieje, mitu dla progresywnej Warszawy (to, że dla Rokity „Warszawa” jest często synonimem „Polski” też o czymś świadczy). Dla konserwatywnej zresztą też.

Czy to dobrze, że Kajś dostało Nike? Oczywiście. Chociaż nie wiem, za co dostało. Ja bym ją przyznał za rodzinną historię autora (nie przyglądajcie się zamieszczonemu z książce drzewu genealogicznemu, bo to spoiler), los przełamany tragedią i uratowany przed mrokiem miłością, ale wahałbym się przed honorowaniem części „powszechnej”, bo to po prostu przewodnik po temacie ujęty w wygodną formę „reportażu z Czarnego”[2].

 

Zbigniew Rokita, Kajś, wyd. Czarne Wołowiec 2020


[1] Wielkiego nieobecnego tej książki. Przewija się tylko gdzieś w tle oraz dał inspirację dla pierwszego zdania Kajsia, które brzmi jak pastisz Dracha.

[2] Rozdział o wspinaczce na szczyt hałdy Szarlota brzmi jak zaginiony reportaż Szczerka. Nie mówcie, że to nie jest już pewna forma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz