Na moment przerywam pisanie o anime (agrafek musi najpierw obejrzeć LotGH) i wracam na rodzinny grunt cywilizacji atlantyckiej – choć po prawdzie nie pamiętam, czy aby Saszka Dugin nie zaliczył ostatnio Japonii w szeregi atlantystów. Ale mniejsza z tym, chodzi bowiem o to, iż w przerwach tamtego projektu nadrabiam animacje amerykańskie. A jest co, bo ostatnie, które widziałem, to trzeci Shrek, Odlot, a w przypadku studia Disneya rzecz jeszcze bardziej antyczna, bo Rodzinka Robinsonów.
I okazało się, że przez te parę lat wszystko zrobiło się na odwrót. Jak w najmłodszym ze szmoncesów*, wszystko na odwrót. A najbardziej zdumiewa Disney, który najwyraźniej przestał się kręcić w kółko i znów robi dobre animacje.
Jak pewnie już wywnioskowaliście, nie jestem fanem tego, co działo się z najsłynniejszym producentem filmów animowanych. Cała energia i oryginalność z przełomu lat 80 i 90, kiedy w kinach wszyscy oglądali Króla lwa, a w telewizji Gumisie, wyparowała. W sumie była to (jako materiał porównawczy polecam długaśny cykl recenzji autorstwa Nostalgii Critica) powtórka poprzedniego kryzysu, który nastąpił po tym, jak najpierw umarł Walt Disney, potem jego brat Roy, wreszcie Don Bluth, jeden z najlepszych animatorów, odszedł ze studia, by założyć własne. Przez ponad dekadę było źle, jakość filmów miotała się od bezbarwnych do ambitnych porażek, nawet najlepsze produkcje nie potrafiły wybić się ponad konkurencję, a szefowie studia najwyraźniej nie wiedzieli, co i jak chcą osiągnąć – do czasu, gdy wreszcie sukces Małej Syrenki pokazał, że Disney wraca do starej formy.
W latach dwutysięcznych widzieliśmy coś podobnego. Pomysłowe, ale stojące w rozkroku Atlantyda: zaginiony ląd oraz Planeta skarbów, czy chaotyczni Robinsonowie oraz Kurczak mały cierpiały dokładnie na tę samą chorobę, co ich poprzednicy z lat 70 i 80. I potrzebne było to samo lekarstwo: klasyczna baśń.
Ale oczywiście unowocześniona. Jestem gotów bronić tezy, że ostatnią klasyczną animowaną baśnią studia była Śpiąca królewna z 1959, a tak szeroko krytykowany stereotyp disneyowskiej księżniczki jest właśnie stereotypem. I jedyne, co usprawiedliwia krytykujących to to, że Disney sam go rozpropagował, a może nawet wymyślił. Tak więc Arielka może zakochała się w księciu od pierwszego wejrzenia, ale fabuła dała jej potem dość czasu i okazji, żeby uczucie rozwinąć i wzmocnić. Podobnie Bella z Pięknej i Bestii była inteligentną dziewczyną, wcale nie marzącą o o zamążpójściu z pierwszym lepszym, a pokochanie Bestii z wzajemnością zajęło jej dużo czasu. Kiedy dodać jeszcze, że wliczana do oficjalnej listy księżniczek Mulan były z gminu, jasne się staje, że stereotypy należy olewać, a hejterzy będą hejtować w każdej sytuacji – zwłaszcza jeśli się im podkłada.
My tymczasem powinniśmy robić swoje. Byle dobrze. I Zaplątani (2010) jest bardzo dobrym filmem. Luźno opartym na grimmowskiej baśni Roszpunce, łączącym wszystkie zalety klasycznych disneyowskich animacji z najnowszymi osiągnięciami gatunku. Czyli nie rewolucja i zaoranie starego porządku, ale miła każdemu tradycjonaliście praktyka dopisywania nowych rozdziałów do kroniki rodowej stoją za sukcesem filmu.
Roszpunka, podobnie jak w oryginale, mieszka w wieży, do której jedyne wejście prowadzi przez okno. Czarownicę, która ją wychowuje, wciąga na szczyt swoimi długimi włosami. A dlaczego Roszpunka ma kilkumetrowe blond włosy i chowa ją wiedźma? Jedno łączy się z drugim. Czarownica Gertruda pragnie wiecznej młodości. Jednak magiczny kwiat, który jej to dawał, został odnaleziony i zerwany przez ludzi szukających leku dla umierającej królowej. Królowa przeżyła i powiła piękną dziewczynkę. Gertruda jednak odkrywa, że moc kwiatu jest teraz we włosach dziecka, wykrada je więc z kołyski i ukrywa na wieży. Roszpunce wmawia, że jest jej prawdziwą córką, którą chroni przed okrucieństwami świata. Dziewczyna jednak męczy się w ciasnej wieży. Kiedy więc trafia się okazja w postaci sprytnego złodziejaszka, ucieka Flynna, aby zobaczyć z bliska lampiony, których tysiące widzi co roku w noc swoich urodzi. Nie wie, że lampiony naprawdę są wypuszczane na jej cześć i z nadzieją, że kiedyś, wiedziona ich światłem, wróci do rodziców...
To tylko krótkie zarysowanie akcji. Historia jest wesoła, pełna przygód i ciekawych postaci drugoplanowych w rodzaju dwóch goniących Flynna byłych wspólników, sympatycznych bywalców pewnej mordowni oraz konia. Ale nie byle jakiego. Maximus to prawdopodobnie jeden z najlepszych filmowych koni. Połączenie wierzchowca z psem tropiącym i energią i charyzmą największych aktorów charakterystycznych. Od tej pory wszystkie animowane zwierzęce supporty ludzkich bohaterów będę porównywał do Maksa.
Grafika – świetna. Animatorzy, kiedy nie są pewni efektu swojej pracy, lubią zagadywać widza. W Zaplątanych nie ma czegoś takiego. Bohaterowie mówią (i śpiewają), kiedy trzeba, a kilka scen zrobionych bez ani jednej linijki dialogu pokazuje, ile emocji można pomieścić w obrazie. To jest potęga animacji, tego oczekuję po dziełach jej najsłynniejszych twórców.
Na szczęście nie oznacza to, że dźwięk potraktowano w Zaplątanych po macoszemu. Piosenki są znakomicie wkomponowane w całość i w ogóle nie czuć, by były przerywnikami akcji. One są jej częścią. Poszczęściło się też wersji polskiej. Na polskich dubbingach ciąży niestety sukces Shreka, przez co bardzo często widz musi znosić wysilone dowcipy (wierzbiętyzmy nie pasują do wszystkich rodzajów opowieści) i celebrytów podkładających głos. W tym przypadku tłumaczenie jest takie, jakie powinno być, teksty piosenek nie są na siłę dopasowane do melodii, a z obsady mile zaskakuje Julia Kamińska, która okazała się całkiem dobrą aktorką głosową (posłuchajcie sceny, w której Roszpunka ma, po opuszczeniu wieży, huśtawkę nastrojów).
W efekcie wyszła klasyczna disneyowska baśń, z wszystkim, co je stanowi, ale i z nowoczesnymi dodatkami, szybkim humorem, głębszą psychologią bohaterów, czasem danym im na rozwinięcie relacji (po kulminacyjnej scenie nikt nie powie, że znowu księżniczka zabujała się w księciu, którego nie zna, i którego uczucia wcale nie powinna być taka pewna), które ani odrobinę nie kłócą się z tradycją. Tego chyba wszyscy pragnęliśmy.
Jeśli więc nie widzieliście – w te pędy siadajcie przed ekranami. Disney chyba naprawdę złapał wiatr w żagle, bo po Zaplątanych przyszła Kraina lodu – o której też niedługo wspomnę.
* Szmonces brzmi następująco: ale się porobiło, Żydzi chcą wojny, Niemcy pokoju, a Polacy handlują.
czwartek, 8 maja 2014
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz