czwartek, 31 marca 2011

Czy SF umiera?

Rafał Kosik napisał na blogu, że przyszły ciężka czasy dla SF. Podał kilka argumentów, wszystkie warte dokładnego omówienia. Ta praca już ruszyła, w komentarzach pod wpisem i na Drugim Obiegu
Od siebie dodam odwołanie do historii. Na przełomie XIX i XX wieku doszło do polemiki między gigantami wczesnego SF: sędziwym Juliuszem Vernem i młodym H.G. Wellsem. Poszło o powieści Anglika.
Napisał Verne:
Przysłano mi jego książki i przeczytałem je (...). Jednakże nie widzę możliwości porównania między jego dziełem a moim. Nie postępujemy w podobny sposób. wydaje mi się, że jego opowieści nie opierają się zbytnio na naukowych podstawach. Nie, nie ma związku pomiędzy jego twórczością, a moją. Ja posługuję się fizyką. On fantazjuje. Ja wylatuję na księżyc w pocisku artyleryjskim wystrzelonym z działa. Tu nie ma żadnej fantazji. Od udaje się na Marsa [sic!] w pojeździe kosmicznym, który konstruuje z metalu nie poddającego się prawu ciążenia. To bardzo piękne (...) — ale pokażcie mi taki metal. Niech go dostarczy


Wells odpowiedział:
Niniejsze opowieści porónywano z działami Juliusza Verne'a... Gwoli ścisłości, nie ma jakiegokolwiek artystycznego podobieństwa między proroczymi odkryciami wielkiego Francuza, a przedkładanymi tu fantazjami. Jego twórczość dotyczyła prawie zawsze aktualnych możliwości odkrywczych czy wynalazczych, niektóre zaś z jego przewidywań okazały się zaskakująco trafne. Zainteresowania jego miały praktyczny charakter; pisał on i utrzymywał, że to czy tamto można zrealizować, choć współcześnie było to jeszcze mrzonką. Pomagał czytelnikowi uzmysłowić sobie, w jaki sposób można by tego dokonać, a także ile by z tego było pociechy, pożytku czy szkody. Wiele z jego pomysłów "przybrało realne kształty". Jednakże moje opowieści, zebrane tutaj, nie roszczą sobie pretensji do realności; są wytworem gry wyobraźni na zupełnie innej płaszczyźnie.

sobota, 26 marca 2011

Na co nam historia?

