To proste. Eden Lema.
Czytałem go minimum czterokrotnie, ostatni raz skończyłem w tym tygodniu. Po raz pierwszy zaś gdzieś w 1998-99. Miałem u szkolnej bibliotekarki przywilej samodzielnego przeszukiwania regałów. Między innymi tego z fantastyką, który znajdował się po lewej stronie w głębi, zaraz obok okna. Niejasno przypominam sobie, jakie tam inne książki oprócz Edenu były – miłośnik starej fantastyki dostałby palpitacji na widok skarbów, jakie kryła podstawówka na nowohuckim osiedlu. Klasyka, klasyka i klasyka, mnóstwo pierwszych wydań oraz pozycji niewznawianych od lat. Warte włamu, na pewno.
Ale wróćmy do Edenu. To akurat nie było pierwsze wydanie, ale egzemplarz niedokończonych Dzieł z lat 1982-89. Z lektury zapamiętałem głównie pierwsze rozdziały. I tak zresztą zostało mi do dzisiaj – teraz też kojarzyłem katastrofę rakiety, załogantów odliczających się w ciemnościach, kopanie tunelu, ekspedycję do rozregulowanej fabryki oraz dubelta, który w międzyczasie zakradł się do wnętrza rakiety tylko po to, żeby głupio zginąć. Całą resztę czytałem, jakbym nigdy Edenu w rękach nie miał, i pewnie będzie tak za kilka lat, kiedy znów się zań zabiorę.
W posłowiu Jerzy Jarzębski napisał, że Eden otwiera dojrzały etap w twórczości największego polskiego autora SF. To widać, jeśli porówna się go chociażby z Astronautami. Jedyne, co jeszcze tli się z młodego Lema w dojrzałym, to resztki wiary w kontakt. Ile czasu zajęło bohaterom porozumienie się z pierwszym dubeltem, który tego chciał? Kilka godzin najwyżej. Można mówić, że Lem nie miał innego wyjścia, jeśli chciał wybrnąć z edeńskich tajemnic, a sam kontakt jest fragmentaryczny, bo uzupełniany hipotezami i analogiami do sytuacji ziemskich. Ale w porównaniu do późniejszego o rok Solaris – niesłychana optymizm. Nie poznaję tego Lema.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz