czwartek, 2 grudnia 2010

Prawdziwe losy Krisa Kelvina

Napisał Agrafek o konwencjach i brzytwie Lema. Wpasował się tym mój niedawny wpis (a ja wpasowałem się w jego), co wnet poniosło mnie na ku rozmyślaniom.
Przypomnę, że brzytwa Lema to narzędzie sprytniejsze od skrobaczki do kartofli i służy do fantastyki. Wycinamy nią wszelką nierealność z utworu, a następnie sprawdzamy, czy trzyma się kupy. Jeśli tak, to nie jest fantastyka, tylko dekoracja. Rakieta nie służy treści, tylko fajnie wygląda. Magia nie determinuje Neverlandu, tylko kolorowo błyska. Jak widać, brzytwa Lema to krwawe narzędzie okrutnych czynów.
Ale, pomyślałem, co gdyby działaniu brzytwy poddać samego Lema? Wezmę Solaris, numero uno polskiego SF i dokonam weryfikacji.

Od razu, gdy tylko usunąć kosmos, Solaris traci sporą część znaczenia. Bo o inteligencji pozaziemskiej można pisać tylko w SF i pracach naukowych. Niemniej Solaris jeszcze się trzyma.
Planetę można spokojnie wymienić na wyspę gdzieś na tropikalnych wodach (w drugą stronę działają Space Opery przenoszące w przestrzeń 2 wojnę). To dodatkowo sugeruje, że czas akcji przypada na epokę kolonialną, kiedy wyspa na Pacyfiku była dla Europejczyka obcą planetą. Narracja Kelvina pełna jest psychodelicznych obrazów i zdarzeń – narkotyki? To by sugerowało belle epoque, kiedy bohema raczyła się opium, zapijając absyntem. Zatem Solaris przeniosło się w bardzo realną czasoprzestrzeń. Przed 1914 rokiem, gdzieś na Oceanie Spokojnym.
Kris Kelvin (zostańmy przy nazwiskach powieściowych), spełniając prośbę Gibariana, przybywa na wyspę Solaris. Co ma tam robić? To samo, co wersji SF – prowadzić badania. Dlaczego opuścił Europę? Przyczyną mogły być wyrzuty sumienia, jakie toczyły go po samobójstwie Harey. List od Gibariana stał się pretekstem do ucieczki.
Zatem pewnego słonecznego dnia w 19.. roku, Kris Kelvin opuszcza kolonialną kanonierkę Prometeusz (dowódca: kapitan Moddard, trasa: Singapur – Port Moresby), po czym ląduje samotnie na brzegu wyspy Solaris. Nikt go nie wita. Zdziwiony, maszeruje wgłąb dżungli. Tam spotyka go "czas okrutnych cudów".
W tym miejscu trochę oszukam, bo zastosuję wybieg. Założę, że podczas pobytu w tropikach Kelvin eksperymentuje z halucynogenami bardziej niż w Europie. To tłumaczy wizje solaryjskich tworów (mimoidy, długonie...), podrażnienie zmysłów ("błonoskrzydłe pianoobłoki"), a wreszcie i Harey. Kim jest? Halucynacją? Tubylczą kochanką, w której naćpany Kelvin widzi twarz narzeczone? Być może jednym i drugim. Że na wyspie było wesoło dowodzi zachowanie pozostałych członków ekspedycji – Gibariana, Snauta, Sartoriusa. Nie zdziwiłbym się, gdyby w rzeczywistości byli tylko Gibarian i Kelvin – jeden ze swoją tłustą murzynką, drugi z wyhalucynowaną Harey u boku – reszta zaś ludzi i zdarzeń była efektem seksualnej swobody tubylców i ich liberalnego podejścia do narkotyków.
Taka interpretacja Solaris, naciągana pod tezę (że Lem nie pisał SF, lub przynajmniej rzadziej, niż nam to się wydaje), ma jedną niezaprzeczalną zaletę. Można się pokusić o kontynuację. Kelvin odnajduje w końcu spokój. Duchy wracają do zaświatów. Może wracać do domu.
Trzymam się dalej chronologii, jest więc duża szansa, że w międzyczasie wybuchła Wielka Wojna. Kelvin, śladem wielu innych, zaciąga się. Walczy na którymś z frontów. W końcu, po wielu latach wraca do ojczyzny. Co robi? Nie sądzę, że zajmuje się psychologią, nie jest typem Zygmunta Freuda. Jego język (który poznajemy poprzez pierwszoosobową narrację) oraz bogata wyobraźnia sugerują niemały artystyczny talent. Kris Kelvin zostaje artystą. Pisze, maluje, bawi się w kręgu bohemy lat 20 i 30. Znajduje sobie kolejną kochankę, tyle że już bez wyrzutów sumienia. Opisy solaryjskich krajobrazów sugerują, jak mogą wyglądać jego obrazy.
Stabilizacja kończy się wraz z pokojem. Kelvin, podobnie jak tysiące innych uciekinierów, próbuje umknąć przed niemieckimi czołgami. Wyobrażam sobie, jak z kochanką idą przed siebie polna drogą. No ale dokąd, jeśli po dwóch tygodniach wojna jest przegrana? Na wieść o wejściu Sowietów Kris Kelvin podcina sobie żyły.


Na usprawiedliwienie szaleńczej teorii, którą przed chwilą zaprezentowałem – na swoje usprawiedliwienie – przypomnę, że Solaris Lem napisał w Zakopanem, na natchnieniu, więc niebiosa wiedzą co i o kim tak naprawdę pisał.

1 komentarz:

  1. Świetne! Czytając założenia miałem wrażenie, że spełnia je w znacznym stopniu "Zwycięstwo" Conrada (zresztą znakomity materiał na thiller, w dodatku z takimi draniami, że łajdacy od McCarthego musieliby się dwa razy zastanowić, czy wchodzić im w drogę).
    Kłopot z ambitniejszą fantastyką leży zawsze w kwestiach interpretacyjnych. Tu wracamy do nieszczęsnego: "autor używając sztafażu SF w rzeczywistości...".
    Brzytwa Lema wydaje mi się zawodna także o tyle, że zdania co do tego, co jest dla powieści istotne i kluczowe mogą odbiegać od siebie. Ostatnie przykłady to powieści Szostaka i Twardocha. Brzytwa nieźle może się zaplątać w gąszczu ich interpretacji. No i literatura jest dziedziną "miękką", w której twarde definicje nie zawsze muszą dawać sobie radę. Trzeba będzie porozmawiać o tym Lemie przy jakiejś okazji. Może by nawet spotkanie dedykowane temu zagadnieniu zorganizować?

    OdpowiedzUsuń