Poszedłem oczywiście na wersję maximum, czyli 3D 48 fps. Różnie ludzie o niej mówili, wahałem się, ale uczciwość wymaga całkowitego zaakceptowania wizji reżysera. Wyobrażacie sobie, że nowy film Andrzeja Żuławskiego do kin wchodzi w trzech wersjach: a) bohaterowie krzyczą na siebie nieustannie, b) krzyczą czasami. c) zrównoważone postacie prowadzą kulturalne dialogi? Ja nie, więc dopłaciłem do okularów.
Pod tym względem nie jest źle, ale nie jest też specjalnie dobrze. Obie techniki raczej nie są jakimś wielkim przełomem. Mają nawet wady. Weźmy trójwymiar. Rozstawu oczu nie jest wielki i wynosi około sześciu centymetrów, czyli efekt stereoskopowy jest zauważalny na niewielkich dystansach. Dalej liczy się perspektywa i ruch. Odniosłem wrażenie, że twórcy Hobbita tez to zauważyli, więc dali szerszy rozstaw obiektywów kamery, żeby uzyskać większą głębię. Tylko że mózg jest przyzwyczajony do standardowych parametrów odbioru, więc obraz na ekranie odbiera nie jak olbrzymią przestrzeń, ale modele położone mu przed nosem. W żaden sposób to nie przeszkadza, ale rewolucyjnym realizmem też nie jest.
Podobnie sprawa ma się ze słynnymi czterdziestoma ośmioma klatkami. Tu z kolei znika rozmycie. I co, że dzięki temu obraz, zwłaszcza w scenach akcji, kipi od szczegółów, skoro jest to nienaturalne? Wystarczy pomachać sobie ręką przed oczami, że nie potrzeba szybkich ruchów, żeby widok się rozmazał. Znowuż mózg musi jakoś zinterpretować nietypowe dane. W tym przypadku mamy efekt Benny Hilla, czyli dziwne, nerwowe i przyspieszone ruchy ganiających się wte i wewte krasnoludów, orków i jednego hobbita. Przejścia od scen statycznych do dynamicznych z kolei wyglądają, jakby ktoś włączał i wyłączał filmowi dopalanie. I powtarzam, nie psuje to odbioru, po prostu kolejny środek wyrazu, jak korekcja barwna, czy efekt vertigo, ale czy wart szumu, jaki wokół niego powstał i pieniędzy, jaki włożono w sprzęt – nie wiem.
Pomęczywszy się nad technikaliami (efekty specjalne i całą tę resztę pomijam, bo są zwyczajnie dobre; kto oglądał Władcę..., albo King Konga wie, czego spodziewać się po Peterze Jacksonie), przejdę do fabuły.
Są, myślę (znowu), dwa sposoby na zekranizowania Hobbita. W pierwszym przypadku zapominamy o Władcy... i Silmarillionie, porzucamy koncepcję, że Hobbita trzeba interpretować w kontekście dorosłych dzieł Tolkiena i robimy po prostu film dla dzieci. Wzorem byłyby tu Kroniki Narnii w wersji BBC z przełomu lat 80 i 90, puszczane kiedyś na TVP (tu proszę szczególnie zwrócić uwagę na napisy początkowe – wyobrazić sobie, że to mapa Dzikich Krajów):
W przeciwieństwie do domagającego się wystawnej kinowej inscenizacji Władcy Pierścieni, Hobbit swobodnie mieści się w telewizyjnym formacie. Trochę charakteryzacji i mechatroniki, a otrzymujemy dziecięcy klasyk.
Peter Jackson mając już za sobą trzy filmy, poszedł w drugą stronę i nakręcił pełnoprawny epizod z końcówki Trzeciej Ery Śródziemia. Przez to musiał przerobić literacki materiał, a sporo scen dopisać. Tolkien zresztą robił podobnie, tylko w dużo, dużo mniejszej skali.
I cóż, manipulacje Jacksona przy oryginalnym materiale były zawsze mocno kontrowersyjne. Zmiany w pierwszej połowie Drużyny Pierścienia mam za udane – dodały niezbędnego akcji, która w książce była ślamazarna. Brak Toma Bombadila idzie wybaczyć. Potem bywało gorzej, ale – jak ktoś, jak ja, wyprze z umysłu Legolasa na desce – znośnie. Prawdziwym problemem było zakończenie Powrotu króla, w którym zabrakło Porządków w Shire. To ważny rozdział z fajną bitwą w bonusie, więc ciężko się połapać, dlaczego Jackson wolał czterdzieści minut maślanych spojrzeń. Ale o tym później.
Hobbit filmowy jest "udorośloną" wersją książki, tak więc krasnoludy nie wyprawiają się li tylko po złoto, ale po utraconą ojczyznę (Tolkienowi chyba by się taka interpretacja spodobała), same ich przygody przestają być ciągiem slapstikowych scenek bez związku, a zostają ujęte w fabularne ramy (ork Azog tropi zaciekle Thorina Dębową Tarczę – udane rozwinięcie postaci z przypisów), wreszcie podkreślono opisaną dopiero we Władcy... szorstką przyjaźń między elfami i krasnoludami.
Ale z pewnością największą i najgłośniejszą zmianą jest dodanie wątku Radagasta Burego. Czarodziej powiadamia Radę o swoim odkryciu, że do Mrocznej Puszczy wróciło zło, a w Dol Guldur osiedlił się Czarnoksiężnik. Z punktu widzenia dramaturgii filmu ma to sens, wiąże go przyszłymi wydarzeniami, rozszerza wiedzę o kulisach Wojny Pierścień i przygotowuje do podobnych scen w dwu kolejnych częściach Hobbita. Miło też zobaczyć Radagasta. Z drugiej strony to chyba największe odstępstwo od tolkienowskiej ortodoksji (inne wprawdzie trzymają się litery, ale przynajmniej podążają za duchem). Przecież Czarnoksiężnika i jego prawdziwą naturę tak naprawdę odkrył Gandalf, przy okazji spotykając w lochach Gulduru króla Thraina II, od którego dostał mapę Samotnej Góry. Rodzi to niekonsekwencję chronologiczną oraz pytanie w jakich okolicznościach filmowy król przekazał czarodziejowi ten cenny dokument. Jackson albo z tego będzie próbował się wytłumaczyć, albo zignoruje. Pewnie to drugie.
Wreszcie kontrowersyjna jest sam sposób przedstawienia Radagasta. Postrzelony, zakochany w przyrodzie dziwak, opiekun jeża Sebastiana i posiadacz króliczego zaprzęgu pasowałby raczej do nieistniejącego dziecięcego Hobbita. Paradoks: w filmie najbliższy duchowi książki okazuje się apokryf.
Aktorstwo było piętą achillesową filmów Jacksona, który ma oko do obrazu, potrafi opowiadać (jak się postara), ale nie radzi sobie z ludźmi. Dobierze ich pod względem fizycznym (Władca Pierścieni to jeden z tych nielicznych adaptacji, gdzie chyba każda postać wygląda tak, jak powinna), lecz nie pomoże w grze. Jeśli więc aktor nie ma pomysłu na scenę albo postać, to reżyser nie pomoże. Każe robić maślane spojrzenie (patent na przyjaźń i wzruszenie), albo odleci w efekty specjalne (Bilbo i Galadriela kuszeni pierścieniem, zagniewany Gandalf rośnie i tłumi światło). Na szczęście Watson... to jest Martin Freeman jest lepszym aktorem niż Elijah Wood. Uniósłby wszystkie trzy filmy w pojedynkę póki w sukurs nie przyszedłby mu Sherlock... to jest Benedict Cumberbatch. Gorzej z krasnoludami. Twórcy stanęli przed skazaną porażką próbą zindywidualizowania tuzina krasnoludów. I jakby się nie starali, wychodzi im tylko dwu: Thorin Dębowa Tarcza oraz Cała Reszta.
Ale najlepszą fragment filmu jest pojedynek na zagadki. Dwóch najlepszych aktorów filmu reinterpretuje scenę w ten sposób, że praktycznie nie odstaje od kanonicznej wersji wydarzeń, a jednocześnie odziera ją z bajkowości, popychając ku poetyce Władcy. Tolkienowi nigdy się to do końca nie udało (mimo przeróbek post factum w kolejnych wydaniach). Trio Jackson-Freeman-Serkis owszem.
Tylko faktów, szczerze polecam wycieczkę do kina. Na zakończenie pozwolę sobie pospekulować, co z znajdzie się w w następnych częściach Hobbita. Bo, jakby tego nie liczyć, dwa prawie trzygodzinne filmy to wciąż dużo jak na tak małą książeczkę – nawet przy zachowaniu tempa z Niezwykłej podróży.
Otóż pozwolę się o hipotezę, że w finale części trzeciej, Hobbit: or There and Back Again pojawią się Porządki w Shire. Mam następujące argumenty.
- Czasu projekcji jest wystarczająco. W finale Hobbita nie ma nikogo, na kogo Bilbo mógłby pół godziny patrzeć maślanym wzrokiem.
- Te sceny (albo podobne) częściowo już nakręcono: pojawiają się w Zwierciadle Galadrieli jako wizja Froda. Jest młyn i jest zdewastowany krajobraz. Wprawdzie w wizji pojawiają się orkowie, ale nie jest to jakaś straszna różnica: zamiast zbójców Sharkey mógł zebrać resztki swoich orków.
- W nieretrospekcyjnych scenach Niezwykłej podróży pojawia się Frodo, wspomniana jest też Lobelia Sackville-Baggins, matka niesławnego Lotha. To praktycznie gotowa podstawka pod ładną klamrę kompozycyjną.
- Po co Sharkey miałby uciekać do Shire? Mógł przecież gdziekolwiek. I tu fabuła łaczy się ponownie z Hobbitem: po krasnoludzkie złoto, którego potrzebował i którego część leżała praktycznie niebroniona w Bag End – o czym wiedział choćby od Gandalfa.
- Wprawdzie Powrót Króla zdaje się mówić coś przeciwnego (ten gruby hobbit kopiący ogródek patrzy się na Froda i ekipę z miną "gdzie się te niecnoty szwendały"), ale to tym bardziej argument za. Wzorem mistrza George'a Lucasa (który podobnie jak Tolkien poprawiałby swoje dzieła w nieskończoność), można wypuścić wersję specjalną Władcy, prostującą wszystkie ewentualne niekonsekwencje (pierwsza ma miejsce już w prologu: odnalezienia Pierścienia przez Bilba wygląda inaczej niż przedstawiono to w Hobbcie).
EDIT: Przyszedł Ausir i popsuł zabawę, przypominając, że w filmie zabito Sarumana – co, jak się okazało, najwyraźniej wyparłem. Ale metodą "na Lucasa" i to dałoby się poprawić.
O to, to to, ja tez uważam, że "Hobbit" byłby lepszy jako serial dla dzieci. Tzn. wizja Jacksona mi się podobała (minus dłużyzny typu kolejna narada u Elronda), ale nie zachował on zupełnie ducha książkowego oryginału.
OdpowiedzUsuńA nad teorię "Porzadków z Shire" muszę się zastanowić. Bo ja uważam, że w drugiej części będzie Beorn, Mroczna Puszcza, konflikt Thorina z Thranduilem, młody Legolas oraz wprowadzenie Barda i Smauga oczywiście. W trzeciej konflikt pomiędzy krasnoludami i reszta świata oraz oczywiście epicka bitwa Pięciu Armii, plus mnóstwo umierania Thorina i przebaczania Froda.
Przecież w filmie Saruman zginął, więc porządki w Shire nie bardzo.
UsuńUuu, czyli jednak tajming się zgadza :/ A tak chciałem, żeby to upchnęli.
OdpowiedzUsuńHobbit dla dzieci nie powstał i chyba długo nie powstanie. A książka, jak Narnia, w sam raz pasuje na coś z osiem półgodzinnych odcinków: w pierwszym Biblbo i krasnoludy ruszają na wyprawę, w drugim przeżywają przygodę z trollami i spotykają Elronda, w trzecim trafiają do jaskini goblinów, w czwartym orły ratują ich opresji o dwożą pod chatkę Beorna... ja bym to oglądał.
No dokładnie to napisałam w swojej recenzji: przygoda goni przygodę i świetnie by to wypadło w odcinkach. W filmie trochę takie wpadanie z deszczu pod rynnę trochę jednak męczy.
Usuń"(ork Azog tropi zaciekle Thorina Dębową Tarczę – udane rozwinięcie postaci z przypisów),"
OdpowiedzUsuńUdane? //facepalm - Azog zginał w roku 2799 w bitwie w dolinie Azanulbiza, akcja Hobbita to rok 2941. Jackson wskrzesiła Azoga, choć pod ręką miał przecież Bloga, jego syna.
Mroczna Puszcza to w ogóle jest dziwna sprawa, bo w filmie ona dopiero się nią staje, a u Tolkiena wydarzenia o których piszesz to rok 2850. Jackson najwyraźniej chronologię wydarzeń ma głęboko. Cóż takie jego prawo.
I ciekaw jestem jakim cudem tak szybko Radagast przedostał się z Dol Guldur przez Góry Mgliste,na spotkanie z Gandalfem, bo raczej nie dzięki zaprzęgowi z królików.
przecież on ma najlepszą we wszechświecie budkę do przenoszenia się w czasie i przestrzeni...
OdpowiedzUsuńale nie, zaraz, to nie ta rola. szkoda! (swoją drogą, śmieszny zbieg okoliczności: sylvester mccoy gra jedyną postać, która nie używa przemocy, chociaż by mogła; radagast sprytnie wyprowadza orki w pole, zamiast posiekać je na kawałki)
MSPANC
OdpowiedzUsuń"co, że dzięki temu obraz, zwłaszcza w scenach akcji, kipi od szczegółów, skoro jest to nienaturalne? Wystarczy pomachać sobie ręką przed oczami, że nie potrzeba szybkich ruchów, żeby widok się rozmazał. Znowuż mózg musi jakoś zinterpretować nietypowe dane"
IMO są to dwie różne sprawy: częstotliwość, z jaką Twój układ wzrokowy próbkuje napływający do niego obraz, i częstotliwość, z jaką ten obraz jest wyświetlany. W przypadku ręki częstotliwość wyświetlania byłaby nie 48fps, tylko powiedzmy symbolicznie nieskończoność fps, bo ruch jest ciągły. W pewnym momencie dla Twojego mózgu nie robi różnicy, czy obraz jest wyświetlany 200 czy 1000fps (liczby z palca) - IMO raczej to kwestia przyzwyczajenia.
A reszta wpisu ciekawa, choć na "H" się nie wybieram (z powodów różnych ;) ).
Źle się wyraziłem :) Przy czasie naświetlania 1/24 sekundy szybko poruszający się obiekt rozmazuje się na klatce. Puściwszy taki film uzyskujemy efekt zbliżony do naszego postrzegania - coś rozmazanego pędzi przed siebie. Przy 1/48 rozmazanie jest dużo mniejsze i widać coś nietypowego - szybko poruszający się ostry jak brzytwa obiekt. Oczywiście, że to kwestia przyzwyczajenia, mnie nie przeszkadzało, ale nie uważam, żeby 48fps było obiektywnie lepsze.
OdpowiedzUsuńCo do nienaturalności 48 klatek to bzdura, przecież mózg rozróżnia nawet do 60. Po prostu kwestia przyzwyczajenia do nienaturalnych 24 klatek.
OdpowiedzUsuńMoże. Ale z przyzwyczajeniem będzie trudno, za późno wprowadzają nowy format.
OdpowiedzUsuńPrzyzwyczajenie jest drugą (nie)naturalnością człowieka.
OdpowiedzUsuń"Źle się wyraziłem :) Przy czasie naświetlania 1/24 sekundy szybko poruszający się obiekt rozmazuje się na klatce. Puściwszy taki film uzyskujemy efekt zbliżony do naszego postrzegania - coś rozmazanego pędzi przed siebie. Przy 1/48 rozmazanie jest dużo mniejsze i widać coś nietypowego - szybko poruszający się ostry jak brzytwa obiekt. "
OdpowiedzUsuńAle właśnie tego dotyczy mój argument - rozmazanie ręki, kiedy nią machasz, pochodzi tylko od Twojego mózgu, który jakośtam próbkuje obraz Twojej ręki, a ręka jest "wyświetlana" z "nieskończoność fps". A więc im więcej fps ma wyświetlany w kinie obraz, tym mu bliżej do naturalnego rozmazania właśnie, bo znika efekt pochodzący od taśmy i projektora, a zostaje tylko to, co pochodzi od Twojego układu wzrokowego. Więc nie możesz powiedzieć, że 24fps ma rozmazanie bardziej przypominające "prawdziwe" niż 48fps.
Bardzo dobry tekst. Ja kupuję teorię o porządkach w S. Przynajmniej można by wymienić trochę więcej powodów niż kasa, dla których ten film powstał :)
OdpowiedzUsuń