Wstyd się przyznać, ale nie znalazłem, chociaż szukałem. Chodzi o reklamę.
To były spoty jakiejś loterii, najprawdopodobniej (bo nie pamiętam na sto procent) Lotto. Były dwa, dodam. W pierwszym akcja cofa się do przeszłości, pokazując mężczyznę próbującego odpalić jakiś cud demoludowej motoryzacji. W końcu po wielu zabiegach silnik odpala i facet rusza do przodu po pełnej wertepów drodze. Potem wtacza się za róg, następuje cięcie, zmienia się nasycenie obrazu (prosta sztuczka sygnalizująca zmianę perspektywy czasowej — kto oglądał Dowody zbrodni, ten wie) i na piękną, płaską jak stół drogę szybkiego ruchu wjeżdża nowoczesny samochód. Wtedy głos z offu ogłasza, że dawniej było trudniej, teraz jest łatwiej, a najlepszym przykładem jest Lotto, w które możesz wygrać dużo albo jeszcze więcej.
Na takiej samej zasadzie zestawienia nowego ze starym opiera się drugi klip. Tylko, że tym razem mamy, jak to się mówi profesjonalnie, gamera. Dawniej męczył się nad próbami złożenia stojącego na półce meblościanki ośmiobitowca, teraz ma konsolę, meble z Ikei oraz telewizor HD. Ale najciekawszy jest jeden z rekwizytów tworzących lata 80. Na szafce leży Fantastyka. Pierwszy numer z 1982.
Najpierw zrobiło mi się miło, że z tylu możliwych symboli twórcy wybrali akurat ten. Mogli położyć Czarną brygadę Brygady kryzys, mogli pieska z kiwającą się głową, kostkę Rubika, cokolwiek. A położyli fantastyczne pismo. Po fali radości przyszła jednak smutna refleksja: w "przyszłości" na monochromatycznym szwedzkim stoliku nie było ani NF, ani SFFiH, ani F&SF (reklamę puszczali w czasach kiedy w Polsce były jeszcze wszystkie trzy magazyny).
Fantastyka jest nieobecna w wysokobudżetowej polskiej kulturze masowej. Poza grami komputerowymi, one są z nią związane mocno, ale rozwój tej branży u nas to całkiem świeża rzecz. Gdzie indziej naszej ukochanej metody literackiej/filmowej/etc. właściwie nie ma. I nie chodzi o to, że znowu narzekam, że nie robią filmów SF. Nie ma nawet świadomości fantastyki. Weźmy takie opery mydlane. Bohaterowie M jak miłość czy Na wspólnej stykali się ze wszystkimi znanymi zjawiskami społecznymi. Był i rasizm, i hip-hop, i subkultura emo. Tylko ani razu nikt nie pojechał na konwent. To niezwykłe, jeżeli wierzyć w boom fantastyki w latach 80. Ci wszyscy czytelnicy Funky Kowala zapomnieli, że gatunek żyje nadal? Szkoda.
Przynajmniej ta jedna reklama, której nie ma w Sieci, nam została.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
"M jak miłość" jest adresowana do grupy, która nigdy się fantastyką nie fascynowała. Gdyby wątek np. konwentu pojawił się w którejś z polskich telenowel, zostałby pewnie wplątany w jakiś wątek dramatycznego zachwiania emocjonalnego bohatera.
OdpowiedzUsuńByć może to nie jest tak, że my nie mamy szerzej rozumianego fantastycznego kontekstu, ale że nie bardzo jest gdzie się takim kontekstem bawić. W "Castle" ciągle się odwołują do fantastycznej wspólnoty widzów tego serialu i owe odwołania stanowią - między innymi - o sile "Castle". W Polsce podobny serial/program telewizyjny nie powstał. I chyba nie mógłby na razie powstać. Nie dlatego, że nie znaleźliby się widzowie, ale dlatego, że wszystkie nasze telewizje są szalenie zamknięte na jakąkolwiek innowacyjność.
Ale telewizje też tworzą ludzie, Polacy, nasi rodacy - to oni decydują o tym co ma być wyświetlane, i znów to oni decydują co ma być tworzone, jak ma to być zrobione i jakie mają być scenariusze kolejnych odcinków seriali.
OdpowiedzUsuńSkoro byliby widzowie, to powinny być i odpowiednie seriale, filmy i programy.
A na konwenty wcale nie jeździ tak mało osób, by uznać jeżdżenie na nie za jakieś wynaturzenie czy objaw zachwiania emocjonalnego. Oczywiście nie jest to bardzo popularne, ale też nie jest na tyle niszowe, by nie mogłoby być obecne w popkulturze.
Niezrozumiałe jest więc dla mnie to, dlaczego takich rzeczy nie ma w naszej telewizji. Ba! Nie ma ich niemal nigdzie w Polskiej popkulturze.
Ale moim zdaniem tak jest lepiej. Jako autor wolałbym mieć wśród odbiorców stosunkowo niewielkie grono ludzi inteligentnych, którzy potrafią nie tylko zrozumieć to, co chcę przekazać, ale też wdać się w dyskusję, niż zgraję rozwrzeszczanego i chamskiego tłumu, wśród których przeważają "trolle" zdolne jedynie do wydawania skrajnych opinii ("urwał, to dobre!" albo "urwał, ale ujnia"), niejednokrotnie nawet niewłasnych.
Czy polskie telewizje rzeczywiście tworzą Polacy to teza dyskusyjna. Trzeba by się przyjrzeć jaki procent programów - i to tych najbardziej promowanych - to zagraniczne formaty. Owszem, pracują przy nich Polacy, ale robią te same programy, które oglądnąć można na całym świecie. O tym, co ma być wyświetlane decydują wskaźniki oglądalności oraz ludzie z zarządów, opierający się na wskaźnikach, oraz (TVP) na potrzebach kumpli, którzy akurat zyskali na znaczeniu po kolejnych wyborach.
OdpowiedzUsuńWskaźniki to zamknięte koło. Stacje produkują (bądź kupują) te programy, które będą - wedle prognoz - cieszyć się popularnością, albo już się nią cieszą. A ludzie najchętniej oglądają te programy... które są nadawane w porze wysokiej oglądalności i które są mocno promowane.
Co więcej, choć teoretycznie najlepszą grupą widzów, bo najbardziej pożądaną przez reklamodawców, są widzowie, o ile pamiętam, pomiędzy dwudziestym a czterdziestym rokiem życia (nie licząc dzieci, oczywiście, ale to inna bajka), a ta grupa jest na konwentach i wśród fanów mocno reprezentowana, to równocześnie nie są to odbiorcy telewizji. Fani to rodzaj geeków (także w pozytywnym tego słowa znaczeniu), a geek nie jest odbiorcą treści telewizyjnych, raczej siedzi w necie. I telewizja o tym wie. O ile w Usach reprezentacja geeków jest na tyle duża, by opłacało się wyprodukować dla nich jakiś program ub serial, o tyle w Polsce wygląda to inaczej. Sześć tysięcy fanów z Pyrkonu nie utrzyma programu nawet w stacji lokalnej, przykro mi. Nawet sześćdziesiąt tysięcy fanów to za mało. Wystarczy, żeby włodarz jakiejś telewizji sprawdził nakłady książek, żeby uznał, iż nie opłaca mu się robić programów dla czytelników.