Tytuł prowokacyjny, bo byłem prowokowany i sam prowokowałem.
Będzie o powieściach o raz filmach historycznych. Bo co to znaczy, że utwór jest historyczny? Nie mówię tu o definicji, bo te niczemu nie służą, poza zajmowaniem papieru, tylko pytam, jak ten termin rozumieją ludzie. Są bowiem tacy, dla których istotny jest najmniejszy szczegół, jak i ci, którym wystarczy ogólny klimat. Pierwsi dyskwalifikują film za krzywo powieszoną szablę, drugim wystarczy ogólne wrażenie "rzymskości", czy "średniowieczności". W starożytnej Grecji mają nosić prześcieradła, w XVII wieku peruki i tyle w temacie kolorytu epoki.
Oba wyobrażenia – "laickie" oraz "specjalistyczne" – bardziej przeszkadzają, niż pomagają. Laicy przyzwalają na najrozmaitsze brewerie. Wystarczy wspomnieć Gladiatora, w którym Ridley Scott szarpnął zwrotnicą dziejów i historia Cesarstwa Rzymskiego stoczyła się na koleiny alternatywnej historii. Potem dzieci wrócą z kina i będą pisały głupoty na klasówkach.
Specjaliści z kolei zaostrzają kryteria historyczności w literaturze/filmie do poziomów nieosiągalnych. Mówiąc zwięźle: według nich obrazów i powieści historycznych prawie nie ma.
Serial Rzym, powszechnie uznany za telewizyjne arcydzieło (oraz za wzór dobrego podziału pracy – HBO płaci, BBC robi) zmienia w stosunku do autentycznych: losy Cezariona, biografie wielu postaci, matce Oktawiana dorabia gębę ostatniej łajdaczki i dodaje kilka lat życia.
Równie popularny serial Dynastia Tudorów robi to samo, tyle że bardziej. Pierwsza seria: zaburzona chronologia, dwie siostry Henyka VIII złożone w jedną, króla portugalskiego trafia szlag w nos poślubną, kardynał Wolsey umiera nie tak, jak powinien, podobnie jak nieślubny syn króla – same zmienione sceny śmierci wystarczają na litanię nieścisłości.
Czas na literaturę. Pan midszypmen Hornblower, pierwszy tom cyklu powieściowego C.S Forestera. W jednym z rozdziałów tytułowy bohater bierze udział w brytyjsko-francuskim rajdzie na Quiberon. Treść jest dosyć luźno oparta na wydarzeniach autentycznych. Czy jest to więc powieść historyczna? Wikipedia mówi, że tak.
Iście schizofrenicznym przypadkiem jest Faraon Kawalerowicza (Prusa pomijam, bo przez sto lat wiedza może się zaktualizować). Film przez wszystkie ważne encyklopedie klasyfikowany historyczny. O konsultacje przy produkcji poproszono czołowych polskich egiptologów (a ta dziedzina stała wówczas u nas na wysokim poziomie). W Łódzkim studio starannie odtworzono staroegipskie wnętrza, uszyto piękne kostiumy. Na jeziorze Mamry usypano sztuczną wyspę i obsadzono papirusem, a ekipa pojechała do Uzbekistanu, żeby sfilmować prawdziwą pustynię. Efekt zachwyca i do dziś uważa się za niedościgłe odtworzenie realiów starożytnego Egiptu. Co jednak z tego, skoro w tych pięknych, wiernych prawdzie historycznej realiach umieszczono fabułę o nigdy nie zaistniałym faraonie Ramzesie XIII. Zachód zniekształca prawdę, my idziemy na całość. Ciężka prace setek ludzi poszła na marne, bo Kawalerowicz wyczarował pół dynastii (bo skoro Ramzes XIII, to musiała być i dwunastka, a ostatni prawdziwy Ramzes miał numer XI).
Wyobrażam sobie, że w całej swojej ziutowej bezczelności napiszę powieść. Historyczną, o XVII wieku. W cudownym, promieniującym sarmackością świecie przedstawionym opiszę panowanie króla Władysława V. Ot co.
Czy tak wolno? Czy to moralne?
Nie będę dobijał p.t. czytelników (zwłaszcza Ciebie, moja ulubiona czytelniczko, która to czytasz – taką mam nadzieję – z wypiekami na policzkach i tchem zapartym w dziewczęcej, dwudziestoletniej piersi) dalszymi wyliczeniami. Bo oni wszyscy zgrzeszyli: Walter Scott, Dumas, Sienkiewicz, Mika Waltari nawet (a profesor Michałowski tak go zachwalał). Amerykańskie kino sandałowe, produkowane w strachu przed telewizją, blednie w obliczu twórców gatunku, którzy z premedytacją tworzyli pokraczne mutanty.

Biografom Adama Mickiewicza do dziś nie udało się ustalić miejsca narodzin Adama Mickiewicza. Są dwie opcje: Zaosie lub Nowogródek. Tylko która jest bezsprzeczną historyczną prawdą? Mało kto pamięta, ale w XIX wieku krakowska Akademia Umiejętności chciała to ustalić przez głosowanie.
Oni wiedzieli, oni rozumieli.

niedziela, 13 marca 2011

Varia marcowe

Wiosna to porządki. W trakcie takowych odkryłem, ile miejsca na półkach zajmuje rozmaity śmieć. Nie tylko dublety — a niekiedy i tryplety — Pana Tadeusza i Trylogii. Mnóstwo starych, często zniszczonych książek, przez które nie starcza miejsca na nowe Harrisony. Między innymi:

