sobota, 6 października 2012

Półmetek

Pierwsza połowa siódmego sezonu Doctora już za nami. Pondom mówimy "pa pa" i czekamy na Boże Narodzenie, kiedy w świątecznym odcinku poznamy nową towarzyszkę. O ile nie poznaliśmy jej już wcześniej, bo to bardzo prawdopodobne i ciekawe jeszcze, ale jeden Moffat wie, ile generuje to wibbly-wobbly stuffu.
Cieszę się, że nie będzie już Pondów. I nie płaczę, jak niektórzy, bo czuję w Aniołach Manhattanu sporą dawkę emocjonalnego szantażu. Już rozstanie z Rose było mniej rzewne, a to była Wielka Miłość Doctora, a nie ruda mądrala z mężem.
W każdym razie nie wymyślę chyba nic ponad to, co napisano w internetach przez ostatni tydzień. Jak do tej pory sezon 7 stylem zdaje się przypominać odcinki z czasów Russela T Daviesa. Odcinek o kosmitach w Londynie, postać historyczna w odcinku drugim, wreszcie epizod o grupie ludzi "w zamknięciu". I wbrew zwyczajowi Moffata motyw przewodni sezonu zniknął gdzieś i sam nie wiem, co nim może być. Zupełnie jak Bad Wolf, Saxon albo pszczółki. Nie wiem, czy to dobrze, jestem trochę z boku wojenki między fanami RTD i SM. Obaj mają swoje zalety i wady. Davies tworzył lepsze lejtmotywy sezonu, ale pod koniec zrobił się strasznie płaczliwy. Moffat wzbogacił estetykę serialu (inna sprawa, że pewnie dostał większy budżet), często zahacza o horror (a Doctor i groza to fajne połączenie), ale przesadza z efekciarstwem. No i przez dwa i pół sezonu męczył ludzkość Pondami. Na szczęście 25 grudnia ma się pojawić Oswin i z tego, co już wiemy, będzie to zupełnie inna postać. Dlatego spokojnie czekam.
Spokoju nie daje mi tylko jedno. Jeszcze w wakacje w jednym z wywiadów przeczytałem, że w jubileuszowej serii (w 2013 Doctorowi stuknie 50 lat) każdy z odcinków ma być małym filmem. Stąd oddzielne plakaty i zmiany w kolorystyce czołówki. Film jednak od serialu odróżnia nie tylko niezależność (jak po polsku powiedzieć, że jest bardziej stand alone?), ale i metraż. Przynajmniej dwa odcinki duszą się w czterdzistopięciominutowym formacie: A Town Called Mercy i The Power of Three. W pierwszym brakuje czasu ekspozycję drugiego planu, drugi po prostu jest za krótki – zwłaszcza, że opowiada o wydarzeniach w przeciągu jednego całego roku. To byłyby świetne odcinki specjalne, a tak każdemu brakuje 15 minut.
W każdym razie Doctor Who nadal jest jednym z moich ulubionych seriali. Czekam cierpliwie Bożego Narodzenia, a przerwę wykorzystam na blogowanie o czymś innym. Czego czytelnicy zdają się domagać. Stay tuned.

2 komentarze:

  1. lubiłam Pondów, ale już wystarczy. cieszę się na nową towarzyszkę jak na gwiazdkę.
    póki co żaden z odcinków 7 sezonu nie zrobił mi "łup!" - więc najlepszymi epizodami Pondów pozostają Jedenasta godzina, A Girl Who Waited, Żona Doktora (gdzie skądinąd mało Pondów było) i dwuodcinkowiec z niemożliwym astronautą na początku 6 serii. tej jesieni najlepsze były chyba Daleki - ale i to dzięki Oswin. w ogóle to mam wrażenie, że Moffatowi nie chciało się rozwijać postaci Pondów - ja bardzo bym chciała, aby Amy była trochę bardziej kopnięta (przez Doktora), aby to było widać nie tylko wtedy, kiedy trzeba przywołać pana czasu z niebytu. The Power of Three mógł być o tym - po co tam w ogóle to rozwiązanie zagadki? Takich zagadek się nie rozwiązuje! Moffat - trochę odwagi na przyszłość, chłopie!

    OdpowiedzUsuń
  2. (ach, łezka się w oku kręci na myśl o Midnight)

    OdpowiedzUsuń