niedziela, 11 marca 2018

Za garść makaronu: niech żyje rewolucja! niech żyje Zapata!

Spaghetti westerny to skomplikowana sprawa. Na przykład tytuły. Najmniejszy problem, jeżeli je po prostu tłumaczono, lecz nierzadko zdarzało się, że w każdym języku  funkcjonował zupełnie inny tytuł. I nie dotyczyło tylko powstającej w partyzanckich warunkach masówki. Quién Sabe? Damiano Damianiego, film ze ścisłej czołówki gatunku, stawiany na równi z rzeczami Sergia Leone, znany jest również jako El Chucho, Quién Sabe?, A Bullet for The General (rynek amerykański) oraz Gringo (pod takim mianem wyświetlano go w Polsce).
Do tego nie wiadomo, czy w ogóle mamy do czynienia ze spaghetti westernem. Reżyser Damiano Damiani, uznany twórca thrillerów mafijnych politycznych (Dzień puszczyka, Śledztwo skończone – proszę zapomnieć, Zeznanie komisarza policji przed prokuratorem republiki) do dziś twierdzi stanowczo, że jego film z westernem łączą tylko zbliżone realia geograficzne i czasowe. Z drugiej strony Gringo znakomicie sprawdza się jako opowieść ze schyłkowego Dzikiego Zachodu, a nawet zapoczątkował cały nurt opowieści dziejących się podczas rewolucji meksykańskiej.
Czasy chaosu i niepokoju krzyżują ścieżki ludzi, którzy normalnie nigdy by się nie spotkali. W tym przypadku młody Amerykanin Bill  Tate z El Chuncho — bandytą i rewolucjonistą (granica między jednym a drugim bywa płynna). I choć gringo przyłącza się do bandy Meksykanina, a ten drugi nazywa go nawet przyjacielem, trudno znaleźć dwie bardziej różne od siebie osobowości. Grany przez weterana gatunku Giana Marię Volontè El Chuncho to dziecko rewolucji, która dla niego mogła by trwać wiecznie. Jest oczywiście za wolnością ludu i służy wiernie (choć nie za darmo) dobremu generałowi Eliasowi, ale nie myśli o szczegółach, a trudy przywództwa go męczą. Woli znów wyrwać się na szlak z wiernymi towarzyszami w poszukiwaniu swojego największego marzenia — karabinu maszynowego. Tate (w tej roli Kolumbijczyk Lou Castel) jest jego przeciwieństwem: ma zimne oczy psychopaty, prawie nigdy się nie uśmiecha, a wszystko, co robi jest przyporządkowane jakiemuś celowi. Natura więzi pomiędzy gringo a narwanym rewolucjonistą jest chyba największa zagadką filmu, więc nie będę jej spojlerował. Wystarczy powiedzieć, że cały czas się zastanawiam, czy możliwa jest przyjaźń między tak odmiennymi ludźmi. To nieomal związek międzygatunkowy. Węża ze zdziczałym psem.
Kula dla generała nie jest jednak westernem psychologicznym. To film o rewolucji, zrealizowany z rozmachem, w którym strzelaniny zbliżają się rozmachem do batalistyki. Ze świetnymi dialogami (— Zabijecie mnie, bo jestem bogaty. — Nie, zabijemy cię, bo jesteśmy biedni), suspensem, czy też niesamowitym drugim planem w rodzaju jedynego piśmiennego we wsi, mocnej postaci kobiecej, czy Klausa Kinskiego wcielającego się w El Santo, jurodiwego rewolucjonistę w habicie, z pasami z amunicją przewieszonymi przez pierś i wielkim krucyfiksem zwisającym z szyi. Włosi byli mistrzami w przyozdabianiu swojego Dzikiego Zachodu symboliką religijną. Przeważnie robili to dla efektu, niekiedy na poważnie. W tym przypadku w targanym wojną domową Meksyku umieścili zapowiedź współczesnym filmowi praktykom teologii wyzwolenia.
Bo to chyba najtrafniejszy klucz do Kuli dla generała. Damiani stworzył alegorię konfliktów toczących się w trzecim świecie, gdzie nieuświadomieni klasowo, ale chętni do bitki miejscowi walczyli z siłami rządowymi, wyzwolenie społecznie mieszało się  brudnymi interesami, a zapach krwi przyciągał zawodowych rewolucjonistów i podejrzanych profesjonalistów z bogatej Północy.
Jako miłośnik fantastyki zastanawiam się, czy w kontekście spaghetti westernów kiedykolwiek użyto zwrotu pomimo sztafażu. Bo twórcy Kuli dla generała niewątpliwie odwołali się do podobnej metody, co fantaści. Wprawdzie bez elfów i blasterów, lecz podobieństwo jest wyraźne i jeśli ono nie zachęci do seansu, to nie wiem co.

Trailer Kuli dla generała. [nie przejmujcie się domniemanym spojlerem, i tak najważniejszy jest epilog]

1 komentarz: