Są takie utwory, które zamykają dyskusję. Książki, film, dramat, czy muzyka spada jak grom z jasnego nieba, ustala zasady, podporządkowuje świat naszych wyobrażeń z konsekwentną bezwzględnością, przy której etykieta hiszpańska jest synonimem swobody obyczajów. Sienkiewicz nie pierwszy pisał o siedemnastowiecznej Rzeczypospolitej, ale w Trylogii kryje się siła, która zepchnęła poprzedników w otchłań zapomnienia, a następcom założyła podwójnego Nelsona. Do dziś dyszą dociśnięci do maty. W świecie filmu, zauważyłem jakiś czas temu, podobną siłę niszczenia konkurencji miało Kino Nowej Przygody, a osobliwie seria o Indianie Jonesie. Dziś każdy niemal filmowiec szuka sukcesu w odtwarzaniu stylu przygód archeologa z biczem, a próby odwołania się do innych, starszych tradycji (Pan i władca: na krańcu świata) wprawiają widzów w zakłopotanie. Co do fantasy zaś, to chyba wystarczy jedno słowo: "Tolkien".
To były przypadki powszechnie znane. Jest bowiem jeszcze jeden, trochę na uboczu, trochę ignorowany, bo się wszyscy przyzwyczailiśmy: urban fantasy. Może dlatego, iż nie ma ten (pod)gatunek jakiegoś specjalnego szacunku w szerokim świecie. Po prostu jest. Takie tam historyjki o magicznej stronie naszego świata.
A przecież urban fantasy to najlepszy przykład, jak wizja jednej osoby może się odcisnąć na literaturze. Chodzi oczywiście o Neila Gaimana.
Co tam Tolkien! Jego władztwo podkopali newweirdowcy, zresztą nigdy nie było tak potężne, jakby się wydawało. Co innego Gaiman. Wszechpotężna gaimanowska morfa trzyma urban fantasy w garści. A jeżeli autorowi zechce się pisać o magicznym Londynie, to mogiła. Nawet rewolucjonista Mieville nie dał rady.
Podobno steampunk zesztywniał od konwencji, ale przy urban fantasy jest gibki jak sen wuefisty. I nijak nie ma jak z tego wybrnąć. Siła Nigdziebądź i Amerykańskich bogów jest niezmierzona. Do tego gatunek podkopują na granicy wampiryczne romanse.
A może po prostu nikomu się nie chce.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
właśnie mi uświadomiłeś (a może przypomniałeś jakąś bardzo dawną intuicję), że tak jak Gaiman pisze dla Doktora, tak i Mieville mógłby pisać (jeden odcinek na sezon, na dwa). fajnie by było. BBC powinna więcej wysysać ze swojej marki.
OdpowiedzUsuńalso, czy to nie jest tak, że urban fantasy jest takim realizmem magicznym bardziej pop i 'na miejsko'? (chociaż ja z Gaimana to pamiętam głównie Amerykańskich bogów). taka myśl wieczorna, nie wartościująca
wydaje mi się że przed gaimanem był chyba resnick coś mi świta że popełnił coś co by pod urban fantasy podpadało coś z jednorożcem w tytule ;)
OdpowiedzUsuńResnick machnął cały cykl o detektywie na magicznym Manhattanie. Z kolei Clive Barker wykorzystał Londyn w "Imajica" dość sprawnie rzucając wyzwanie Gaimanowi (gdyby spojrzeć na to w ten sposób).
OdpowiedzUsuńZresztą, czy Gaiman to dziś na pewno urban fantasy? Bo mam wrażenie, że obecnie nazwy "urban fantasy" używa się w odniesieniu do powieści o nastoletnich bohaterkach, które odnajdują w sobie TO COŚ (zwykle mroczne) i walczą z jeszcze mroczniejszym złem na ulicach angielskich i amerykańskich miast.
Tymczasem jedynym prawdziwym urban fantasy jest cykl powieści Glena Cooka o tym jak detektyw Garrett walczy ze złem w zdegenerowanych zaułkach Tun Faire;).
o to właśnie mi chodziło ;)
UsuńPS.
OdpowiedzUsuńPrzypomniał mi się jeszcze Mike Carey i jego cykl o Feliksie Castorze. Swoją drogą, to byłby kolejny czarny kryminał w kostiumie urban fantasy.
Po przeczytaniu "Krakena" zanotowałam "gdyby istniał gatunek neilgaiman, Mieville byłby znaczącym przedstawicielem"...
OdpowiedzUsuńAkurat trochę się ostatnio rozglądałam w gatunku (urban fantasy, nie neilgaimanie ;) i jak dotąd z mojego doświadczenia wynika, że trzeba mieć do niego opracowaną strategię podejścia. Najpierw odnotować istnienie Gaimana z Mievillem, odsunąć na bok, żeby nie przeszkadzali, po czym wziąć widły oraz pęsetkę i rozkładać całą resztę na dwa stosy - mierzwa paranormal romance na jeden, olbrzymi, a trafiające się gdzieniegdzie wszystko inne na drugi, przygnębiająco mizerny. I ten drugi będzie się w ogromnej większości składał z czarnego kryminału w sztafażu fantastycznym (jak podano wyżej - Resnick, Carey... Można dorzucić Simona R. Greena albo Jima Butchera, a ostatnio doszedł Ben Aaronovitch, o którym dotąd nie widziałam opinii innej niż entuzjastyczna, ale osobiście jeszcze nie zdążyłam sprawdzić). A pozostała mniejszość w tym mizernym stosiku składa się z jednej autorki, Kate Griffin (seria Urban Magic). U niej też co prawda są elementy czarnokryminalne, ale fantasy jednak dominuje. Prywatnie uważam ją za jedno z moich najlepszych odkryć tego roku. Czy literacko dorównuje Gaimanom i Mieville'om to kwestia pod dyskusję, rzecz gustu (choć zdecydowanie trzyma poziom, na którym takie porównanie jest możliwe, inaczej bym o niej nie wspominała), ale istotniejsze jest, że moim zdaniem dopiero ona naprawdę napisała MIEJSKĄ magię, gdy wszyscy pozostali - Gaimana wliczając - tylko wykorzystują miasto jako rodzaj dekoracji do przestawiania tych samych tradycyjnych figurek używanych wcześniej w fantasy leśno-średniowiecznym. Co prawda, gatunku jako całości to nie odświeży, jeśli Griffin i ewentualni inni ze świeżymi pomysłami pozostaną niszą w niszy, znaną pięciu fanom na krzyż... Urban Magic nawet wyszło po polsku, chociaż przekład to dosyć sponiewierał, aż do zgubienia sensu scen (no, wyłapałam jedną).