Tydzień upłynął mi pod znakiem ciężkiej pracy oraz walki z niesprzyjającymi okolicznościami przyrody – w tym z brakiem internetu. Na szczęście panowie technicy przyszli, naprawili jeden router z drugim, a nawet obiecali, że sieć może przyspieszy. W każdym razie mogę nadrabiać zaległości. Dziś znowu o Detektywie. Jeśli kogoś temat nudzi, niech się nie martwi, ma bowiem po dzisiejszym rok spokoju.
Z typowym podsumowaniem ubiegł mnie o parę godzin na gikzach agrafek, więc daruję sobie z przypominaniem najprostszych rzeczy. Opinię mam zasadniczo taką samą, jak on. Zresztą pamiętacie pewnie dwa poprzednie wpisy o serialu. Powinienem być nawet zadowolony, bo Nic Pizzolatto zrobił to, czego chciałem: mordercą okazał się słaby, popełniający błędy misiek (a nie żaden nadczłowiek, jak to jest ostatnio modne), Hart okazał się kimś więcej, niż cieniem cynicznego wymiatacza Rusta, wreszcie piramidalny spisek rysujący się gdzieś od czwartego odcinka oddalił ostatecznie na tyle, że jakby go nie było. Czyli w sumie bardziej Broadchurch niż Twin Peaks pomieszane z Archiwum X (ale wiadomo, że Broadchurch i tak lepsze). Ale to warstwa wierzchnia finałowego odcinka. My zstąpmy do głębi.
W tradycyjnych kryminałach obowiązuje niepisana zasada, że nic się nie marnuje. Do wytypowania w ostatnim rozdziale mordercy stosuje się wszystkie poszlaki, łącznie z tymi, których detektyw z początku nie zauważył. Z tego punktu widzenia Detektyw jest serialem nieudanym. Ale tylko z tego. Pizzolatto zasłynął przedtem przetłumaczeniem na angielski Forbrydelsen i teraz wykorzystał to, czego nauczył się od Skandynawów. Rzekomy błąd jest patentem rodem z Mankella. Uprzedzony przez autora czytelnik widział, jak Kurt Wallander wielokrotnie był o krok od znalezienia sprawcy, ale przeoczywszy jakiś szczegół (chociażby z powodu bólu głowy), nie wracał już do niego. Tym razem jest tak samo: wszystkie spiralki, gwiazdki, znajome twarze przewijające się się gdzieś na trzecim i czwartym planie są dla nas, a Cohle i Hart padają ofiarą klątwy detektywa. A przecież widzowie byli o niej poinformowani w jednym z odcinków i czekali, aż się objawi. No to objawiła się.
Innym problemem była dla wielu widzów końcowa przemiana Rusta. Jak to możliwe, pytają, że ten orędownik chaosu czciciel nicości, jedyny prawdziwy ateista w krainie, gdzie każdy w coś wierzy, mógł tak łatwo zobaczyć światełko? Jak twórcy mogli nam zrobić takie świństwo?! Cóż. Zachowanie Rusta bardzo łatwo wytłumaczyć, jeśli zauważy się, że tak naprawdę za tymi wszystkimi jego gorzkimi monologami kryje się coś, co wszyscy dobrze znamy. Jego heroiczny ateizm jest bardzo podobny do ortodoksyjnego konserwatyzmu, takiego rodem z dzieł dziewiętnastowiecznych, pesymistycznych myślicieli. Konserwatysta stoi na straży wartości, których już dawno nie ma, albo i w ogóle nie było, trwa w wierności wymarłej dynastii, walczy, choć nie ma szans. Identycznie zachowuje się Cohle. Opowiada, że nie ma sensu, że wymyślamy go sobie, żeby zdusić rozpacz, a wszystko zniszczy entropia, lub powtórzy się jeszcze raz, tak samo boleśnie i bezsensownie podczas Wielkiego Powrotu – a jednak stoi i walczy. Jak długo tak można i nie oszaleć albo nie umrzeć z głodu? Cohle, zawierzywszy światłu i tak ma o wiele więcej godności, niż ekskonserwatyści wybierający mamonę. Miejcie to na uwadze.
Tyle jeśli chodzi o rozczarowanie mas ósmym odcinkiem i moje nim oczarowanie. Jest bowiem coś jeszcze. Mroczny kult, na którego trop wpadli detektywi, nie został wymyślony w scenariuszu od tak. Ma literackie korzenie Carcosę wymyślił znany w Polsce Ambrose Bierce (polecam jego zbiór Jeździec na niebie i inne opowiadania). Król w żółci, czarne gwiazdy, motyw maski – z opowiadań Roberta Chambersa (ma w tym roku wydać je nieocenione w takich przypadkach wydawnictwo C&T, na razie jedno opowiadanie można przeczytać tutaj) . Wszystko to w jedność spletli przed dobrym wiekiem autorzy weird fiction z Lovecraftem na czele.
Ale czy na pewno. Musiałbym jeszcze raz skrupulatnie oglądnąć wszystkie odcinki (chwilowo posiłkuję się tym artykułem), ale nie przypominam sobie, by kiedykolwiek z nazwiska wspominani byli Bierce albo Chambers. Przecież Rust w swojej obsesji szukał wszelkich możliwych powiązań i tropów. Nie zauważył, że kultyści zapożyczyli swój kult od klasyków grozy? W dzienniku Dory Lange znajduje przepisany wiersz Chambersa o Carcosie, lecz bez podanego źródła.
Czyżby sugerowano nam, że Król w żółci jako twór literacki sytuuje się NA ZEWNĄTRZ świata przedstawionego, zaś Hart z Cohlem, stykają się prawdziwym okultyzmem wylęgłym w luizjańskich bagnach?
Tłumaczyłoby to najdziwniejszy zwrot akcji w serialu. Ponarkotykowe halucynacje Cohle'a, pokazane w pierwszym odcinku, a potem porzucone w taki sposób, że wszyscy o nich zapomnieli, nagle wracają w finale, gdy dostawszy się przed ołtarz kultystów Cohle'owi objawia się świetlisty wir pośród gwiazd. A przedtem, klucząc w labiryntach opuszczonego fortu, słyszy głosy. To mówi do niego czający się za węgłem degenerat Childress, czy głosy rozbrzmiewają mu bezpośrednio w głowie.
W takiej sytuacji Nicowi Pizzolatto udała się sztuczka. Dla niej wybaczę nawet to, że była wykonana dosyć nieporadnie. Grunt że była, że wyszła, i nas napawa zdumieniem. Została otwarta interpretacyjna furtka dopuszczająca możliwość, że Detektyw to – oprócz kryminału oraz obyczajówki o dwóch mężczyznach poranionych przez los – nadnaturalny horror, a Rusty'emu Cohle'owi nie przywidziało się, tylko doświadczył mrocznej epifanii. Ujrzał Króla w żółci.
Czy to prawdopodobne? Nie mnie oceniać. Ale Nic Pizzolatto oświadczył, że w drugim sezonie też obecny będzie wątek okultystyczny. Wtedy się może przekonamy.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz