Przepraszam za pisanie o polityce. Staram się, żeby to był blog o kulturze (z przewagą fantastyki), a nie trybuna, z której przemawiałbym na każdy możliwy temat. W takich sytuacjach powinno się chyba głośno ostrzegać przed TRIGGER WARNINGIEM.
W piątek rano światem wstrząsnęła wieść: czwartkowe referendum na Wyspach wygrali eurosceptycy. Wielka Brytania wychodzi z Unii. Oczywiście nie stanie się to z dnia na dzień, a może w ogóle nie (Guardian, bądź co bądź dziennik poważny, donosi że referendum nie wiąże w żaden sposób parlamentu, który może całą sprawę wyrzucić do kosza – jeśli się odważy). Babki na troje wróżą i prognoz na temat tego, co się stanie, przekraczają wszelkie wyobrażenia. Z jednej strony rozpad całej Wspólnoty, z drugiej – jeszcze mocniejsze związanie państw. Zdominowanie kontynentu przez Niemcy, wpadnięcie jego wschodniej części przez Rosję, a nawet takie radosne szaleństwo jak to, że całe finansowe City przeniesie się z Londynu do Warszawy (serio, słyszałem coś takiego). Do tego w tle majaczy niepodległość Szkocji (która woli być w Unii), zjednoczenie Irlandii i hiszpańska flaga na Gibraltarze. Wielka Brytania uwalnia się od gnijącej Europy, albo zamienia w biedną, zmarginalizowaną, toczoną recesją Anglię. Autorzy political fiction mają chyba zawroty głowy od ogromu możliwości.
Je się nie znam, więc mniejsza. Za to ciekawą rzecz czytałem w kontekście popkultury. Otóż okazuje się podobno, że prężny brytyjski przemysł filmowo telewizyjny, swoją prężność zawdzięcza perfekcyjnie bilansowanemu modelowi finansowemu. I odejście z Unii zburzy tę konstrukcję. Twórcy to wiedzą i dlatego głosowali za pozostaniem. Boją się utraty olbrzymiego rynku wartego 376 milionów funtów.
Głębsza lektura zalinkowanego artykułu przynosi dalsze rewelacje. Lubicie Baranka Shauna? Albo kojarzycie serial kryminalny Hinterland, znany również pod walijskim tytułem Y Gwyll)? Oba powstały przy dofinansowaniu z UE. Nawet Gra o tron była kręcona w Irlandii Północnej dzięki dotacjom (na szczęście HBO dementuje pogłoski, że ich ewentualny brak zagrozi produkcji).
Co to wszystko oznacza? Po pierwsze, zachwiał się mit, że dofinansowanie dotyczy artystycznych produkcji, których nikt normalny nie chce oglądać. Po drugie, chyba zrobiliśmy sobie, my Europejczycy, małą krzywdę.
Tomasz Gabiś spekulował przed laty, że jednym z fundamentów anglosaskiej dominacji w świecie jest ich kultura. Jest to twierdzenie odwrotne od powszechnego (najpierw ekonomiczna baza, dopiero potem kulturowa nadbudowa), ale może być od pewnego momentu prawdziwe. To film upowszechnił angielszczyznę jako język międzynarodowy. Z kręgu anglosaskiego wywodzą się największe narracje popkultury, od Szekspira po Gwiezdne Wojny. Wprawdzie w Europie kontynentalnej również tworzono wielkie postaci i wielkie opowieści, ale Anglosasi nie mieli problemu z wchłanianiem ich do swojej przestrzeni kulturowej. Jak jakiś Borg. Nawet zastanawiałem się, czy ostatniej Wojny i pokoju BBC albo Muszkieterów nie powinno się uznać za jakąś formę cultural appropriation.
Żeby to jeszcze dotyczyło jakichś starych książek z domeny publicznej. Anglosasi zawłaszczają, co tylko im nawinie się w ręce. W ten sposób Hollywood pożarł całą falę nowego hiszpańskiego horroru (potem ci reżyserzy przepadli w trybach machiny; podobny los spotkał Węgra Nimróda Antala, autora Kontrolerów). Seriale z różnych też poznajemy nie w wersji oryginalnej, ale jako w postaci remake'u. Czasem prowadzi to do niesamowitych sytuacji – wiecie że kanał Ale Kino tytułował duńskie Forbrydelsen tak samo, jak jego amerykańską wersję, The Killing?
Doszło do sytuacji, gdzie USA i Wielka Brytania stały się węzłem przez który przechodzi cała wymiana kulturalna świata. W tym węźle jest bufor, arsenał filtrów oraz jednostka logiczna decydująca, co przepuścić, a co skompilować na nowo. Połączenia omijające węzeł nie istnieją. Alternatywne węzły dawno już padły.
Ba, doszło do tego, że czasem podłączamy się tylko do centralnego węzła, zapominając o własnej, lokalnej sieci kulturowej. Dlatego widzimy fanów fantastyki, szukających alternatywy dla linii Grzędowicza-Ćwieka poprzez import narracji zachodnich, a zapominających chociażby Peteckiego, czy Borunia. Zaś już najciekawsze jest wynarodowianie, które można obserwować podczas oglądania filmów. Tak bardzo weszliśmy w ich tematykę, ich język, ich obyczajowość oraz formy ekspresji uczuć, że nasze własne wydają się obce, czy wręcz źle zagrane. Obejrzeć polski film to jak obejrzeć coś z dalekiej Azji – odrębność kulturowa tak wielka, że nie wiemy, czy to wszystko na poważnie, czy jakaś kpina. Na blogu Zwierza Popkulturalnego mignął mi komentarz, że kiedy Fassbender w ostatnich X-Menach odezwał się po polsku, to temu komuś Fassbender momentalnie zbrzydł. Tak działa na nas kraj najbardziej obcy i egzotyczny ze wszystkich – własna ojczyzna.
Tak się złożyło, że obierając ziemniaki, oglądałem starą francuską komedię na dwójce. Wystąpili: Belmondo jako cwaniak, Bourvil jako gamoń, Niven jako gentleman oraz Wallach jako nerwowy południowiec. Czyli klasyka. Kiedyś Francuzi potrafili przebić się poza bańkę ze swoją popkulturą: komiksami, komediami, kryminałami (Melville), muzyką. Nie gorsi byli Włosi, którzy stworzyli niepowtarzalny koktajl seksu, campu i przemocy. Potem jednak przyszła Ameryka i zagoniła wszystkich z powrotem do kąta.
Czy skoro jedna z dwóch nóg, na której opiera się anglosaska dominacja w filmowo-telewizyjnej popkulturze, zaczyna się chwiać, nie jest to okazją dla nas? Przecież już coś z wolna się dzieje. Dobrą robotę odwalają Skandynawowie – choć na razie Imperium wciąż pochłania im i aktorów (po listę zajrzyjcie do Zwierza), i fabuły (Forbrydelsen, Broen, Äkta människor, chodzą też słuchy, że HBO chce robić własną wersję Borgen). Włosi zainteresowali Gomorrą. Hiszpanie może nie potrafią jeszcze kończyć seriali (każdy, który oglądałem, miał fatalną końcówkę), ale robią ich bardzo dużo. Niemcy jak to Niemcy – nie patrzą na świat i konsekwentnie robią swoje (na Pulsie leci dziewiętnasty sezon Kobry, a ja sam lubię zabawnego Ostatniego gliniarza). Rosyjska telewizja to gigant i na każdy Serialcon/Serialkon mogę przygotować prelekcję-przegląd i żaden tytuł się nie powtórzy.
Wreszcie jesteśmy my. Wciąż zagubieni i dezorientowani, ale z potencjałem. HBO-wską Watahę (wkrótce drugi sezon) emituje brytyjski Channel 4. Tytuł The Border dowodzi, że nie tylko my nie tłumaczymy tytułów dosłownie. Czas honoru otarł się o BBC, które jednak przestraszyło się siedmiu sezonów. Koniec końców serial kupiła lokalna stacja z Glasgow oraz telewizja kurdyjskojęzyczna (!).
Czy szansa rzeczywiście istnieje? Nie mnie osądzać. Na pewno nie należy jej z góry skreślać, a już w ogóle nie wolno wyobrażać sobie (często słyszałem głosy), że produkcje spoza kręgu angielskojęzycznego nie przebiją się, bo są odmienne kulturowo i opowiadają o rzeczach, które ludzie nie znają, ani się nie interesują. Dylematy Amerykanina czy Brytyjczyka też były abstrakcyjne dla świata – póki nie trafiły na ekrany.
W świecie kryje się wielkie bogactwo. Nie powinno się z niego rezygnować. Kto wie, może za kilkanaście lat okaże się, że fanki nie będą już wzdychać do Toma Hardy'ego, ale do, dajmy na to, Jewgienija Cyganowa. Czemu nie?
Post scriptum: fala europejskich (i nie tylko) seriali oraz filmów mogłaby rozstrzygnąć odwieczny spór napisy kontra lektor kontra dubbing. Zawsze podejrzewałem, że ludzie najbardziej protestujący przeciwko lektorowi i dubbingowi tak naprawdę oglądają produkcje z krajów, których język znają na tyle, żeby napisy pełniły wyłącznie funkcję pomocniczą. Ciekawe jak sobie poradzą z jednoczesnym zerkaniem w dół ekranu i śledzeniem akcji Kryminalnych zagadek Budapesztu. :-P
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Świetny wpis! Ale Twoja hipoteza z postscriptum jest moim zdaniem chybiona, bo mnie np. filmy Kurosawy z napisami ogląda się wyśmienicie (nie wyobrażam sobie zagłuszania japońszczyzny lektorm), a przecież japońskiego w ząb nie kumam.
OdpowiedzUsuńMam jedną uwagę luźno związaną z tekstem. W Polsce od jakiegoś czasu odpowiednikiem tej telewizji kurydjskojęzycznej jest TVP Historia. Dość cześto zdarzało im się puszczać, może z powodu ceny, seriale europejskie nieanglojęzyczne. Chociaż czasem trafiają się one w dziwnych miejscach. dla przykladu nie z europy: Kilka miesięcy temu Axn powtarzało ciągle jakiś kryminał historyczny z Quebecu
OdpowiedzUsuńJasne. Jeśli poszperać w ofercie kablówek, to miejsc, gdzie można trafić na rzeczy mało opatrzonych regionów świata, jest coraz więcej. To jednak wciąż jest margines. Takie stacje jak TVP Historia/Kultura, AXN czy Ale Kino mają poniżej procenta oglądalności. Ale fakt, robią taką małą pracę u podstaw :)
Usuń