czwartek, 7 lutego 2013

Pomyłka przy jedzeniu

Czuję się niejako wywołany przez agrafka. Rzeczywiście przystopowałem z blogiem. Czasu mam mało i, podobnie jak agrafek, słabo ostatnio z tematami. Nic się ciekawego nie wydarzyło, a z książek wydających się wartymi omówienia zdążyłem przeczytać reportaż Konstantego Usenki o muzyce rockowej. No ale napisanie posta wymaga czasu, z którym krucho.
Niemniej spróbuję jakoś otworzyć luty. Wczoraj skorzystałem z ostatniego dnia promocji w Pewnej Znanej Sieci Sklepów i kupiłem dwie książki z Uczty Wyobraźni w cenie jednej. Konkretnie Novą swing i Pustą przestrzeń Harrisona.
Dlaczego akurat te dwie? Z półek wymiotło Atlas chmur i Córkę żelaznego smoka, więc nie miałem czego dołożyć do Portretu pani Charbuque (w kasie kasują droższą, więc opłaca się brać rzeczy równej wartości). Wziąłbym "rosyjską" Valente i Trojkę Chapmana, ale wtedy przypomniałem sobie, że mam przecież Światło. A trylogie lubią stać w komplecie.
Złośliwy powie, że usprawiedliwiam uzależnienie. Tyle razy mówiłem i pisałem o M. Johnie Harrisonie negatywnie, a teraz kupuję dwie jego książki, bo są UW i pasują do pierwszej. Normalny by po prostu tę pierwszą oddał do biblioteki albo spylił na allegro.
Mój sceptycyzm względem M. Johna zaczął się już przy Viriconium. Okładka oglądana na żywo nie była taka ładna, jak obiecywali w Sieci, z rzekomą szaloną oryginalnością też nie było do końca tak (nurt o umierających Ziemiach wymyślił Jack Vance dwie dekady wcześniej), a drugą mikropowieść czyta się wyjątkowo ciężko, jak na rzekomego mistrza frazy (wiem, że takie było założenie formalne, ale co z tego).
Potem było Światło pachnące lekką zrzynką z Dicka (nawet bohaterowie nazywali się bardzo dickowsko).
I teraz wracam do pisarza, na którego twórczości postawiłem krzyżyk.
Chyba źle do niej podchodziłem, jak w ogóle do całej Uczty. Wina oczywiście leży po mojej stronie. Gdybym te książki kupował i czytał w kolejności wydawania, pewnie bym się nie naciął. Czytając Wieki światła, po nich Ślepowidzenie, Accelerando, czy nawet ambergrisiańskie powieści Vandermeera założyłem głupio, że pojęcie "uczta wyobraźni" zawiera w sobie ucztę intelektualną. A tak nie jest.
Będąc jeszcze obrażonym na Harrisona, chciałem dać upust złości przy najbliższej edycjo spodenkowego konkursu na forum SFFiH i napisać szorta pod wszystko mówiącym tytułem Kosmos jest metaforą naszych chorych umysłów. Podróże międzygwiezdne miały się w nim opierać na mocy psi, tym większej, im bardziej nienormalny jest astronauta. Przy wyjątkowo zrypanym życiu seksualnym można by było dolecieć do Mgławicy Andromedy.
Co tam szort, to materiał na opowiadanie, albo powieść! Psychiatryczne planety, kosmoporty pełne dewiantów, dobry autor wycisnąłby trylogię. Ale bobu zadam fanbojom Harrisona. Niestety kolejne edycje nie pasowały tematem, więc o sprawie zapomniałem, żeby przypomnieć sobie teraz.
Tak naprawdę – wydaje mi się – Harrison zwalcza kryzys wyobraźni. Wystarczy spojrzeć na zapowiedzi filmowe, żeby się przekonać, że jest z nią źle. Sequele, rimejki, spin off Gwiezdnych Wojen o młodym Hanie Solo, a szczytem oryginalności są kolaże w rodzaju Abrahama Lincolna pogromcy wampirów i dinozaurów z laserami. W świecie, gdzie uzależnieni od generowanego przez popkulturę OSOM muszą zadowalać się coraz gorszym towarem, surrealiści z Uczty Wyobraźni są prawdziwymi Heisenbergami. Dlatego cieszmy się, że ich mamy, a nie jojczmy, że ten czy drugi "pluje na prawdziwo es-ef".
Takie jest moje stanowisko i zacznę je porónywać ze stanem faktycznym zaraz jak skończę Czarne Anneke.

2 komentarze:

  1. W zasadzie trzeba robić i to, i to. Czyli jojczyć o podniesienie jakości SF i bronić tych, co jednakowoż piszą SF w tym nieżyczliwym świecie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja mimo wszystko polubiłem Harrisona. Piszę: "mimo wszystko", bo Viriconium nie podobało mi się ani trochę. Ale "Światło" już mnie uwiodło, przede wszystkim koncepcją, by napisać space operę (m.in.) językiem skrajnie niespejsoperowym, oraz by zagrać na nosie wszystkim fachurom od naukowej poprawności językowej i potraktować żargon SF przede wszystkim jako paletę barw, z którymi można zrobić co się chce. Jasne, można powiedzieć, że np. Vonnegut albo Delany też potrafili się tak bawić, a co więcej robili to lepiej. Ale Harris pisze dziś, co oznacza, że korzysta z poszerzonego inwentarza, z całej masy odniesień, które w czasach Vonneguta i Delany'ego nie istniały, albo były dla nich niedostępne (np. Strugaccy).

    Ostatnio miałem okazję zobaczyć "Światło" jeszcze z innego punktu widzenia. Kiedy spieraliśmy się o nie na DOF powłaziliśmy wszyscy w kalosze krytyków-amatorów i wypowiadaliśmy się z punktu widzenia czytelników, którzy fantastyką nieomalże oddychają - starają się nadążyć z wydawanymi u nas nowościami, a nawet sięgają po nowości w oryginalnych językach itp. Kiedyś porozmawiałem o "Świetle" z kumplem, który nie ma czasu na takie nerdowskie pierdoły. Lubi fantastykę, ale zmuszony był wziąć od niej przymusowy urlop (praca, żona, dzieci, emigracja), nawet nie próbuje więc nadążać z lekturami. I taki właśnie "niebywaty" i niezorientowany on powiedział o "Świetle": "Ależ świetna fantastyka!"

    OdpowiedzUsuń