Kiedy blisko dwa lata temu startowałem z blogiem, założyłem aktywność rzędu jednego wpisu tygodniowo. Nawet mi się udawało. Opóźnienia szło nadrobić. Z aktualną obsuwą tak się już chyba nie da. Dwa (a właściwie jeden, jeśli mam być szczery) teksty styczniu i niniejszy w lutym – musiałbym więc oprócz trzymania prawidłowego tempa dorzucić pięć kawałków ekstra.
Przyczyną są rozmaite zawirowania realu i to, że większość energii schodziła mi na ich odkręcaniu. Bywa. Na szczęście najgorsze minęło i mam kilka zaczętych wpisów, więc jest szansa, że od marca będę wrzucał na blog coś nowego. Pewnie jak zwykle same drobiazgi, ale i znajdzie się kilka ambitniejszych rzeczy.
Jest drugi problem, który paraliżuje równie skutecznie.
Minione tygodnie były peanem na cześć internetu. Tłumy wyszły na ulice w jego obronie, aktyw hakerski ddos-ował strony rządowe, co gniewniejsi pisarze wrzucali swoje książki w sieć albo przynajmniej błogosławili piratom. Walka miała epickie proporcje, co właściwie dziwi, skoro zarówno siłom ciemności i siłom światła przyświeca podobny cel – zamienić internet w USA. Różnica polegała na tym, że jedni chcieli USA Anno Domini 1776, zaś drudzy Anno Domini 2012. Znowu uniwersalia okazały się nawalanką dwóch odłamów jednej sekty.
Takie widzenie rzeczy szybko przeniosło mi się na całą sieć. Nagle cała jej społeczno-ideowa funkcja (czyli to, co wykracza poza zakupy, szukanie wiedzy fachowej oraz śmieszne filmy) zbladła.
Człowiek myśli, że uczestniczy w dyskursie jak prawdziwy intelektualista, a naprawdę siedzi na tubku i ogląda Slavoja Żiżka czy Rogera Scrutona. Albo siedzi na fantastycznych forach, po czym wylewa swoje przemyślenia na bloga myśląc, jaki z niego nie jest wielki fandomiarz.
Wirtualni czynownicy.
Stay tuned.
Ale żeby nie było, że przez ostatni miesiąc tylko jojczyłem. 07 zgłoś się to naprawdę dobry serial. I Arabela też.
sobota, 25 lutego 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz