wtorek, 26 kwietnia 2011

Ziuty teorja seriali

(zainspirowane Grą o tron)
Dla kogóż powstał ten serial?, pyta widz. Tego zanudzi wierność (wierność jest nudna) oryginałowi. Tamten za sprawą odstępstw od oryginału toczy pianę z buziuchny. TRV fan jedynej prawdziwej tiwi piekli się i żąda więcej krwi, flaków oraz seksu. Kulega z bractwa rycerskiego miał, bo prosiliśmy go o fachową pomoc, ocenić techniki wywijania brzeszczotem, ale zgłupiał od nadmiaru wątków.
Zatem dla kogo ten serial, a?

Otóż dla malkontentów.

Nie doceniamy negatywnych uczuć. W codziennym dyskursie są wstydliwą doczepką do egzystencji, którą najchętniej byśmy przemilczeli. Tymczasem one też wymagają pielęgnacji i racjonalizowania. Inaczej by się zaraz wypaliły.
Hejterzy to pokaźna grupa widzów każdego serialu. W przypadku M jak miłość może nawet 90%. Taki nienawistnik generuje więcej szumu medialnego niż najgorętszy nawet fan. Do tego jest lepszym konsumentem. Przeciętny "widz pozytywny" przysłowiowego M jak miłość to osobnik o niskich dochodach, z punktu widzenia marketingu niepożyteczny. Hejter z kolei to młody wykształcony z grubym portfelem. Identyczna zasada dotyczy seriali zagranicznych — fan jest nerdem bez grosza przy duszy.
Dlatego można się spodziewać, że producenci pójdą po rozum do głowy (jeżeli już nie poszli) i w rychłej przyszłości czepialscy, malkontenci oraz trolle staną się głównym targetem większości produkcji. Otworzy to fabuły telewizyjne na nowe, rozsadzające stary porządek narracje. Wpadka stanie się cnotą, ideał prowokacją.
A zamiast wieźć aktorów na Comic-Con wystarczy będzie zajrzeć na 4chana.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Niebo miało kolor

Wprowadzone przez Michaiła Gorbaczowa pierestrojka oznaczała między innymi powolne otwieranie się ZSRR na Zachód. Jednym z widomych znaków tego był film Czerwona gorączka z 1988 roku, w którym ekipę wpuszczono na Plac Czerwony i do moskiewskiej łaźni.
Klimat odwilży musiał się kapitalistom spodobać, bo padł pomysł pierwszej sowiecko-amerykańskiej koprodukcji.

niedziela, 17 kwietnia 2011

piątek, 8 kwietnia 2011

Conserpunk

Nazewnictwo występujących w fantastyce podkonwencji zawsze sprawiało problemy. Zwykłe science fiction przykładem. Za Wellsa nazywane było scientific romance, następnie scientific fiction i scientifiction, by dopiero po długim czasie ukonstytuowała się nazwa ostateczna. Nieoczywista jest logika nazwy space opery; mniej obeznana koleżanka naprawdę myślała, że chodzi o coś ze śpiewaniem. Konotacje z operami mydlanymi sa zbyt wątłe, żeby służyły za pomoc.
Na szczęście w latach 80 reguły onomastyki się uprościły. Bierzemy główny wyznacznik bezimiennej konwencji po czym dodajemy sufiks "-punk". Cyberpunk, steampunk, biopunk.
Rozwiązawszy kwestię nazwy, przechodzę do conserpunku – konserwatywnego science-fiction.

***
Uważa się, że jeżeli mamy szukać w fantastyce ostoi konserwatyzmu, to w fantasy. Najlepszym przykładem twórczość Tolkiena. Tego, jak Władca pierścieni czy Silmarilion są mocno zakorzenione w chrześcijańskiej filozofii i monarchicznych koncepcjach pisać nie będę, bo lepsi się tym zajmowali. Potem oczywiście wszystko się rozmyło, przemieniło w dekoracje, przyszedł też Mieville, ale i tak fantasy wydaje się być bliższa konserwatystom. Bo jest i król, i rycerze, i chwalebna przeszłość.
Gorzej natomiast z science-fiction. I nie chodzi mi o czepianie się, na kogo autor głosuje, ale o załatwienie problemu "po dukajowsku" — czyli poczynieniu założeń i sprawdzeniu, czy spełniająca je literatura istnieje. A jeśli nie istnieje, to czy da się ją napisać.
SF wydaje się być pojemna na rozmaite filozofia. Trylogia Siergieja Sniegowa, którą sobie ostatnio przypominałem, to komunistyczna space opera. Heinlein był libertarianinem, w Nowej Fali obudziły się gendery, a parę lat temu Gregory Benford przekonywał na łamach NF, że tylko liberalny kapitalizm sięgnie gwiazd.
Tymczasem z konserwą jest problem. A nie powinien. Skoro wiadomo, że kiedy konserwatysta ogłasza nieuchronną restaurację, to musimy pamiętać, iż liczy on w czas w tysiącleciach, znajomość efektów relatywistycznych powinna być elementarzem reakcjonisty. Niestety naukowcy postawili się okoniem przeciwko Tradycji. Teoretycznie można by jedno z drugim spróbować pogodzić, ale na przeszkadza uproszczona pozytywistyczna mitologia, w której święci w Rozumie giną na stosach za ludzkość. Ogień oczywiście podkłada Stare, które boi się postępu. Na szczęście w prawdziwym życiu jest mniej różowo, inaczej na uniwersytetach panowałaby atmosfera tak świątobliwa, aż nudna.
Drugim problemem jest popkultura. Fantastyka tkwi po uszy w pop-narracji, a ta woli rewolucje. Weźmy na przykład Gwiezdne Wojny, starą trylogię. Niby jej sensem jest restytucja ancient regime'u, ale jednak widzimy młodych rewolucjonistów walczących za Republikę przeciwko Imperium. Konserwatyści woleliby pewnie, żeby George Lucas zamienił nazwy miejscami.
W ogóle popkultura trzyma się uparcie współczesnego sposobu myślenia nawet kiedy ubiera się w kostium. Wszędzie pałętają się demokraci, generał Maximus chce odnowić Republikę Rzymską, bohaterowie Królestwa Niebieskiego rozumują jak obywatele współczesnego, multikulturowego Zachodu, w Rzymie łącznikiem pomiędzy postaciami historycznymi a widzem są dwaj żołnierze o całkiem współczesnej mentalności.
Za to Pan i władca na końcu świata miał nader marne wyniki finansowe bo, jak myślę, widzowie nie byli przyzwyczajeni do narracji, w której ścisła i nienaruszalne hierarchia jest zasadna i skuteczna, a człowiek musi być rządzony. Zwłaszcza te słowa, cytat z de Maistre'a włożony w usta komandora Aubreya (ciekawe kto je włożył, autor książek, czy Peter Weir?), są dla współczesnego człowieka dziką herezją.
A jaki pisarz SF zaryzykuje tak nieopłacalne posunięcie?

***
Mógłby kto głupi pomyśleć, że nadzieja w Polsce. Nasi autorzy to prawacka banda na tyle liczna, żeby trafił się choć jeden conserpunkowiec (albo conserpunkówa (-; ).
Niestety nasi są dość prawicowi, by zaszokować przeciętnego kolegę z Zachodu, ale nie na tyle, by zostać prawdziwym konserwatystą. Ciągle im czegoś brakuje.
Taki Grzędowicz — w Panu lodowego ogrodu wysyła Drakkainena w kosmos, na obcą planetę, którą ma zbadać. Czyli SF pełną gębą. Ma też być prawicowcem — wszak mąż zbrojny z fają w pysku to obecnie archetyp prawaka. Ale w istocie to anarchol, ekstremista przebłydły. Przesłanie powieści by się nie zmieniło, gdyby Drakkainen wylądował na Midgaardzie z mauzerem, skrzynką dynamitu i setką egzemplarzy Robotnika w plecaku.
Skąd to wrażenie? Bo bohater Grzędowicza to typ, który nie znosi, gdy mu mówią, jak ma żyć. W praktyce chodzi o szlugi i gnata, ale gdyby zakazać (bądź nakazać) mu cokolwiek innego, Drakkainen też zabrałby manele i uciekł poza wszelką jurysdykcję. Albo — co pewnie zrobi w przyszłych tomach PLO — obalił system. Co nijak nie ma się do konserwatywnego konceptu, że każdy ma swoje miejsce w hierarchii wszechrzeczy, a być wolnym, to szukać pana, któremu powinno się służyć. Vuko Drakkainen nie pozwoli zrobić z siebie lokaja.
Ale co ja wymagam żeby od razu wyjeżdżać z SF. Andrzej Pilipiuk wprost chwalił feudalizm, ale nie wyobrażam sobie, żeby którykolwiek z jego bohaterów poszedł dobrowolnie orać pańską ziemię.
I tez rozjazd między słowem a praktyką boli, bo nic z zeń nie wyrośnie.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Rugi śląskie

Zbierałem się i zbierałem, żeby napisać o śląsku, aż w końcu przyszła polityka i kazała.
Bo nie jest łatwo być Ślązakiem. W ostatnie święta całe dwa dni myślałem, że jestem hanysem i to było straszne. Na szczęście alarm okazał się fałszywy; rzekomi Ślązacy po kądzieli byli rodowitymi krakusami. Horror skończył się więc widokiem wschodzącego słońca.
I byłbym zapomniał o całej sprawie, gdyby nie spis powszechny. Taki spis jest szansą na wejście do mainstreamu rozmaitej drobnicy: rycerzy Jedi, Sarmatów, Jaćwingów. Ślązaków również.
Niech jednak p.t. czytelnicy z Katowic nie myślą, że jestem jakimś szowinistą. Po prostu po raz pierwszy w życiu widzę narodziny narodu.
Dotychczas miałem Ślązaków za coś w rodzaju Hucułów albo Poleszczuków: tutejszych, którzy nie załapali się na XIX-wieczne nacjonalizmy. Takich ludów jest w Europie więcej: Arboresze, Istrorumuni, Kucowołosi, Ladynowie, Pomacy, Szeklerzy, Czangowie, Sasi siedmiogrodzcy... Myślę, że pośród tych ludków, często tak nielicznych, że można je nakryć czapką, Ślązacy musieli się poczuć potęgą. Postanowili więc zapisać się do elitarnego klubu narodowości.
I tu, moi nie-rodacy, my Polacy prosimy o delikatność. Doświadczenia ukraińskie dowodzą, że późne porody mogą mieć powikłania w postaci eksplozji nacjonalizmów. I my to u Was zauważamy.
Bo okej, są Ślązacy narodem, nie wolno tego zabraniać. Dostają Ślązacy autonomię, albo i nawet – na blogu można zaszaleć – własne państwo. To nie jest takie głupie, przez ciągłe branie po tyłku zapomnieliśmy w Polsce, że Europa stoi małymi państwami. Oprócz kilku dużych, do których i my się zaliczamy, jest Estonia, Islandia, Dania, Norwegia Luksemburg, a nawet Malta. W takiej sytuacji Śląsk ma spore szanse się utrzymać, a Polsce te dwa-trzy miliony luda mniej nie zaszkodzi.
Więc: political fiction. 2013, jadę na zagraniczną wycieczką do Republiki Śląskiej. Państwo jak trza; sejm w Katowicach, stadion narodowy w Chorzowie ma żółto-niebieskie krzesełka. Takie same barwy żółto-niebieskie (znowu Ukraina!) łopoczą na czwartego grudnia. Ma Śląsk swój język, który co prawda brzmi znajomo, jakby Niemiec mówił po lwowsku, ale wątpliwości rozwiewa specjalnie do tego przygotowana śląska ortografia.
Jadę zatem, Schengen, czyli bez kontroli, ale słupki graniczne są.
Ale hola hola! Nie za wcześnie.
Bo skądkolwiek nie jechać do Śląska, ta granica jest za wcześnie. Bo co niby robią poza Galicją żywiec i Jaworzno? Czemu Częstochowa już nie w Kongresówce?
A to numer! – ożywia się we mnie, polskim turyście, patriotyzm. To właśnie jest świeży nacjonalizm. Ledwie wyszli ze wspólnoty plemiennej, a już biorą się za imperializm. Pomyśleć, że kiedy mówi się o zaborach, Ślązacy protestują, że oni w żadnym nie byli. A tym czasem ukradli rdzennie polskie ziemie. Nawet Zagłębie, którego niby nie cierpią.
Już widzę nowe rugi, Rugi Śląskie. Dzieci z Sosnowca, zmuszone do nauki pacierza po śląsku. Pękające w szwach wydziały archeologii i historii UŚ wypuszczają "naukowców" szukających w ziemi dowodów na słuszną przynależność etniczną Zawiercia.
Co robić? Na wojnę chyba nikt się nie zgodzi. Można jak Francuzi po 1871 Alzację-Lotaryngię, zakreślać Ziemie Zabrane żałobną wstęgą. Fajnie mają w tej sytuacji nacjonaliści. Na 11 listopada mogą wykrzykiwać "Hanysi za Przemszę!" Ta mała rzeczka, dziesięć kilometrów długa, trzy metry szeroka urasta w moim political-fiction do rangi geopolitycznego symbolu, linii Curzona a rebours.
Ale jest nadzieja. Piąta kolumna. Bo ilu może być Ślązaków? Pół miliona? W takim razie przyjezdnych jest dwa razy więcej. Są więc Ślązacy mniejszością u siebie. Jak Afrykanerzy albo Serbowie z Pristiny. Więc trzeba tylko czekać, aż im ze strachu przed Polakami odbije palma i zrobią coś złego. Jakieś prześladowanie albo apartheid. Wtedy my odpowiemy wariantem kosowskim. Narodowcy urządzą odbijanie linii Przemszy, co będzie polegało na wybiciu szyb w budynkach użyteczności publicznej po śląskiej granicy. My to nazwiemy IV Powstaniem Śląskim. Wezwiemy NATO na pomoc, NATO pomoże bombardując Nikiszowiec. Śląski oprawca skruszeje i zgodzi się na wymuszone referendów. Polska referendum wygra, a z okazji Dnia Pojednania urządzi się retrospektywę Kazimierza Kutza.
I ile pieniędzy się przy okazji zarobi na turystach. Będą z całej Europy przyjechać, zobaczyć prawdziwe szalejące nacjonalizmy.