Obiecywałem, że będzie, więc jest. No i zawsze wpis jest dobrym pretekstem do nicnierobienia rzeczy konstruktywnych.
Dorota Masłowska. Biorąc bibliotecznej półki Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną spodziewałem się nie wiadomo czego. W końcu autorka swoim przebojowym debiutem zgarnęła Paszport Polityki sprzed nosa samego Dukaja – a było to zaraz po smucie wywołanej przez filmowego Wiedźmina.
Tymczasem Wojna... liczy się bardziej jako fenomen niż powieść. Ale tak już chyba jest z głośnymi młodymi debiutami – Złota galera wspominanego już Dukaja czytana po latach nie oszałamia. Jest przyzwoitym tekstem, wiekopomną sławę zawdzięcza wiekowi autora. Z Masłowską jest podobnie. Książka, jak książka, ale napisana przez osiemnastolatkę w trakcie nauki do olimpiady polonistycznej.
Język, czyli najważniejszy (i najbardziej kontrowersyjny) składnik Wojny... również wymaga kilku wyjaśnień. Zaszło bowiem nieporozumienie. Główny nurt w językowej maestrii się zakochał. Gdybym nie zwrócił książki, mógłbym przepisać zachwyty Świetlickiego i Pilcha, iż ta młoda metrykalnie osóbka rozpruwa literackie mięcho na strzępy, zlepiając na nowo w dzikiego łamańca – czy coś ten deseń. W swojej niewiedzy założyli, że Masłowska ten język wymyśliła. Tymczasem po prostu zanotowało to, czego się osłuchała, gwary wejcherowskich blokowisk. J z resztą (patent z inicjałami odgapiłem z dzienniczka Twardocha – szanuje cudzą prywatność, a każdy domyślny połapie się, o kogo chodzi) stwierdził, że pierwsze lepsza ekipa z osiedla zaimprowizuje dużo lepszą nawijkę, byle jej zadać odpowiednią ilość browarów i zioła. Lecz mniejsza z tym argumentem, bo bardziej odnosi się do napisanego rapem Pawia królowej.
Fantastów z kolei masłowszczyzna odrzuciła. Sam nie wiem, dlaczego. Niby pulpowe dziedzictwo obciążyło gatunek słynnym "przezroczystym językiem", a natłok nieraz skomplikowanych idei w SF niejako zmusza do niezaciemniania wywodu skomplikowanym językiem. Poza tym doszło do ustępstw: dzięki Tolkienowi jest przyzwolenie na bardziej barokowy język w fantasy.
Znalazłem jednak dowód, że fandom może zrozumieć Wojnę... W antologii Rakietowe Szlaki 2 przedrukowano Największego świra w dziejach swangu Ondreja Neffa, który to opiera się na takim samym zabiegu stylistycznym. Narrator raczy czytelnika knajackim slangiem. Masłowska pokusiła się jeszcze o rozmaite błędy językowe i przekręcenia, ale nie jest to coś, co mogłoby onieśmielić czytelnika, który przedarł się przez prozę Neffa (na fantasta.pl to opowiadanie ma całkiem dobre noty).
Tym bardziej nie ma się co bać Masłowskiej, że jest zjawiskiem osobnym w literaturze. Poza nią z tzw. "młodej polskiej literatury" nie zostało bodaj nic. Sam Paweł Dunin-Wąsowicz, który przecież ją odkrył, przyznał, że prawdziwymi zwycięzcami dekady byli dwaj panowie D: Dehnel i Dukaj.
Tak rozbroiwszy straszący fantastyczną brać niewypał mogę zacząć planować nowy wpis...
GGG#582: The Fifth Head of Cerberus Book Club
3 godziny temu
Myślę, że ostrożność wobec Masłowskiej bierze się nie z obawy przed używanym przez nią językiem, ale z odruchowej niechęci wobec prozy promowanej przez TAMTYCH, tym bardziej, że to proza napisana jakby na kontrze do tego, czym lubią się szczycić fantastyczni piewcy prymatu przejrzystości, fabuły i konkretu. Starcy polskiej prozy głównonurtowej (wszyscy głównonurtowcy, a zwłaszcza krytycy to starcy) wznieśli Masłowską niczym miecz +5 do charyzmy, bo innej broni przeciw Grzędowiczom i Pilipiukom nie mieli. Tak to w każdym razie mogło wyglądać z punktu widzenia bojowników o to, żeby proza była prozą.
OdpowiedzUsuńJa w każdym razie czułem i czuję wobec prozy Masłowskiej dystans m. in. właśnie dlatego, że zewsząd płynęły wyrazu zachwytu. Coś takiego zawsze mnie onieśmiela i już. A i ja nie ufam przecież zaprzysięgłym głównonurtowcom i pewnie mam im za złe, że wciąż nie stać ich na gest docenienia autorów, których ja doceniam. Choć może być i tak, że docenili ich, ale ja nic o tym nie wiem, bo obrażony na cały świat nie wystawiam nosa ze swojej szopy.
Zapamiętałem "Wojnę polsko-ruską" i "Pawia królowej" jako bardzo fajne książki, właśnie ze względów stylistycznych. Czy jest to po prostu (lub przede wszystkim) notowanie tego, czego się Masłowska osłuchała? Mam wątpliwości, bo na mnie przynajmniej "Wojna..." pozostawiła wrażenie, że wejherowszczyzna jest w całkiem cwany sposób przemieszana z językiem literackim (te wszystkie "Gdyż..." na początkach zdań) i z aluzjami do rozmaitych wieszczów. Co nie zmienia tego, że też nie byłbym aż tak hurraoptymistyczny, jak np. Jerzy Pilch.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!