Dzisiaj siódmy, przedostatni już odcinek
Detektywa. Piraci oraz uczciwi abonenci polskiego HBO obejrzą go w poniedziałek. Wciąż jeszcze nic nie wiadomo, twórcy rozwinęli wiele wątków, podsunęli wiele poszlak i wiele z nich może wcale nie prowadzić do tożsamości nieuchwytnego zabójcy. Z drugiej strony sześć odcinków na osiem powinno wystarczyć, by zacząć powoli podsumowywać serial.
Jeżeli w tych dwu nadciągających epizodach twórcy nie poślizgną się i nie wywrócą, będziemy mieli murowanego kandydata do czołówki rankingu najlepszych seriali rozrywkowych ostatnich lat.
Bo True Detective to jednak wciąż rozrywka, a nie fresk społeczny, jak
The Wire, czy moralitet, jak
Breaking Bad. Nie jest to zarzut. Po prostu recepcja popkultury opiera się na dwóch stanach: bezwarunkowego hajpu i bezbrzeżnego hejtu, więc uznałem, że warto nieco wygasić emocje i podejść do sprawy na spokojnie. W Biblii stoi, że mamy być gorący albo zimni, ale na pewno autorowi natchnionemu nie szło o seriale.
Po pierwszym odcinku zarzuciłem twórcom, że idą w banał, każąc bohaterom po raz kolejny w historii amerykańskiej telewizji ścigać seryjnego mordercę. Do tego udekorowawszy ofiarę porożem skazali się na skojarzenia z Hannibelem, którego nie lubię, nie rozumiem jego fenomenu i uważa, za przestylizowanego do granic przyzwoitości. Detektywowi też wydawał się przestylizowany. HBO od pewnego czasu (odkąd nauczyli się wyważać budżet seriali) w produkcjach skazanych na sukces. Scenariusz wcale nie musi być interesujący, gra aktorów przekonująca, a reżyseria doskonała. Że serial jest wybitny, jesteśmy informowani nas już kilka miesięcy przed premierą następującymi faktami: znanym showrunnerem, aktorami, którzy jeszcze dwa-trzy lata temu nie daliby się namówić na występ w telewizji, wreszcie niecodziennym settingiem i nieoklepanym tematem. Resztę roboty wykonuje dział marketingu oraz ogólna opinia o HBO, mówiąca że każda produkcja stacji jest jak album norweskiej kapeli metalowej: bezkompromisowa, brutalna, oraz TRVE.
To właśnie groziło
Detektywowi przez pierwsze trzy odcinki. Na szczęście przyszedł czwarty, który finałową, sześciominutową sceną bez cięć (wiem, że tam jest kilka okazji, by cięcie jednak zrobić, piękniej wierzyć, że ekipie się udało zrobić wszystko za jednym podejściem) pozamiatał i wbił w fotel. A i nawet bez niej byłoby dobrze: wreszcie poczułem fabułę, że jest i prowadzi w zaplanowanym przez Nica Pizzolatto.
Więc śledzimy wszyscy trwające siedemnaście lat śledztwo dwu luizjańskich detektywów. Zastanawiamy się, kto zabił Dorę Lange i przyozdobił jej ciało porożem, kim jest Król w żółci i to mu służy.
