środa, 25 maja 2011

Literatura małego realizmu

Ten wpis jest przepisaniem, krótkiej dyskusji, jaką odbyłem z agrafkiem na forum SFHiH (i agrafka i forum mam w linkach).
"Mały realizm" to moje określenie na pewną panującą w fantastyce manierę. Ktoś zapyta, co ja piszę, przecież fantasy albo SF polegają na tym, że odchodzą od realizmu. A jednak.
Czytelnik powieści fantasy zawiesza swoją niewiarę i akceptuje rzeczy, których nie ma. Smoki, magię, czarnoksiężników. Czytelnik SF robi to samo z kosmitami, czy rakietą do Proximy Centauri. Obowiązuje też cicha umowa, że nikt nie wymaga od podawał na zawołanie schemat techniczny napędu nadświetlnego, albo spójny model fizyczny, który dopuszcza istnienie smoków.
Co ciekawsze, czytelnicy tak tolerancyjni, jeśli chodzi o logikę fundamentów świata przedstawionego, potrafią się czepiać każdego drobnego szczegółu zbroi albo miecza. Wielką dbałość przywiązują czytelnicy do militariów. Każda ważniejsza walka, potyczka albo bitwa w fantastyce doczekała się sążnistych egzegez. Przy czym te egzegezy przypominają niektóre egzaminy, na których profesor pyta studenta tak długo, aż ten się pomyli i profesor może spokojnie wpisać do indeksu 2.
Autentykiem jest list do Nowej Fantastyki, w którym autor żali się na fatalną jakość opowiadania, w którym bohater wetknął wtyk amerykański (calowy, 0,1 cala=2,54 mm) w gniazdo rosyjskie (metryczne, 2,5 mm). Błąd tak karygodny, że opowiadanie nadaje się tylko do rzucenia nim o ścianę. Z kolei Sapkowskiemu wytykano, że bohaterka wiedźmińskiego opowiadania nosi batystowe majtki (a przecież w tamtych czasach bielizny nie noszono). We wczesnych latach 90 była o to gruba awantura.
A całkiem świeżym przypadkiem jest atmosfera wokół Pieśni lodu i ognia George'a R. R. Martina i jej serialowej ekranizacji. Zestawia się Grę o tron z Tolkienem, temu drugiemu zarzucając, że Władca jest nierealistyczną bajką.

Realizm cnotą fantastyki — w tym momencie mogę parsknąć śmiechem i zakończyć pisanie. No ale zostaje pytanie, skąd się to kuriozum wzięło. I co z nim zrobić.

Agrafek podał dwie odpowiedzi. Pierwsza, bardziej wyszukana, mówi że czytelnik szuka punktu zaczepienia. Jeżeli — dalej użyję przykładu fantasy — czyta o kraju, którego historii nie zna, mocach, których nie pojmuje, to chce przynajmniej, jak ten Conan Barbarzyńca, zawierzyć ostrzu miecza. Stąd dbałość o szczegóły, one są solidnym gruntem, o który można oprzeć grę wyobraźni.
Ta odpowiedź fajnie tłumaczy, na czym zasadza się różnica między naszą fantastyką fandomową, a tą jaka powstaje, kiedy do pisania zabierają się głównonurtowcy. W głównym nurcie punktem oparcia jest świat, odkształceniu ulega szczegół (w takich klimatach pisuje chociażby Kuczok). Dlatego się nie rozumiemy, nawet jeżeli wkraczamy na to samo terytorium.

Druga odpowiedź też jest autorstwa Agrafka, ale i ja na to kiedyś wpadłem. Wśród fanów fantastyki, tych najaktywniejszych, jest wielu hobbystów. Znawców broni białej, architektury, fizyki. To przeważnie porządni ludzie, taka straż obywatelska pilnująca porządku w literaturze. Tylko czasem zmieniają się w totalitarną bojówkę, bijącą każdego, kto nie pasuje do ich ideologicznego garniturów.
Ale najweselej jest, gdy się napuści na siebie dwóch hobbystów-ekspertów. Może dojść do epickiej bitwy, kiedy przez głupi japoński miecz japonista wkracza do świata broni białej, a znawca mieczy do Japonii.
Normalnie jakby się komuniści z nazistami bili.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz