środa, 7 maja 2014

Legenda o bohaterach galaktyki

Anime, o którym ostatnio pisałem, było w właściwie łatwe w odbiorze. Może fabuła była skomplikowana, narracja nieliniowa, a twórcy woleli piętrzyć przed widzem tajemnice, niż je rozwiązywać, jednak te 13 odcinków obejrzałem w jedną świąteczną (majowoświąteczną) noc. To nic wobec wyzwania, jakie stanowi Legend of the Galactic Heroes, 110-odcinkowa (!) kobyła (nie licząc serii i filmów prequelowych, których nie widziałem), prawdopodobnie jedna z najlepszych space oper, jakie powstały.
W XXV wieku galaktyka podzielona jest między dwa wrogie imperia: mocno wzorowane na szeroko pojętej niemieckości Imperium oraz demokratyczny Sojusz Wolnych Planet. Geopolitycznego (galaktopolitycznego?) pejzażu dopełnia Phezzan, formalnie cesarskie lenno, w praktyce niezależne państewko służące obu stronom w roli strefy neutralnej. Tyle widz dowiaduje się w pierwszym odcinku, opowiadającym o ostatnich chwilach ciszy przed kolejną bitwą toczonej od stu pięćdziesięciu lat wojny. Fabuła oparta jest nie na, jak to bywa w przypadku większości anime, mandze albo grze, ale na cyklu powieści, nagrodzonych zresztą nagrodą Seiun, czyli japońskim odpowiednikiem Zajdla. I tę literackość (choć komiks też powstał) w Legend of the Galactic Heroes wyraźnie widać w rozmachu, głębi, a szczególnie w mnogości bohaterów i wątków, której nie udźwignęłoby inne medium, niż Litera.
LotGH należy do praktycznie wymarłego już gatunku fresku wojennego. Historię poznajemy z perspektywy obu walczących (a wliczając neutralny Phezzan - trzech) stron, z poziomu prostych żołnierzy i głównodowodzących flot, z pola bitwy i głębokich tyłów, na których toczy się polityka oraz żyją cywile. Również zgodnie z kanonami gatunku co jakiś czas kadrom, w których pojawiają się bohaterowie, towarzyszą podpisy. I nie jest to pastisz, ale faktyczna pomoc, bo bohaterów serial ma co niemiara. Lecz głównych jest dwóch.

Pierwszy to Reinhard von Lohengramm, najmłodszy z admirałów floty, który zawrotną karierę w równym stopniu zawdzięcza autentycznemu geniuszowi, co faktowi, że jego starsza siostra jest aktualną faworytą kajzera. Jego antagonistą jest Yang Wen Li, wcale nie rozmiłowany w wojaczce historyk, którego na pozycję jednego z najlepszych dowódców Sojuszu Wolnych Planet wyniósł nie wrodzony talent, a nabyta wiedza. I choć (przynajmniej na początku serii) jeden jest tylko poddanym monarchy, drugi zaś służy demokratycznie wybranej władzy, to nie ulega wątpliwości, że to oni dwaj są najważniejszymi ludźmi galaktyce, reprezentantami dwóch walczących na śmierć i życie porządków.
Jednakże nie da się tym porządkom łatwo przypisać ról tego złego i tego dobrego. Łatwo sympatyzować z dziarskimi wojakami Sojuszu (wątki Imperium przeważnie toczą się wśród klas wyższych), ale nie minie wiele odcinków, by widzowi pokazane były najgorsze rzeczy, jakie mogą wyrosnąć w demokracji. I na odwrót, nie ma serca ten, kogo nie wzruszą losy pewnego monarchity-wygnańca, figury jak z powieści Raspaila.
A skoro jesteśmy już przy wzruszeniach. Unikam wnikania w szczegóły  fabuły nie tylko z powodu jej niemożliwego do szybkiego streszczenia ogromu. Twórcy kilka lat przed G.R.R. Martinem potrafili zabijać postacie, których śmierci nikt by się nie spodziewał. I są pod tym względem subtelniejsi od chyba coraz bardziej uzależnionego od przemocy autora Pieśni lodu i ognia. W LotGH kostucha uderza rzadziej, ale jak już to zrobi, widz zbiera szczękę z podłogi. Przynajmniej mnie się tak przydarzyło. Wiecie, mogli zabić jego, i jego, i jego, ale żeby JEGO i to jeszcze w takim momencie... ale nie spojlujmy. To trzeba zobaczyć na własne oczy.
Legend of the Galactic Heroes miało premierę w 1988, lecz, wydaje mi się, pod względem graficznym zestarzało się niewiele Oczywiście na pierwszy rzut oka można poznać, w jakiej epoce powstało, lecz to bardziej estetyka, niż jakieś niedopuszczalne braki, a niektóre sceny batalistyczne i dziś wyglądają niesamowicie.  Jak w przypadku Mouryou no hako poniżej wklejam opening. Towarzyszy mu ending, gdyż każdy odcinek otwiera temat Imperium, a kończy – Sojuszu. Łącznie są ich ich cztery pary.


Co jednak najbardziej (obok niebanalnej fabuły, ładnej grafiki i bohaterów, którym 110 odcinków pozwala rozwinąć się, tak jak na to zasługują) uwiodło mnie w LotGH? Jej japońskość. Może Imperium jest teutonokształtne, a populacja Sojuszu Wolnych Planet jest bardzo multikulturowa, to jednak w Galaktyka przepojona jest myśleniem, które dla mnie, jako Europejczyka, jest obce i egzotyczne. Nihilizm i kołowa koncepcja czasu, jak z jakiegoś bardzo starego stereotypu na temat kultur Azji jest nam podana już w pierwszych minutach pierwszego odcinka (cały serial, wraz z wspominanymi już dodatkami, których nie widziałem, jest do znalezienia na youtubie, i to w bardzo dobrej jakości). Wciągnięty w wir intryg, sympatyzując z bohaterami, zapomniałem, że morał podano mi już na starcie. Kiedy wreszcie sobie o nim przypomniałem, gdzieś między najbardziej wstrząsającą śmiercią w całym serialu, a jego końcem, przez długi czas nie mogłem przejść nad nim do porządku dziennego. Nasza koncepcja dziejów, zarówno w wersji chrześcijańskiej, jak i świeckiej liniowa i optymistyczna, zdejmuje nam z barków odrobinę ciężaru. Jeśli jednak chcecie się przekonać, że i z dużym obciążeniem nie tylko da się żyć, ale i zdobyć kosmos i prowadzić w nim intergalaktyczną wojnę, wtedy szczerze polecam lekturę Legendy o bohaterach galaktyki.

1 komentarz:

  1. świetna seria i to w doroślejszym wydaniu i dobrym pokazaniu politycznych zmagań w tle, w sumie sama wojna na froncie jest tu najbardziej paradoksalnie uczciwa gdy w tle dzieją się knowania spiski i popisy wszelkich łajdactw i to po obu stronach bo sojusz może i jest w teorii demokratyczny ale metody ma raczej totalitarne w wielu aspektach oglądając tą serie miałem wrażenie że obaj adwersarze są w miejscach w których wcale być nie chcieli takie fatum :) to jest jedne z moich ulubieńców space opery to chyba najbardziej poważne na mej liście jest jeszcze space pirate harlock, space battleship yamato ,captain future a z lżejszych irresponsible captain tylor pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń