wtorek, 2 listopada 2010

Na marginesie

Pomyślałem coś mało oryginalnego – mamy złoty wiek seriali. I że w zalewie Housów, Castlów, Bonesó, Mad Menów, czy Żywych Trupów (był pilot! jeszcze nie widziałem) zapominamy o rodakach. Ja wiem, u nas jeszcze epoka archaiczna, ale nie wierzę, że żaden z polskich filmowców czy aktorów nie obejrzał niczego made by HBO.
Znalazłem 4 tytuły próbujące wybić się na wyższą jakąś (zagadka: jakie?), gdy naraz dopadła mnie tytułowa myśl na marginesie.
No bo jak to jest, panie, z tymi sitcomami?
Sitcom jest uważany za synonim anglosaskiego serialu komediowego. Formuła "25 minut plus śmiech z taśmy" obowiązuje nie mal zawsze i na palcach jednej ręki można policzyć wyjątki. Ale przecież sitcom to skrótowiec od komedii sytuacyjnej. A to już takie oczywiste nie jest.
W klasyce owszem. Hotel zacisze, Co ludzie powiedzą, czy – po drugiej stronie Atlantyku – I Love Lucy, to są komedie sytuacyjne, gdzie przyczyną sytuacji komicznej są intrygi bohaterów.
Weźmy jednak rzeczy nowsze. Mój ukochany It Crowd jet bardziej komedią charakterów. Nielubiana przeze mnie, ale przez niektóych kochana Mała Brytania to ciąg skeczy, w któych chodzi i ekscentryczność postaci, a nie o jakąkolwiek sytuację.
Brak tylko jakiejś konkluzji. Jest, błysnąłem obserwacją. Anglicy poradzili sobie z problemem tak, że wszystko z Albionu, to britcom. Co jednak z USA? Już zawsze będą tkwili w błędnym nazewnictwie.
No chyba, że to znowu my pomieszaliśmy i z własnej niewiedzy wszystko wrzucamy do sitcomowego worka. Tak, jak kiedyś pomyliliśmy operę mydlaną z telenowelą, przez co Łepkowska zepsuła opinię serialom iberoamerykańskim – które mają jakiś koniec.

5 komentarzy:

  1. Ba, seriale iberoamerykańskie nauczyły się już śmiać same z siebie, co rodzimym mydlinom cały czas się nie udaje. U nas jest wręcz odwrotnie - opery mydlane udają filmowe komedie i bombardują nas kolejnymi klonami "komedii romantycznych". Ale prawdziwa zgroza, że to wciąż się sprzedaje.
    Coś okaleczyło nasz śmiech. Mamy nieśmieszne (przeważnie) kabarety i porażająco bylejakie komedie filmowe. A seriale? Wiadomo - "Mrok", "Glina", "Pitbull" a nawet pierwsza część "Oficera" jakoś sobie radziły. Lubiany przez Ciebie "Czas Honoru" też ma potencjał, został jednak zakażony wpływem "królowej seriali" przez co zdarzały mu się w pierwszym sezonie sceny, które można by właściwie bez zmian przekleić do "M jak miłość" czy innego plugawego tasiemca. Czy to się zmieniło - nie wiem, bo odpadłem od serialu po którejś takiej scenie. Zagraniczna konkurencja jest zbyt silna.
    W TVP wpływ mydlanej królowej jest, obawiam się, zbyt silny. Zbyt wielu autorów scenariuszy przeszło przez jej ręce i zostało naznaczonych i opętanych. Niestety, rozłażą się oni po innych stacjach. Polsat boi się eksperymentów, a TVN najchętniej kupuje zagraniczne formaty i je polonizuje. Toż oni nawet swojego tasiemca kupili od Węgrów!
    A najgorsze, że twórcy jakby się zużywali zamiast doskonalić. Machulski zgubił gdzieś swój talent, a twórcy znakomitego "Ciała" i niezłego "Testosteronu" nakręcili potem porażająco złe i nieśmieszne "Lejdis", które jednak sprzedało się bodaj najlepiej, oczywiście pod łatką "komedii romantycznej". Kto więc miałby kręcić te dobre seriale?
    Akurat wspomniane przez Ciebie HBO daje jakąś szansę, bo przecież właśnie powstaje pierwszy firmowany przezeń polski serial.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha, na moim ulubionym forum filmowym odkryli, że to coś (niech wreszcie się coś ruszy, bo czekam) robią nasi i zrecenzowali jako guano :)
    Na moje oko "Klan" zbliża się do świadomej autoparodii. W piątek na przykład - są już klipy w necie - Rysiu uratował prostytutkę z agencji towarzyskiej. Nie uwierzę, że nikt z twórców nie spostrzegł, że motyw kierowcy taryfy, który strzela do alfonsa i ratuje nieletnią prostytutkę to kalka z "Taksówkarza".
    W jakiejś gazecie z programem był nawet fotos promocyjny, z Piotrem Cyrwusem (nota bene bardzo dobry krakowski aktor) zrobionym na Dextera, z giwerą w dłoni i w okrwawionej koszuli.
    Z kolei pozytywną operą mydlaną jest ponoć "Plebania". Ale cóż, nie z tego pracę piszę, więc nie mam czasu na dogłębne badania.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Ale prawdziwa zgroza, że to wciąż się sprzedaje."

    Przekrój twierdzi, że jest już wręcz przeciwnie i komedie romantyczne (te polskie) wcale już się nie sprzedają tak świetnie. http://www.przekroj.pl/kultura_film_artykul,7496.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Wynikałoby, że autorzy kom-romów przejechali się na tym samym, co Fabryka Słów. Nawet daty się zgadzają.
    Ciekawi też, na ile gust zbiorowy poprawiły nam seriale. Może nie niszowe rzeczy w typie The Wire albo Mad Men, ale już House, który ma znakomicie napisane scenariusze. Tych milionów, które naoglądały się House'a nie można ignorować.

    A tak w ogóle, to fajne komedie romantyczne kręcą Rosjanie. Polecam Piter FM, który na dzień dobry powala większą część konkurencji.

    OdpowiedzUsuń
  5. Maeg - całe szczęście:). Nie mogę się zgodzić tylko z pojawiającą się w artykule tezą, że Polacy nigdy nie umieli robić komedii romantycznych. Te przed wojną wychodziły nam przecież nieźle, a i zaraz po wojnie pewnie by się coś znalazło.
    Myślę, że kłopot polega na tym, iż część filmowców woli wypuszczać produkty niż filmy. A okazuje się, w przypadku działalności twórczej nawet najbardziej komercyjne dokonanie musi zawierać w sobie choć odrobinę choćby kreatywności - jeśli już nie interesuje nas artyzm.

    OdpowiedzUsuń