Bardzo lubię pisanie Szczepana Twardocha.
Niestety wraz ze starym dyskiem przepadło archiwum GG, gdzie
wróżyłem mu wielką przyszłość – i to w czasach, kiedy był gniewnym
dwudziestopięciolatkiem od opowiadania o szalonym kawalerzyście (a jaki ja
wtedy młody byłem). Musicie mi więc uwierzyć na słowo.
Proza Twardocha, to nie jest literatura, która gładko
wchodzi w człowieka. Przypomina intensywny trening, gdzie bez przerwy człowiek
się męczy, boli go to, odrzuca – a jednak brnie dalej, bo to (podobno) zdrowe i
w jakiś paradoksalny sposób inicjuje wydzielanie endorfin. O tym, co mnie boli
w jego książkach mógłbym pisać bez końca, skupię się więc na rzeczy
najważniejszej. Narodowości.
Już wrzucałem link do artykułu, w którym podpisuję się
własnym nazwiskiem, więc skoro już upubliczniam się w sieci, pójdę o krok
dalej: jestem Polakiem. Chyba, bo od
strony etnicznej można by się czepiać. Ród mój nigdy nie prowadził kronik czy
sylwów, nie zachowały się też dokumenty sprzed stuleci (może jakieś księgi
parafialne w diecezjalnych muzeach, ale kto by tego szukał), więc nie wiem, czy
nie przywędrowaliśmy zza siedmiu mórz, ani też, czy nie wżenił się w nas jakiś
element narodowo niepewny. Z drugiej strony takie historie zdarzały się raczej
u bogatych mieszczan i szlachty. Dokonywać narodowościowej transgresji, żeby
klepać biedę w Polsce – nie widzi mi się to.
Niemniej od czytania Twardocha zacząłem mieć wątpliwości, czy
aby na pewno jestem Polakiem. Uczucie, że coś mi nie pasuje, kłębiło się gdzieś
na obrzeżach świadomości. W
przeciwieństwie do Twardocha nie miałem żadnego uzasadnienia. Tylko przeczucie.
Olśnienie przyszło rok temu, kiedy jechałem pociągiem do
Lublina. Był brzydki listopadowy dzień.
Gdzieś w trzeciej godzinie jazdy wyjrzałem przez okno – i zobaczyłem
grozę.
Ponura bezkresna równina, brakowało tylko jurt, żeby poczuć
się jak w Azji. Gdzieniegdzie… trudno to coś nazwać. W książce do muzyki ze
szkoły podstawowej takie twory nazywano wierzbami i dodawano, że za nimi wzdychał
na obczyźnie Chopin. Ja wiem, co to jest wierzba: piękne, melancholijne drzewo.
Te cosie wyglądały jak zasuszone palce
poległych olbrzymów, które odsłoniła erozja. Tęsknić za nimi mógłby tylko
kultysta z opowiadania Lovecrafta.
Czy ludzie żyjący w takim miejscu mogą mi być rodakami?
W „Lewej wolnej” Mackiewicza jeden z bohaterów ogłasza się
patriotą pejzażu. W przeciwieństwie do różnych wariatów, na przykład jak ten,
co chciał wszystkie brzozy i topole na Litwie za bycie drzewami „sentymentalnie
rosyjskimi”, on kocha każde drzewo, kościół, cerkiew, bożnicę i meczet, jaki
dostrzeże w pejzażu. Brzmi to ładnie, ale co jeśli trafi ktoś w zupełnie obcy
pejzaż, a będą mówić mu, że jest jego?
To działa chyba i w drugą stronę. Tam pośrodku Przeklętej
Płaszczyzny wznoszą się cyklopowe mury Warszawy. Istoty, które ją zamieszkują,
patrzą na obrzeża swojej ojczyzny i nie dowierzają temu, co widzą. Tam mają
pagórki, a tam wierzby płaczące. Gdzie indziej jeziora. Jedni nie mieli
powstań, a inni mieli i nawet wygrali (za czwartym razem, więc żadna sztuka). I
te wszystkie obce sobie krainy biedni Przedwieczni z miasta Warsa i Sawy muszą
włożyć we wspólny, bluźnierczy nieeuklidesowy mianownik. A że macki Cthulhu nie
nadają się do takich delikatnych operacji, co rusz kogoś kaleczą albo nadeptują.
Niełatwo być Polakiem w takiej dużej Polsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz