środa, 11 kwietnia 2012

Trudna gra o ten tron

Nie jestem specjalnym miłośnikiem Pieśni lodu i ognia. Kiedy Martin w wywiadzie dla F&SF powiedział, że pierwotnie planował trzy tomy, pomyślałem: "i na tym powinieneś zakończyć". Potem Martin wyznał, że czasami historia rozrasta się sama z siebie, podając za przykład Tolkiena, któremu przydarzyła się podobna przygoda. To prawda, tworząc coś, trzeba być przygotowanym, że robota zajmie nam dużo więcej czasu i materiału, niż się zaplanowało. Ale niekontrolowany rozrost materii bardziej przypomina nowotwór, niż dzieło sztuki. Cztery tomy można by od biedy zaakceptować. Bohaterowie prosili. Ale siedem, w tym od trzeciego każdy dzielony na dwa, żeby się nie rozpadł – co to, to nie.
Serial daje nadzieję, że wyeliminuje przynajmniej częściowo rozwlekłość książek. Fani skwapliwie wynotowali w internecie, że już kilka scen usunięto, kilka dodano, jedną wyprzedzono bodaj dwa tomy naprzód, a im dalej w sezon, tym modyfikacji – ingerujących w treść, ale nie w fabułę – ma być więcej.
Tak oto pozytywnie nastawiony do efektów pracy zespołu Martin-HBO-brytyjscy aktorzy, zasiadłem przed ekranem, czekając na premierę drugiego sezonu. I jest problem. Serial rozsypał się na ciąg scen. Skacze od Królewskiej Przystani za mur, zza muru na Żelazne Wyspy, stamtąd na pustynie Essos i tak dalej – a każdy ze związanych z tymi miejscami wątków jest praktycznie niezwiązany z pozostałymi. Przynajmniej na razie.
Martin w powieści stosuje oddzielnie dramaturgię pojedynczego tomu i dramaturgie poszczególnych wątków. W ten sposób i książka i losy postaci się ładnie domykają. Scenarzyści zaś najwyraźniej zapomnieli, że serial wprowadza jeszcze jeden podział – na odcinki – i nie wprowadzili dramaturgii pojedynczego odcinka, którego w ten sposób nie spina bodaj nic, oprócz chronologii (przepraszam, w s02e01 była kometa).
O rozmiarze problemu najbardziej świadczy czołówka. W pierwszym sezonie doskonale zsynchronizowana, w drugim dźwięk rozjeżdża się z animacją, a kamera próbuje rozpaczliwie zdążyć z pokazaniem wszystkich zameczków w półtorej minuty. To chyba najlepsze (i najkrótsze) streszczenie całego cyklu.

5 komentarzy:

  1. Niestety, muszę się zgodzić. Zastanawiam się jak radzą sobie z oglądaniem serialu ci, którzy nie znają książki. Np. czy Cebulowy Rycerz, który należy do moich ulubionych postaci z powieści, w serialu w ogóle jest w stanie kogoś zainteresować? Scena zamachu na Melisandre (czy w serialu w ogóle padło jej imię?) w serialu umotywowana jest jedną inną sceną, a sam zamachowiec wychodzi, w każdym razie, w moich oczach, na kretyna... Zwykle tak jest, że w filmie brakuje miejsca na rozbudowę postaci z powieści (choć "Dexter" pokazuje, że może stać się o dokładnie na odwrót), to normalne. Może jednak lepiej byłoby zrezygnować z części wątków, by nie ukazywać ich kosztem tych najważniejszych i zmienianiem całego serialu w pokaz slajdów?

    OdpowiedzUsuń
  2. Książkowy Dexter jest przede wszystkim krótki :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeszcze nie widziałem odcinków 2 sezonu, ale proponuję, abyś rozważył zmianę nazwy blogu z "Ziuta się dziwi" na "Ziuta marudzi". Bo, skoro masz rację (a masz), że więcej jak 4 tomy ta historia nie powinna mieć, to wszystko jest lepsze (a film konkretnie) od tortury czytania kolejnych części tego tasiemca. Chwal, człowieku, niech już kręcą 3 sezon!

    OdpowiedzUsuń
  4. Mea culpa! Rzeczywiście coś ostatnio za mało się dziwię. Ale to nadrobię :)
    I może nie tyle marudzę, ale wyrażam szczery żal, że doświadczony pisarz wpakował się tak nieładnie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Odnośnie montażu scen - trafiłeś dokładnie w moją myśl. Jeśli przy czytaniu Martina można pokręcić noskiem, że za dużo wątków, że chciałoby się dowiedzieć, co dalej z bohaterem Iksem, a w międzyczasie trzeba przełknąć Igreka i Zeta... to w serialu, poprzez migawkowość, fabuła ucieka zupełnie. Monitorujemy sytuację w pięciu różnych miejscach i nic ponadto. Niestety, serial nie zastąpi książki (nie będę tu starała się udowodnić wyższości jednego, bądź drugiego środka przekazu) - z prostego względu: karczowanie lasu martinowskich literek skutkuje tym, że osoba, która nie czytała wcześniej ASOIAF zwyczajnie nie będzie wiedziała, kim jest nowo ukazany bohater i jaką rolę odgrywa/ma odegrać.

    Na temat długości cyklów fantasy można napisać obszerne książki, być może na miarę martinowskich tomiszczy :)
    * Osobiście uważam, że najważniejsze, by cykl był domknięty (fabularnie)** - a żeby tak było, powinien wcześniej zostać przemyślnie zaplanowany. I najlepiej, jeśli po którymś z kolei tomie nie życzymy bohaterom rychłej śmierci.

    ** minus Pratchett, ponieważ Discworld to właściwie różne rozsypane opowieści (niby można je grupować w cykle... tylko po co?)

    OdpowiedzUsuń