sobota, 10 października 2015

Za garść makaronu: młody i stary rewolwerowiec

Za pierwszym razem opisałem w jednym poście dwa włoskie westerny, gdyż były ze sobą powiązane. Biorąc się za drugi tekst pomyślałem, że łączenie filmów w pary jest dobrym zabiegiem. Nic tak nie dodaje recenzji dynamizmu, niż doszukiwanie się podobieństw lub kontrastów – tematycznych, aktorskich, fabularnych. A tym, co łączy moje dzisiejsze filmy to ciekawie poprowadzone relacje między młodym rewolwerowcem, a starszym, granym przez giganta gatunku, Lee van Cleefa.

Zacznijmy od Śmierć jeździ konno, gdyż tytuł momentalnie przykuwa uwagę. Jest to też jeden z ulubionych westernów Tarantino i fani powinni rozpoznać motywy, które zapożyczył do swoich filmów, a zwłaszcza do Kill Billa.
Śmierć zaczyna się od trzęsienia ziemi – mały Bill jest świadkiem, jak zamaskowani bandyci mordują jego rodzinę. Po latach Bill (bodaj jedyna spagwestowa rola Johna Phillipa Lawa) wyrasta na pragnącego zemsty strzelca wyborowego. Gdy dowiaduje się, że w okolicy zastrzelono napastników noszących takie same ostrogi, jak ci z przeszłości, nie waha się ani chwili. Drugim bohaterem jest wypuszczony z więzienia po piętnastoletniej odsiadce Ryan (van Cleef). On też ma niewyrównane rachunki: kumple na wolności winni mu są duże pieniądze. I oczywiście nie są chętni do zwrotu. Obaj mężczyźni spotykają się na wczesnym etapie filmu i szybko odkrywają, że za sprawą jakiegoś dziwnego zrządzenia losu mają wspólnych wrogów – czy to raczej Bill odkrywa, że kolejny byli kompani Ryana, to mordercy jego bliskich.
Nie należy jednak nastawiać się na buddy movie. W spaghetti westernach przyjaźń (czy raczej braterstwo broni) to rzecz rzadka. Jeśli się już pojawia, to w dopiero w ostatnich minutach filmu. Wcześniej bohaterów łączy miks konkurencji, niechęci, wzajemnego wystawiania się do wiatru , czy narzuconej przez okoliczności współpracy.
Zblazowani znawcy być może pokręcą nosem na oczywistość finałowego twistu, ale to byłby problem, gdyby reżyser Giulio Petroni, wzorem filmowców współczesnych, zwłaszcza tych od seriali, podporządkował fabułę zakończeniu. Nic z tych rzeczy. Śmierć jeździ konno to film, w którym chodzi o to, co wcześniej, o akcję, pojedynki i odwiedzenie bodaj większości kanonicznych dla gatunku lokacji, zakończenie zaś jest, właśnie – zakończeniem. Odjazdem w kierunku zachodzącego słońca.

Dni gniewu Tonino Valeriiego (przed dwa i!) też są poniekąd kinem zemsty, choć ich bohater, Scott (w tej roli znany z poprzedniego odcinka cyklu mistrz Guliano Gemma) z początku w ogóle nie zdaje sobie sprawy, że ma powód do zemsty. Swoje położenie – jest synem zmarłem przy porodzie i nieznanego ojca, żyjącym z wywożenia nieczystości we własnoręcznie ciągnionym wózku – przyjmuje z pogodą ducha. Wystarcza mu przyjaźń starego stajennego i ślepego żebraka. Tylko zarobione grosze sumiennie ciuła, bo chciałby sobie kupić colta. Życie Scotta przewraca do góry nogami odwiedzający miasto rewolwerowiec Talby (oczywiście van Cleef). Chłopak najpierw dostaje od nieznajomego nazwisko (Mary – na cześć matki-nieboszczki), potem zostaje wplątany nielichą awanturę, po której musi uciekać z miasta. Nie mając dokąd iść, rusza za Talbym.
Podobnie jak w poprzednim filmie relacja mistrz-uczeń nie jest prosta. Talby od początku udziela Scottowi lekcji, ale robi to brutalnie i tylko po to, by chłopak się od niego odczepił. Dopiero gdy zostaje przez Scotta uratowany z rąk byłych kompanów, pozwala chłopakowi do siebie dołączyć i zostać kimś między uczniem, a prawą ręką.
I od tego momentu zaczyna się to, co umieszcza Dni gniewu w czołówce włoskich westernów. Przede wszystkim dostajemy portret brutalnego świata, w którym o pozycji i szacunku decydują pieniądz i przemoc. Można zaripostować, że tak wygląda świat we wszystkich spagwestach, ale nie pamiętam, żeby ktoś poza Valeriim pokazał cały "cykl życia desperado" – od nikogo, przez bossa, po kolejnego lokatora cmentarza. Krytyk-marksista powiedziałby wręcz o klasowym charakterze Dzikiego Zachodu – i nie byłaby to interpretacja na wyrost.
Śmierć jeździ konno jest bardzo dobrą, ale jednak, mimo nawet brutalnego otwarcia, pozostaje przygodówką. Dni gniewu to natomiast znakomicie poprowadzony dramat psychologiczny o kowbojskiej smudze cienia. To nawet bez klasowych charakterów tego i owego powinno zainteresować. Przy czym mała uwaga: wersja emitowana kiedyś na polskich kablówkach jest mocno przycięta. Nie na tyle, żeby gubić sens (ale znika połowa lekcji Talby'ego), ale lepiej poszukać pełnej, dłuższej o 20 minut. Dopowiada kilka rzeczy.

Trailer filmu Śmierć jeździ konno
Trailer filmu Dni gniewu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz