czwartek, 29 listopada 2012

Kto ty jesteś, Polaku mały


Bardzo lubię pisanie Szczepana Twardocha.
Niestety wraz ze starym dyskiem przepadło archiwum GG, gdzie wróżyłem mu wielką przyszłość – i to w czasach, kiedy był gniewnym dwudziestopięciolatkiem od opowiadania o szalonym kawalerzyście (a jaki ja wtedy młody byłem). Musicie mi więc uwierzyć na słowo.
Proza Twardocha, to nie jest literatura, która gładko wchodzi w człowieka. Przypomina intensywny trening, gdzie bez przerwy człowiek się męczy, boli go to, odrzuca – a jednak brnie dalej, bo to (podobno) zdrowe i w jakiś paradoksalny sposób inicjuje wydzielanie endorfin. O tym, co mnie boli w jego książkach mógłbym pisać bez końca, skupię się więc na rzeczy najważniejszej. Narodowości.
Już wrzucałem link do artykułu, w którym podpisuję się własnym nazwiskiem, więc skoro już upubliczniam się w sieci, pójdę o krok dalej: jestem Polakiem. Chyba, bo  od strony etnicznej można by się czepiać. Ród mój nigdy nie prowadził kronik czy sylwów, nie zachowały się też dokumenty sprzed stuleci (może jakieś księgi parafialne w diecezjalnych muzeach, ale kto by tego szukał), więc nie wiem, czy nie przywędrowaliśmy zza siedmiu mórz, ani też, czy nie wżenił się w nas jakiś element narodowo niepewny. Z drugiej strony takie historie zdarzały się raczej u bogatych mieszczan i szlachty. Dokonywać narodowościowej transgresji, żeby klepać biedę w Polsce – nie widzi mi się to.
Niemniej od czytania Twardocha zacząłem mieć wątpliwości, czy aby na pewno jestem Polakiem. Uczucie, że coś mi nie pasuje, kłębiło się gdzieś na obrzeżach świadomości.  W przeciwieństwie do Twardocha nie miałem żadnego uzasadnienia. Tylko przeczucie.
Olśnienie przyszło rok temu, kiedy jechałem pociągiem do Lublina. Był brzydki listopadowy dzień.  Gdzieś w trzeciej godzinie jazdy wyjrzałem przez okno – i zobaczyłem grozę.
Ponura bezkresna równina, brakowało tylko jurt, żeby poczuć się jak w Azji. Gdzieniegdzie… trudno to coś nazwać. W książce do muzyki ze szkoły podstawowej takie twory nazywano wierzbami i dodawano, że za nimi wzdychał na obczyźnie Chopin. Ja wiem, co to jest wierzba: piękne, melancholijne drzewo. Te cosie  wyglądały jak zasuszone palce poległych olbrzymów, które odsłoniła erozja. Tęsknić za nimi mógłby tylko kultysta z opowiadania Lovecrafta.
Czy ludzie żyjący w takim miejscu mogą mi być rodakami?
W „Lewej wolnej” Mackiewicza jeden z bohaterów ogłasza się patriotą pejzażu. W przeciwieństwie do różnych wariatów, na przykład jak ten, co chciał wszystkie brzozy i topole na Litwie za bycie drzewami „sentymentalnie rosyjskimi”, on kocha każde drzewo, kościół, cerkiew, bożnicę i meczet, jaki dostrzeże w pejzażu. Brzmi to ładnie, ale co jeśli trafi ktoś w zupełnie obcy pejzaż, a będą mówić mu, że jest jego?
To działa chyba i w drugą stronę. Tam pośrodku Przeklętej Płaszczyzny wznoszą się cyklopowe mury Warszawy. Istoty, które ją zamieszkują, patrzą na obrzeża swojej ojczyzny i nie dowierzają temu, co widzą. Tam mają pagórki, a tam wierzby płaczące. Gdzie indziej jeziora. Jedni nie mieli powstań, a inni mieli i nawet wygrali (za czwartym razem, więc żadna sztuka). I te wszystkie obce sobie krainy biedni Przedwieczni z miasta Warsa i Sawy muszą włożyć we wspólny, bluźnierczy nieeuklidesowy mianownik. A że macki Cthulhu nie nadają się do takich delikatnych operacji, co rusz kogoś kaleczą albo nadeptują.
Niełatwo być Polakiem w takiej dużej Polsce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz