Wpadła mi kiedyś w ręce książka Nancy Kress Beginnings, Middles and Ends. Nie jest to całościowy podręcznik pisania, ale rady dla początkujących literatów, jak wybrnąć z problemów i kryzysów przydarzających się w tytułowych momentach pisania. Według autorki pisarzy można wręcz dzielić na grupy według tego, kiedy przydarza im się, że myśli nie chcą przechodzić z głowy na papier, zdania się wykoślawiają, a nad dialogami można tylko płakać.
To samo dotyczy blogowych wpisów. Żebyście wiedzieli, jak mądre i ładne słowa miałem w głowie, tylko klawiatura znowu nie poradziła sobie z nimi,
Opinie na temat skuteczności zajęć creative writingu układają się podobno geograficznie. Dla zawsze praktycznych Amerykanów dziwnym nie jest, że pisania się uczy. Z kolei Europejczycy, urodzeni intelektualiści, każdą myśl dzielący na czworo i podnoszący każdą błahostkę do rangi platońskiej idei, mają takie kursy za jeden z objawów jankeskiego barbarzyństwa.
W Polsce mieliśmy w latach 90 głośną wojnę rzemieślników z artystami i fantastyki rozrywkowej z problemową. Rzemieślnicy wychwalali swój warsztat i rzetelną robotę, artystom zarzucając wypluwanie zdań z prędkością karabinu maszynowego, bełkotliwe eksperymenty oraz literacki egocentryzm. Ci odpowiadali przeciwnikom, że są poszukiwaczami zajmującymi się najważniejszymi problemami trapiącymi ludzi – w przeciwieństwie do "rzemieślników" wypluwających kolejne tomy prymitywnych, bezrefleksyjnych czytadeł z prędkością zautomatyzowanej linii produkcyjnej. Ile stron zapełniono polemikami, ilu ludzi się ze sobą pożarło – nie sposób powiedzieć. I chyba nawet nie warto.
Na tle całej reszty artystycznej działalności człowieka spory o creative writing wydają się cokolwiek dziwne. Nikogo nie dziwi, że malarzem jest ktoś, kto ma dyplom uczelni artystycznej. Bez dyplomu jest się pacykarzem, którego nikt nie szanuje (wielkie problemy z uznaniem swojej sztuki za sztukę miał Zdzisław Beskiński, z wykształcenia architekt), albo artystą naiwnym, przedstawicielem art brut. Czyli nikim albo zdolnym wariatem. W muzyce obowiązują nieco liberalniejsze zasady, odkąd nieznający nut Beatlesi zarobili miliony, ale istnienia zorganizowanego systemu edukacji muzycznej nie da się zignorować.
W takim sformalizowanym, akademickim świecie, literatura jest ostatnim bastionem wolności. A nawet więcej: amatorstwa.
Literatem może być każdy, niezależnie od wieku, rasy, płci, orientacji, wiary i wykształcenia. Oczywiście są wymagane jakichś umiejętności, czy nawet niemożliwy do wyuczenia talent, ale to znacznie mniej, niż w przypadku jakiegokolwiek innego zawodu. Może tylko męczennicy mają łatwiej, bo ich pracz wymaga wyłącznie dobrych chęci.
Spójrzcie na oficjalny, urzędowy opis zawodu "pisarz." Nie ma chyba w języku polskim piękniejszego peanu na cześć ludzi bez jakichkolwiek kwalifikacji.
I to jest rzecz warta zachowania. Rzecz, którą chcą nam zabrać kursy creative writing. Na razie wydaje się to błahe i śmieszne, ale za dziesięć lat może się zacząć piekło. Nie będzie już wstrząsających debiutów, bo wydawnictwa będą przyjmować rękopisy wyłącznie od ludzi po studiach kierunkowych (np. licencjat z powieści, specjalizacja: romans) z minimum pięcioma latami doświadczenia. Po kilku spektakularnych gniotach ministerstwo będzie podnosić wymagania (20 godzin jazd... to jest praktyki w redakcji). Autorów fanfików będzie ścigać skarbówka – za pracę na czarno.
Jest się czego bać.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Albo nie będzie można wejść do restauracji dla literatów bez ważnej legitymacji;).
OdpowiedzUsuń