Te dwa ostatnie odcinki są chyba największym wyzwaniem dla produkcji HBO. Proceduralowi wybaczyliśmy słabą końcówkę, jeśli wcześniej było dobrze, seriale z jednym wątkiem traktujemy odwrotnie. Ich problemem jest nadmierne rozbudzenie oczekiwań. A twórcy
Detektywa pod tym względem nie próżnowali. Napisali pierwszy serial epoki cyfrowej (no może Lości byli wcześniej, dopiero teraz mamy dość smartfonów, tabletów i kont na tumblrze, by można było ten fakt wykorzystać całkowicie). Kiedyś też mieliśmy seriale i filmy, w które widz oglądał w poszukiwaniu poszlak, fakt. Ale tylko oglądał. Jednorazowo absorbował czterdziestopięciominutowy przekaz i czekał tydzień, aż kolejny odcinek potwierdzi lub zaprzeczy wysnutym przezeń hipotezom. Były wprawdzie magnetowidy, lecz obsesjonatów urządzających kolejne seanse i śledzących obraz klatka po klatce – raczej niewielu. Dziś obsesjonatami jesteśmy my wszyscy. Po internecie krążą dziesiątki screenów, na których widzowie doczekali się poszlak. Symboli sekty, znajomych twarzy, powiązań między postaciami. Można je wydrukować, przyszpilić do dużej korkowej tablicy i powiązać czerwoną nitką. Być może 90% powstałej konstelacji to szaleństwo zatopionych w fikcji odbiorcy, ale pozostałych 10 ułoży się w twarz Króla w żółci. Tak przynajmniej myślimy.
Ale może prawdziwą tajemnicą jest brak tajemnicy? Zastanawiamy się, jak daleko sięga konspiracja, czy mroczny kult trzęsie stanową policją, czy ofiary liczy się w już w tuzinach, i jak to możliwe, że nikt jeszcze żadnej nie znalazł, a zapominamy o największej wątpliwości: może daliśmy się wmanewrować w paranoiczne myślenie, a za wszystkim stoi jakiś szary obywatel. Prócz tego, że psychopata. Uwierzyliśmy w paplaninę mało wiarygodnych świadków (dzieci, szaleńców, ćpunów i recydywistów) o Carcossie, Królu w żółci, czarnych krzyżach, spiralach, bliznowatych twarzach i zostaliśmy szaleńcami, którzy wszędzie widzą Znaki.
Kto nas wpędził w obłęd? Detektyw Rust Cohle. Czy to nie dziwne z jaką łatwością uwierzyliśmy w sekciarski spisek tylko dlatego, że wierzy weń ten z dwójki śledczych, który ma ewidentne problemy ze sobą? Recenzenci lubią zestawiać ze sobą obu detektywów. Harta nie lubią, nie ciekawi ich, taki tam mały łajdak małżeński bez wyobraźni. Za to Cohle... monumentalna figura, postać rodem z Dostojewskiego, albo (żeby nie oddalać się tak bardzo od Luizjany) z powieści southern gothic, z Faulknera, O'Connor, McCullers. Nihilista, który, spadając w otchłań, jedną ręką wygraża Bogu (w którego nie wierzy), drugą walczy ze złem toczącym świat.
A tymczasem to oszustwo. Wybieg, który ma nas odwieść od rozwiązania zagadki. Rust Cohle to nie tytułowy prawdziwy detektyw, a fantazja kompensacyjna. Pół wieku temu, kiedy stereotypowym konsumentem popkultury był chuderlawy, pryszczaty piętnastolatek z mizernym powodzeniem u dziewczyn, powstawały opowieści o przypakowanych mistrzach miecza, ciętej riposty i łamaczach niewieścich serc. Czyli o tym, kim chcieliby, przynajmniej według bieda-psychologii, być ci wszyscy looserzy z amerykańskich liceów. Dziś pop otworzył się na mieszczuchów pracujących w korpo, spłacających kredyt hipotecznych, spętanych przez ciasny splot kontaktów międzyludzkich. Oni z kolei marzą, żeby choć przez chwilę być zimnym, cynicznym draniem, który gdzieś ma innych i nic nie wiąże go ze światem. Dlatego królami współczesnej wyobraźni są potwory nienawiści, oblepieni cynizmem i hipsterskim nihilizmem. Jeden Doctor Who broni ostatniego bastionu bohaterów prawych i sympatycznych.
Nie ma takiej ściemy, której nowoczesny człowiek nie kupi, jeśli powie się mu ją tonem pozbawionego złudzeń cynika.