poniedziałek, 28 maja 2012

Uwięzieni w uniwersum

Czerwcowa NF przypomina o bliskiej premierze Prometeusza – filmu Ridleya Scotta osadzonego w uniwersum cyklu Obcy. Jak powiedział mi jeden kolega – cały fandom czeka na ten film. Czy to dobrze?
Mam mieszane uczucia. Powrót do starych serii/franczyz generuje dwa problemy. O pierwszym – technicznym – pisał kiedyś Watts, ale warto rzecz przypominać. Każdy film SF jest dzieckiem swojej epoki i przenosząc go do innej, narażamy się na anachronizmy. Oczywiście po steampunku każdy wie, że anachronizm może być celowy, ale z drugiej strony wymaga od odbiorcy (i twórcy) przymrużenia oka i zaakceptowania przerysowanej konwencji. A to jest trudne, jeśli nie niemożliwe, kiedy poprzednia część była robiona na poważnie. Akcja pierwszego Obcego toczyła się w uniwersum, w którym komputery są wielkimi szafami z mrowiem migających lampek, zaś w sterowni straszą szklane kineskopy. Prometeusz – może trailery zawierają odpowiedź, ale ich jeszcze nie oglądałem – albo będzie kontynuował estetykę poprzedników, przeskakując gatunkowo z SF do jakiegoś rocketpunku, albo zaakceptuje postęp i będzie miał na pokładzie płaskie ekrany i smartfony dla załogi. Co wywoła dysonans. Bodaj najsłynniejszym przykładem niekonsekwencji jest uniwersum Gwiezdnych wojen, gdzie pomiędzy Zemstą Sithów a Nową nadzieją nastąpił totalny cywilizacyjny regres. Książki i komiksy z Expanded Universe tłumaczyły to degrengoladą imperium, ale kto by dawał wiarę słowom Geroge'a Lucasa. Tak czy inaczej – ciężko z tego wybrnąć.
Drugi problem (czy też drugie zdziwienie – żebym był wierny tytułowi bloga) jest taki, że o wiele bardziej niż na Prometeusza czekam, aby Scott sfilmował wreszcie Wieczną wojnę. Tymczasem kiedy dobił jeszcze zapowiedzią nowego Łowcy androidów, poczułem że coś tu jest nie tak.
Kinem rozrywkowym ciągle rządzą lata 80. Wystarczy sobie policzyć, ile produkcji powstałych między Nową nadzieją a Ostatnią krucjatą (wcale dobrze dobrane tytuły) wciąż rządzi w temacie i jest dalej oglądana – w tym przez kolejne pokolenia. Właściwie nie pamiętam, żeby później zdarzyły się filmy mogące konkurować poprzednikami z czasów kina nowej przygody. Matriksa, jak zauważył Łukasz Orbitowski w tej samej NF, która zainicjowała wpis – mało kto ogląda drugi raz. Lubię Władcę pierścieni, ale najlepiej próbę czasu przetrwa chyba tylko Drużyna pierścienia (najbardziej spójna część, no i pozbawiona wtrętów reżysera, tak psujących dwie pozostałe). Pan i władca: na krańcu świata świata próbował odzyskać od Indiany Jonesa konwencję przygodówki, ale został filmem niszowym. Hype na Piratów z Karaibów okazał się przesadzony, Burton kręci filmy podobne do siebie jak dwie krople wody, reżyser Riddicka chyba się pogubił. Dokonania dwudziestolecia bledną przy porównaniu z latami 80.
Skąd to się bierze? Czemu nie potrafimy skutecznie wymyślić nowej jakości, tylko cały czas żerujemy na przeszłych osiągnięciach? Dariusz Domagalski (coś dziś często odwołuję się do cudzych myśli) stwierdził w jednej rozmowie, że po kilku tysiącach lat rozwoju sztuki pomysły się wyczerpały. Jak ropa w raporcie rzymskim. Nowa przygoda była ostatnią, nam został już tylko kulturalny Mad Max, czyli budowa z resztek postmodernistycznych wozów, w których będziemy się bić z innymi o władztwo nad gruzami. Koniec.
Z góry odrzucam takie katastrofizmy. Wierzę, że ludzkość ma przed sobą parę tysięcy lat rozwoju i nie ma mowy o końcu człowieka, sztuki, czy czegokolwiek innego. Przyczyna, czemu jest większa szansa na nowy film z uniwersum Obcego, niż nowy film z jeszcze nowszego uniwersum, jest jedna – demografia.
Rozwój i zmianę w kulturze wymuszały dwie rzeczy: nowe pokolenia było liczniejsze od starego i miało więcej pieniędzy. Więc najbardziej spetryfikowany system, nastawiony na produkowanie kolejnych Czerwonych autobusów musiał się ugiąć przed bigbitem.
Dziś natomiast, na skutek zahamowania przyrostu naturalnego, piramida wieku zamieniła się w pękatą beczułkę z tendencją do zamiany w piramidę odwróconą. Finansowo jest różnie, ale model w którym nachapani starzy dominują nad młodymi na śmieciówkach nie jest znowu taki niemożliwy, przynajmniej na Zachodzie.
Tak więc polityka kulturalna zazębiła się z polityką prorodzinną. Wyjściem jest chyba fundowanie becikowego z jakiegoś podatku od starych filmów.

4 komentarze:

  1. Pan i władca świata? Czy "Pan i władca: na krańcu świata"??? Pierwsze mi się nie gugla. Drugie to nie po prostu przygodówka, lecz dobry film marynistyczny, w przeciwieństwie do "Piratów z Karagrzybów".

    A co do powtarzania utartych schematów: żyjemy w okresie upadku. Zaczął się on (jak sądzę) wraz z upadkiem rządów monarchistycznych, choć krzywa wciąż jeszcze siłą rozpędu szła w górę, chwilę później nastąpiło przesilenie. Zenit potęgi Ostatniego Imperium przeminął prawie pół wieku temu. Rośnie nowa potęga, której narodziny przepowiadano jeszcze na początku wieku XX i dalej niejednokrotnie - o dziwo, tym razem przepowiednie się spełniają.
    Ale my żyjemy w strefie wpływów umierających imperiów. Na gruncie upadku nie powstają nowe dzieła. Teraz jest epoka fajerwerków, kuglarskich sztuczek, życia jak za króla Sasa...

    OdpowiedzUsuń
  2. Moja teoria: dwa najpłodniejsze bodaj kulturalnie miejsca w czasoprzestrzeni to antyczna Grecja wielu poleis i XVIII-wieczne setki państw niemieckich pod symboliczną tylko wodzą wspólnego cesarza. Świat dąży do jedności, jak dzisiaj i jak w Rzymie -- kultura upada; świat się dzieli -- kultura się wznosi.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Właściwie nie pamiętam, żeby później zdarzyły się filmy mogące konkurować poprzednikami z czasów kina nowej przygody." - noale, noale. "Piąty element" Bessona IMO w tę kategorię się wpasowuje. Chociaż kultu ani kontynuacji nie zrodził.

    A "Matriksa" widziałem pewnie ze 3 razy, ale faktycznie nie włączam ot, tak, jak np. ostatnio "Poszukiwaczy zaginionej Arki". To już częściej "Matriksa: Rewolucje", ale tylko w tym fragmencie, w którym jest walka w egzoszkieletach (APU). Bo UWIELBIAM.

    nosiwoda

    OdpowiedzUsuń
  4. Pomijając całe publicystyczne przerysowanie: "Piąty element", "Pitch Black" + "Kroniki Riddicka", "Piraci z Karaibów" rzeczywiście próbowały stanąć w szranki z klasykami. Pod względem technicznego rozmachu na pewno im dorównały. Ale pod względem ducha było im daleko.

    OdpowiedzUsuń