Jaka szkoda, że Twardoch nie dostał Żuławia za
Wieczny Grunwald.
Tak by się wtedy wszystko ładnie ułożyło. Rok później dostałby go Szostak za
Dumanowskiego, nie byłoby kolejnego „Dukaja roku”, zaś rok bieżący otwierałby
sposobność do tak długo wyczekiwanego momentu, kiedy kapituła zaszaleje ogłosi
jakiś kontrowersyjny, acz niegłupi werdykt. Tymczasem wszystko się posypało, wyróżnienia
dostał, kto dostał, nie ma nikogo, kto mógłby posłużyć za powód do wykonania
kontrowersyjnego kroku, zaś Twardoch został fantastycznym Scorsese i napisał
Morfinę.
Głupio, że tak nieładnie zaczynam o tak dobrej powieści.
Morfina jest w
ścisłej czołówce polskich książek, które wyszły w 2012. Podobała mi się, jest świetnie
napisana, jest inspirująca. No ale…
Myślę, że
Morfinę troszeczkę Twardochowi wmówiono, przy każdym wywiadzie i w
każdej recenzji apelując, by napisał Wielką Polską Powieść (Współczesną). Taką,
jakiej domagali się krytycy od początku lat 90, ale nikomu nie chciało się
napisać. Więc Twardoch spróbował.
I widać, że skleił ją ze swoich poprzednich książek. Owszem, są pisarze, o
których mówi się, że piszą całe życie jedną historię. Jak Dick chociażby. Ale
jednak u Dicka wrażenie autoplagiatu odczuwałem tylko przy słabszych utworach,
pozostałe czytało się jak nowości, mimo że technicznie były tą samą książką w
nieco innych szatach. Tak samo (znowu to nazwisko) z Mackiewiczem. Zaczął
powtarzać się dopiero w siódmej powieści, zresztą ostatniej. Jakby wiedział.
Może mam takie skrzywienia, ale rozbijając
Morfinę na czynniki pierwsze
napotykam na znajome motywy. Konstanty Willeman, główny bohater, pożałowania
godny bon-vivant z frontowym epizodem, jest zapożyczony z
Ronda. Matka wzięta z
Dwóch przemian Włodzimierza Kurczyka, jeden z epizodów to przetworzona
Masara, tożsamościowa
gmatwanina bycia Polakiem/Niemcem/Ślązakiem to Twardocha temat stały, narracja
to
Grunwald zaaranżowany na powieść realistyczną, no i są Czarni bogowie.
Najmniej (jeśli w ogóle) jest w
Morfinie Epifanii wikarego Trzaski, ale o tym
później, bo rzecz łączy się z Czarnymi bogami.
Pierwotnie chciałem napisać ten tekst w formie dialogi, gdzie prawak On i
lewak Ony pastwią się nad powieścią i jeszcze bardziej nad sobą. Ostatecznie
wydało mi się głupie, ale klucz polityczny ciągle Twardochowi towarzyszy,
choćby ten się zarzekał, że nie jest w żaden sposób zaangażowany, a w literaturze
szuka tylko Literatury. Może to grzechy młodości.
Pod tym względem
Morfina jest ważna i oryginalna, bo stanowi chyba punkt, w
którym wszystkie strony będą musiały się wreszcie oficjalnie ustosunkować do
Twardocha: nasz ci on czy nie nasz, wróg czy przyjaciel, a może ktoś neutralny?
Prawica wiadomo: Twardoch wywodzi z hard-frondowego środowiska, ale szybko
przerósł je intelektualnie; z elitą (która potem opuściła
Frondę i założyła
Czwórki) się dogaduje, owszem, ale masy są zdezorientowane. Większość oskarży
go choćby za śląskość i opatrzy gazetowyborczym stygmatem. Pozostali stwierdzą,
że może i dalej jest „nasz”, ale lepiej byłoby dla Sprawy, gdyby pisał łatwe
kawałki o dzielnych patriotach.
Ciekawa za to jest kwestia recepcji
Morfiny w okolicach
lewicowo-liberalnych. „Krytyka polityczna” chwaliła, ale znowu: co innego
opinia wierchuszki, co innego mas. Bo nie dajmy się zmylić gadaniem
prawicowców, Twardoch „ich” też nie jest. A to przedstawia patriotyczną
bohaterszczyznę jako degrengoladę toczącego Polskę matriarchatu, a to w
zupełnie pobocznym epizodzie opisuje poronienie (przypadkowe zresztą) w
identycznym tonie jak wtedy, kiedy pisze o śmierci człowieka. I lewicowcy albo
zaakceptują, że takie myśli pojawiają się w literackim mainstreamie i są
dozwolone,
albo je odrzucą. A jak to
zrobią – to może być ciekawa do obserwowania akrobatyka.
Ale chyba za dużo się nachwaliłem i zginął mi wątek (że Morfina to ambitna
porażka). Wspominałem już, że przy rozkładaniu powieści na czynniki pierwsze
otrzymujemy poprzednie utwory Twardocha. Ale przecież powieści, przynajmniej za
pierwszym razem, czytuje się „całościowo”. I tu jest pies pogrzebany. Twardoch
porwał się na powieść totalną, co nie wyszło na dobre. Każdy z wątków ginie w
cieniu pozostałych i nie daje się z nich wyabstrahować. Kwestia tożsamości
narodowej ginie, bo Willeman funkcjonuje w środowisku tak pokręconym, że
wypaczającym odbiór: matka-wariatka rodem z horroru, teść-eugenik, bohema z
Adrii i morfina. Nie dziwota, że jest polskością na bakier. Za dużo tego na
jedną głowę.
Lepiej wypada wątek „obyczajowy”, chociaż jemu też zaszkodziło umieszczenie
w wyjątkowej sytuacji jesieni roku 1939. Może bez wielkiej historii Morfina
byłaby tą wyczekiwaną Wielką Polską Powieścią Współczesną. Bo to jest chyba
najciekawsze: czy człowiek staje się przez siebie, czy przez innych. Jak bardzo
różnie wypadamy, kiedy przepuści się nas przez subiektywne spojrzenie
bliźniego. Że w oczach wszystkich będąc przegranym tak naprawdę możemy być
zwycięzcą, chociaż tamci wcale nie stali daleko i widzieli prawie wszystko. Bardzo
to faulknerowskie, tyle że u Faulknera nie byłoby zwycięzcy (nawet gdyby
wygrana mogłaby zaistnieć tylko w interpretacji czytelnika). No ale wszystko to
przykrywa dokumentnie 1939, morfina, muszkieterzy, inżynier Witkowski i sojusz
polsko-niemiecki.
Może więc błąd popełniło Wydawnictwo Literackie? Pół roku temu niepotrzebnie
prezentowali
Widma Orbitowskiego jako powieść o Powstaniu Warszawskim, choć
samo „Baczyński żyje” poradziłoby sobie lepiej. Teraz sugerowali, że
Morfina to
klimaty Littela czy wręcz Grossmana (była już taka książka:
Nie trzeba głośno
mówić), czyli wielka historia. A jest to raczej powieść o Człowieku.
Teraz zaś coś, co frapuje mnie najbardziej. Twardoch napisał jedną powieść
katolicką (
Epifanię wikarego Trzaski), w innych religia nie była może w centrum
uwagi, ale istniała, chociażby jako jeden z czynników zwyczajnie obecnych w
świecie przedstawionym.
Morfina tymczasem jest zsekularyzowana. Matka-wariatka
nie ochrzciła Konstantego, on nie ochrzcił syna. I nikt nie ma z tym problemu,
czasem trzeba tylko zełgać (bardzo rzadko), że chrzest był u luteran w Katowicach,
trzeba by daleko po odpis jechać, a to niepotrzebne. Potem jeszcze bohaterowie
raz zatrzymują się w kościele, ale nie z przyczyn duchowych. I tyle.
Z drugiej strony unosi się nad
Morfiną atmosfera mrocznej duchowości. Jest
narratorka wołająca „śanti, śanti, śanti”, są i znani z
Wiecznego Grunwaldu i
Gerda Czarni bogowie. Nie ingerują w żaden sposób w akcję, ale i nie
są zwykłą metaforą. Może Twardoch napisał jednak powieść religijną, i to nawet
głęboko, ale o takiej religii, którą zna tylko on.
A my raczej nie chcielibyśmy poznać.
Nie czytam, coś tu napisał, zanim nie przeczytam książki. Ale okładka jest okropna.
OdpowiedzUsuń