Pierwszej nocy polconowej, w knajpie, która wydała się fajna, bo miała dobre piwa, mięso z grilla i leżaki, a okazała się być najbardziej hipsterską miejscówką w Poznaniu (co ci hipsterzy mają do sztucznych plaż i leżaków? – w Poznaniu Kontenery, w Krakowie Forum przestrzenie, w Warszawie pewnie zdjęli tęczę, żeby wysypać piasek) – rozmawialiśmy na różne tematy, w tym językowe. Czy na przykład Amerykanie dorobili się jakiegoś słownictwa związanego z wojną wietnamską? Chyba nie, bo wojskowe skrótowce w rodzaju SNAFU czy FUGAZI są starsze, a niczego innego sobie nie przypomnieliśmy. Za to polszczyzna, język kraju, który z tą wojną nie miał nic prawie nic wspólnego (ot jeden statek floty handlowej trafiony przypadkowo bombą), takie słowo ma – sajgon. What is Polish word for a clusterfuck? A sajgon. "A", not "the" sajgon.
A ponieważ równolegle z Polconem w Spokane odbywał się Worldcon, na którym starły się wojska szczeniaczków z wojskami całej reszty, nastąpiło spięcie na neuronach i oba tematy zlały mi się w jeden.
Wspominałem już, że wyniki głosowania na nagrody Hugo (Liu Cixin za powieść + kilka "bez nagrody") były takie, że sztaby obu stron ogłosiły zwycięstwo.W historii zdarzały się takie sytuacje, ale oznaczały przeważnie, że jedna ze stron wykrwawiła się w zwycięskim boju tak bardzo, że w następnym została rozbita. Czyżby coś podobnego stało się na kulturalnej wojnie szczeniaczków z wojownikami sprawiedliwości społecznej (po polsku nie brzmi to tak mocno, jak angielskiej SJW)? Za wcześnie, by oceniać, ale przynajmniej Vox Day gra na wyczerpanie przeciwnika: teraz na przykład kombinuje z algorytmami amazona, by wpychać na listy bestsellerów książki wymierzone w swojego arcywroga – Johna Scalziego (wspominałem, że bardzo podobały mi się Czerwone koszule?).
To wojna prowadzona na terytorium amerykańskim i w amerykańskim stylu: przewaga w powietrzu, w sprzęcie i w technice, precyzyjny atak w samo serce wroga, w jego ośrodki decyzyjne, w jego stolicę. Złośliwi dodają jeszcze, że po spektakularnym zwycięstwie nadciągają długie lata barania się piechotą w zrewoltowanym kraju. Będąc więc uczestnikiem wojny w światku fantastyki, trzeba spodziewać się trzech możliwych zakończeń: koreańskiego (fandom podzieli się murem na dwa wrogie obozy, w tym jeden do cna sfanatyzowany), wietnamskiego (jedna ze stron po długiej walce wycofa, myśląc się, że ma spokój, a wróg tymczasem zajmie terytorium), bliskowschodniego (wieloletnie stanie w zrewoltowanym, zanarchizowanym kraju).
Temu wszystkiemu przyglądam się ja, człowiek z trochę innej cywilizacji. Trochę innej, bo my to nie oni, jednak na tyle podobni, że niektórzy nie widzą różnicy. Na pewno jednak mamy inne tradycje wojskowe. Na przykład partyzancką.
Nie potrafię stwierdzić, kiedy siedzenie w lasach i podjazdy weszły do naszego kulturowego krwiobiegu. Najmocniej pamiętamy o drugiej wojnie i 1863, ale przecież już podczas potopu górale bez pardonu szarpali szwedów i skórę z nich pasami. Wtedy też działał nasz bohater narodowy (nieistniejący realnie, ale co z tego), mistrz podstępów i forteli – pan Zagłoba.
Jąłem się więc zastanawiać, co bym poradził smutnym szczeniaczkom Brada Torgersena i wściekłym szczeniaczkom Voksa Daya, gdyby, zwrócili się do mnie, jako do zagranicznego eksperta, o pomoc.
Ano poradziłbym, żeby zrzucili kolorowe mundury, wyciszyli bojowe surmy, rozpuścili regularne wojsko – i zamiast tego zawiązali konspirację.
Spoglądam na przykład na stronę, na której proponowane są różne równościowe tematy paneli konwentowych i zastanawiam się, czy rzeczywiście są to tematy dla szczeniaczków obce. Czy żaden mistrz militarnej space opery nie mógłby napisać militarnej space opery o bohaterze z ptsd? Albo czy powieść o kolonistach z probówki nie pasuje do postulowanego przez tych niedobrych SJW tematu prokreacji w przyszłości?
W ten sposób można z powodzeniem skolonizować (najechać, zagarnąć, zdominować, włączyć do ziem Imperium) wszystko, co wydaje się obce i straszne. Potrzeba jedynie odrobiny inwencji i konkwistadorskiego ducha, by John C. Wright... no, może nie on – żeby dowolny "prawicowy" (w rozumieniu bieżącej wojenki) dostał Nebulę z rekomendacji Johna Scalziego.
I to by było prawdziwe zwycięstwo. Sto razy lepsze, niż kolejna worldconowa chryja.
Pomijając wszystko inne, problemem szczeniaczków ma być, to że pragną wrócić fantastykę do starych dobrych czasów. To się oczywiście im się nie uda. Nie dlatego, że nie da się odwrócić biegu historii – ale dlatego, że żadnych starych dobrych czasów nie było. Pamięć spłatała im figla. Jeśli więc Dayowi, Torgersenowi, czy komukolwiek się nie podoba, to jedyne, co im zostaje, to przebić się przez nieskończoność współczesnej fantastyki ku przyszłości, by dopiero tam znaleźć (czy raczej skonstruować od zera) fantastykę nową i prawdziwszą. A przebijać się przez linię frontu i terytorium wroga trzeba po partyzancku – cichaczem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
No bardzo ożywczy pomysł ;D myślę, że dla dobra dyskursu fantastycznego w Stanach powinieneś koniecznie aplikować na doradcę Szczeniaczków i przekonać ich, żeby wprowadzili to w życie. Chociaż nie, to by zepsuło dywersyjny klimat. Może napisz opowiadanie, w którym przemycisz swój pomysł językiem ezopowym, a później wydrukuj je na ulotkach i rozrzuć nad Stanami z samolotu? Alternatywnie możesz zostać bardem i skomponować o tym jakiś protest song w klimacie poezji śpiewanej, a później wbić się z nim w częstotliwość jakiejś popularnej hamerykańskiej stacji radiowej ^-^
OdpowiedzUsuń