  • Martwe dusze Gogola. Jak zwykle bez sensu, bo tylko tom 2 i 3
  • Roger Maraiego. G-nurt, a pfe!
  • Mesjasz Schulza. Z paskudnymi ilustracjami autora.
  • Tajemnica Erwina Drooda Karola Dickensa. Jakiś kretyn wyrwał pół książki, pozostawiając w okładce tylko końcówkę.
  • Sowa w świetle dnia Dicka. Koszmarne bohomazy na okładce.
  • Wielka Starica Babla. Całą pełnia mądrości, jaką Żyd z miasta może mieć o kubańskich chłopach.


Chyba spylę ten towar na allegro. Ale kto go weźmie?

Z drugiej strony w ręce wpadł mi też stary informator konwentowy. Myślałem, że tylko ja się w rodzinie angażuję w takie zabawy. W każdym razie już pobieżna lektura pokazuje, że coś jest we wspominaniu "starego dobrego fandomu". Prelekcja Przybyszewskego o satanizmie i Grabińskiego o weird tales. Panel hard SF z zuławskim, Umińskim oraz (gość specjalny) H.G. Wellsem. Polcon Stanisławów 1912 musiał być niezłą imprezą. No i mieliśmy Kubina zamiast Siudmaka.

***
Żarty na bok. Nowa płyta PJ Harvey szokuje i zachwyca jeszcze bardziej niż White Chalk. Śpiewanie o wojnie (w tym przypadku pierwszej), podpieranie się poezją (w tym przypadku Eliotem) przypomina nasze Lao Che. W którymś z tygodników opinii recenzentka też to zauważyła i uznała za porażkę piosenkarki. Jak ktoś ma poczuwać się do porażki, to prędzej warszawka — tytanicznym wysiłkiem wybrnęli z papiesko-martyrologicznego bagna, by natrafić na kolejne. A imię jego Anzio, Somma, Gallipoli.
Szkoda tylko, że Let Shake England nie miało premiery miesiąc wcześniej. Słuchałbym, jednocześnie czytając W stalowych burzach Jungera. Niektóre książki mają swoje soundtracki.

środa, 9 marca 2011

Żarty, żarciki

Pisałem już o chryjach, które targały fandomem w przeszłości. Ostatnio wymyśliłem własne. Będą w sam raz na zbliżający się prima aprilis. Blogaska czyta niewielu, więc raczej nie spalę pomysłów, a jest i szansa, że trafi tutaj ktoś władny do tego, by je wprowadzić w życie.

Agora wykupuje Fabrykę Słów. Nowym redaktorem prowadzącym fabryczne serie zostaje Wojciech Orliński. Taka operacja ma same zalety. FS dostaje zastrzyk pieniędzy i dostęp do rzesz nowych czytelników, którzy czerwony prostokącik Gazety Wyborczej traktują jako znak jakości. Z kolei żydomasoneria (a jakże!) będzie mogła, dzięki książkom Grzędowicza, Pilipiuka i Piekary, od maleńkości uczyć swych konsumentów jak pluć na Polaków.

Spadkobiercy Chandlera pozywają fandom. Przed nowojorskim sądem zostajemy oskarżeni o bezprawne wykorzystanie postaci bohatera chandlerowskiego. Niemożliwe, wielu pomyśli. Ale bądźmy szczerzy. Nie takie rzeczy działy się już na amerykańskich wokandach. A granica plagiatu jest niewyraźna. Twórcy popularnych seriali mają specjalnych asystentów, którzy sprawdzają, czy list od fana nie zawiera czegoś na kształt pomysłu albo fanfika. Bo jeszcze niewdzięcznik mógłby pozwać na miliony. Dalej: jeżeli kradzieżą jest wykorzystanie w grze wideo cudzego silnika graficznego, to czemu by nie można rozciągnąć tego na kognitywistyczny silnik bohatera literackiego? A jak wiemy, polska fantastyka z Chandlera zrzyna do granic przyzwoitości.

Lipny numer Nowej Fantastyki. Jeszcze za redaktorskiej kadencji Pawła Matuszka wykoncypowałem piracką gazetę, która do NF miałaby się jak buty Nekke do Nike'ów. Czyli podróbka na zasadzie, że nikt nie zauważy drobnych różnic. Niestety, wydawca tez wpadł na ten pomysł, konsekwentnie go realizując, o czym co miesiąc możemy przekonać się w kiosku.

M. John Harrison nie istnieje. Wymyślili go Paweł Matuszek z Andrzejem Miszkurką (stąd to eM z kropką). Potem do ekipy dołączył Konrad Walewski, który właśnie skończył był podobny projekt pod kryptonimem "John Crowley". Celem tej metaliterackiej zabawy jest sprawdzenie, jaka jest wytrzymałość fantastów na ściemę i jawne oszustwo. Mieville już dał się nabrać, teraz żartownisie czekają na reakcje komisji noblowskiej.

wtorek, 8 marca 2011

Był taki ślub

W sobotę poszedłem na ślub. W sobotę, czyli sprawa dawno przebrzmiała, garnitury wróciły do szaf, weselnicy zaleczyli resztki weselnego kaca. Ale mnie dalej ta sprawa nie daje spokoju. Pewnie jako trzeciemu — zaraz po młodej parze.
Bowiem był to pierwszy ślub, jaki w życiu widziałem. Jakoś się mi w rodzinie złożyło, że kto miał się pobierać, zrobił to, gdy byłem bobasem. Przez mgłę pamiętam ślub cywilny ciotki i wuja, na który trafiłem chyba tylko dlatego, że nie miał się kto mną zaopiekować. W liceum zazdrościłem koleżance, która mniej więcej co miesiąc jechała w głęboką prowincję na ślub kuzynki. Przez chwilę bałem się nawet, że mój pierwszy ślub oglądać będę z perspektywy ołtarza – a do seminarium raczej mnie nie przyjmą.
Na szczęście są w świecie przyzwoici ludzie, którzy nie dość, że nie ograniczyli się do konkubinatu, to jeszcze byli tak dobrze żeby mnie zaprosić.
No więc — ślub. Z Wagnerem na dzień dobry i Mendelssohnem na papa (antysemita z semitą na jednej imprezie — to jest pluralizm). Z niesamowitym kazaniem księdza mówiącego, że jedno dziecko to nie jest szczęście, dwoje to pół szczęścia, a prawdziwe szczęście to tylko od trzech w wzwyż. I jak to zwykle, kiedy ksiądz mówi: jedni zachichotali, inni się obrazili. Ja swoje półszczęście potwierdzam.
Z innych ciekawostek: to był bardzo literacki ślub. Nie wiem, czy pobito rekord Lucjana Rydla z 1900, ale musiało być blisko. Z obecnych pisarzyli: Pan Młody i jego Świadek, kolejnych trzech pisarzy (delegaci Krakowa, Warszawy oraz Śląska) ze ślubnymi siedziało w ławkach, pod ścianą siedziało jeszcze jedno takie małżeństwo oraz jeden pisarz-singiel. Do tego dochodzi przynajmniej jedna pisarka (której nawet zapłacili) i pewnie półtuzin aspirujących. Niestety, nie wszyscy pojechali potem na wesele, więc nikt nie zrobi takiego numeru jak Wyspiański. Ten, który byłby w stanie (Świadek) raczej nie brał z Wyspiańskiego przykładu i pił.
Przypomniał mi się Miś Barei. Tam kompania honorowa florecistów robiła szpaler. W podobnych sytuacjach policja strzela na wiwat, kawalerzyści wznoszą szable. Co powinni pisarze? Machanie piórami odpada, bo śmieszne, a laptopy mogłyby powypadać z rąk i się połamać.