czwartek, 26 grudnia 2013

Przeczytałem film, oglądnąłem książkę

Czytam Władcę pierścieni, trochę bo niedawna premiera w kinach (Hobbita przeczytałem rok temu, nie ma sensu powtarzać), trochę bo spodobało mi się wracanie do lektur sprzed nastu lat. Może się starzeję. Ale mniejsza. Hobbit filmowy jest an tyle różny od pierwowzoru, że bez problemu traktuję je jako niezależne dzieła. Inaczej jest z WładcąCzytam książkę, a przed oczami stają mi kadry z adaptacji.  I jest mi z tym dobrze, bo zasadniczo lubię to, co z Tolkienem zrobił Jackson. Przynajmniej w przypadku Drużyny Pierścienia. Zdynamizowanie pierwszej połowy wyszło historii na dobre, a Toma Bombadila powinien w 1953 wyciąć redaktor w wydawnictwie Allen & Unwin, skoro sam Tolkien nie miał pojęcia, kim jest ta postać i co robi na kartach książki.

Dużo ciekawsze niż usunięcie Toma albo podmienienie Glorfindela na Arwenę, dużo bardziej niż nieszczęsny Legolas na desce i brak porządków w Shire, są drobne modyfikacje, które najprawdopodobniej uszły uwadze wszystkim poza hardkorowymi tolkienistami. Przynajmniej ja 10 lat temu nie przywiązywałem do nich uwagi.
O co chodzi? O nieprzystawanie sztuk. Przed wojną Józef Szaniawski napisał scenariusz słuchowiska radiowego pt. Zegarek, słuchowiska właśnie, nie spektaklu teatralnego czy filmu, gdyż zabieg, na którym zasadza się fabuła można zrealizować tylko w niewizualnym medium. Jeszcze wyrazistszym (bo bardziej znanym) jest finał Ojca Chrzestnego. Powieść Puzo kończy scena Kay modlącej się w kościele, w filmie zaś Kay patrzy, jak zamykają się przed nią drzwi, za którymi jej mąż prowadzi brudne interesy. Dwie różne sceny wyrażają to samo w ramach tej samej opowieści, ale przynależą do dwóch różnych mediów, posługujących się różnymi językami, trafiającymi do mózgu w inny sposób. Puzo czuł te różnice, kiedy pisał scenariusz.
Coś podobnego dzieje się między powieścią Tolkiena, a jacksonowską adaptacją. Rzeczy, które uchodzą w literaturze płazem, albo są dla literatury najzwyczajniejsze w świecie, w filmie byłyby niestrawne. Chodzi nie tylko o wiersze i piosenki, których we Władcy jest zatrzęsienie. Naa potrzeby filmu przearanżowano sceny. Fajnie to widać, kiedy porówna się obie wersje ataku nazgulów na Wichrowym Czubie. Wersja książkowa przeniesiona na ekran słowo po słowie byłaby niemrawa. Z kolei wierna nowelizacja filmowej sceny przesadzałaby z dramatyzmem i zahaczała o śmieszność (mrok i ciemność wśród ruin Amon Sul, hobbici broniący się desperacko, i Obieżyświat wkraczający w ostatniej chwili z mieczem i pochodnią). Peter Jackson zachował warunki początkowe, uzyskał ten sam wynik, ale środek ułożył tak, by się ładnie prezentował przed kamerą. Szkoda, że potem przesadził i wsadził Legolasa na deskę.
Równolegle z Tolkienem podczytuję Dziwną sprawę skaczącego Jacka Marka Hoddera (czy raczej W dziwnej sprawie...  polszczyzna kłóci się z tytułologią cyklu). Problematyczna książka. Nagrodzona Philip K. Dick Award, ewidentnie przynależąca do "fantastyki problemowej", napędzana, jak klasyczne reguły gatunku nakazują, przez jeden karkołomny pomysł, lecz wszystkie te plusy przysłania nieznośna komiksowość i efekciarstwo (pasażerskie latawce holowane przez genetycznie modyfikowane łabędzie). Tak przynajmniej narzekali moi bracia i siostry w fantastyce.
Bo mnie u męczyło co innego filmowa narracja. Albo i gorzej, Hodder pisze tak, jakby scena po scenie i kadr po kadrze opowiadał film. A przecież wcale nie musi. Nie powinien nawet. Oczywiście, na potrzeby wpisu upraszczam pewne rzeczy, literatura, ta z wyższej półki też, potrafi się z niezłymi efektami inspirować narracją filmu. Ale inspiracja nie oznacza kopiowania w skali 1:1. A Hodder to właśnie robi. Kiedy opisuje kolejny wynalazek, robi to tak jakby w filmie o Burtonie i Swinburnie właśnie nastąpiła przebitka na pracujące tłoki i buchającą parę. Dziwną sprawą skaczącego Jacka nie rządzi Słowo ale operator z montażystą.
Andrzej Sapkowski w którymś z wywiadów stanowczo zaprzeczył, by cokolwiek sobie wizualizował podczas pisania. On myśli słowami. To prawda: są w wiedźmińskiej sadze sceny proszące się o adaptację na srebrnym ekranie (walka Ciri ze zbirami Bonharta na zamarzniętym jeziorze! we mgle!), lecz nie tracą przez to ani odrobiny literackości. Ale to Sapkowski.
Pisanie książek powinien poprzedzać odwyk od filmu, a naukowcy muszą jak najszybciej opracować jakiś detoks dla literatów. Inaczej już zawsze będzie mi się zdawało podczas lektury, że autor próbuje mi zainstalować blue-raya w mózgu.

3 komentarze:

  1. Dzięki ci za ten wpis, bo wyraża dosyć ładnie to, co ja myślę o ekranizacjach, nie tylko Tolkiena i o niektórych współczesnych książkach (np. "Dworcu Perdido").

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dobry wpis, zwłaszcza uwaga, że film i literatura musza inaczej obrazować, posługiwać się innymi środkami! Często się zapomina, że przełożenie 1:1 jest po prostu niemożliwe, albo szkodliwe.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzień dobry
    Niestety nie znalazłam na stronie adresu e-mail.
    Proszę o kontakt na: kontakt@blog-media.pl
    Chiałabym przedstwić informacje na temat możliwości współpracy.
    Pozdrawiam serdecznie
    Magdalena

    OdpowiedzUsuń