piątek, 6 grudnia 2013

Polski mam paszport na sercu. Skąd, pytam, skąd go wziąłem?

MC przyjechał do Krakowa, więc była okazja się spotkać. Oblaliśmy sukces Łukasza Orbitowskiego, którego nominowano do Paszportu Polityki. Usiadłszy z piwem, zaraz zaczęliśmy szacować, jakie ma szanse. Bo to jest tak: oprócz Orbitowskiego nominowano jeszcze dwa reportaże (Katarzyny Rejmer i Ziemowita Szczerka). Na polski reportaż jest teraz wielka koniunktura, co chwila wychodzi jakiś przynajmniej przyzwoity tytuł, a i więcej niż przyzwoitych jest już tyle, że człowiek musiałby się z pracy zwolnić, żeby nadążyć z czytaniem. Do tego chyba w ogóle obecnie gusta w narodzie tak się układają, że przedkłada historie "z życia" nad historiami "z wyobraźni". Kapituła może pójść po tej linii. Z drugiej strony, skoro reportaż i tak ma się dobrze, może wygrać koncepcja wzmocnienia drugiej nogi. Wtedy Orbitowski by wygrał. No ale rok temu paszport zgarnął Twardoch, za powieść właśnie. Dwa razy pod rząd powieściopisarzy i to jeszcze z jednej kliki? Tak sobieśmy ważyli argumenty, aż A. powiedział, że zaczyna to przypominać dyskusje nad szansami polskiej reprezentacji. Jasne, Orbitowski pisze znacznie lepiej, niż reprezentacja gra, ale w obu przypadkach mamy tyle samo niewiadomych.
A zaraz po powrocie do domu kolejnego tematu do przemyśleń zadał kolega Orbitowskiego po fachu, czyli Szczepan Twardoch. Zaczęło się od tego, że Trybunał Konstytucyjny stwierdził, iż Ślązacy nie są narodem i z tego powodu nie można zarejestrować Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej (pod taką nazwą). Twardoch zareagował bardzo emocjonalnie, czemu dał wyraz na Facebooku. Nie wiem, jakie prawa dostępu ma ten wpis, ale toczy się pod nim niezła, jak to mówią w internetach, drama. Ale mniejsza.
Co mnie do tego? Zrazu chwyciła mnie brzydka, typowo polska satysfakcja z cudzego nieszczęścia. Co wy myśleli, Ślązaki, że was uznają? Jak świat światem, sądy w Polsce są od tego, by uwalać, prokuratury, by umarzać, a establishment, by lekceważyć. Zachciało wam się lepszego traktowania? Co innego, gdyby na pomysł rejestracji takiego, czy innego śląskiego stowarzyszenia wpadła Unia, albo chociaż jakiś minister. Jak z góry, to sprawa poszłaby z kopyta. Raz dwa. Do inicjatyw oddolnych nasze państwo ma stosunek sceptyczny. Społeczeństwo obywatelskie to piękny i szlachetny postulat, w praktyce zaś rzecz diablo niebezpieczna. Od myślenia jest inteligencja, sama nazwa to wskazuje, nie może być tak, że każdy będzie sobie myślał, co chce i kiedy chce. I jeszcze przemieniał swoje myśli w czyn.
Z drugiej od zawsze mierził mnie tak często okazywany przez polski wymiar sprawiedliwości miks pozytywizmu prawnego z wiarą w oddziaływanie prawa na rzeczywistość materialną. "Narodu Śląskiego nie ma, bo ustawa nie przewiduje" – tak się nie robi. I nawet trzeźwe uwagi Jacka Dehnela, że co, jakby się zadeklarowało milion Klingonów, mnie nie przekonują. Zawsze chciałem o takie sprawy zapytać znajomych prawników, ale boję się, że by się na mnie obrazili. Zresztą oni zdają się takimi dziwnymi orzeczeniami wymieniać jak kwiatkami z zeszytów szkolnych. Obruszenie prostych ludzi raczej nie rozumieją.
Ale pal licho Śląsk, choć, jakby powiedział Broniewski, są rachunki krzywd, których żadne orzeczenie nie przekreśli. Zacząłem się zastanawiać nad własną tożsamością.
Nie, żeby była w jakikolwiek sposób pokręcona. Jest w niecodzienny sposób normalna. Jestem Polakiem, nie wybrałem tego, przydarzyło mi się to, bo urodziłem się w Krakowie z rodziców, którym przydarzyło się dokładnie to samo. Chrzanić wolność wyboru. Wybrać sobie tożsamość (jakąkolwiek) każdy głupi potrafi. W ostatecznym rachunku liczy się tylko to, czego sobie nie wybrałeś. A teraz czas na szczegóły.
W połowie jestem Krakowianinem zasiedziałym aż od przedwojnia – austriacko-piemonckiego. Czyli poważna sprawa. W drugiej połowie jestem nowohucianinem. Też od samego początku, bo ś.p. dziadek był budowniczy. Zbrojarzem-betoniarzem, nawet raz przekroczył normę. Lecz kariery przodownika pracy nie zrobił, bo wzniesiony w ramach pobijania rekordu komin się zawalił i chcieli całą brygadę zamknąć za sabotaż. Na szczęście się im upiekło. Takie to były wtedy historie.
Doszedłem ostatnio do całkiem chyba oryginalnego wniosku, że Huta to taka druga Gdynia. Na pewnym elementarnym poziomie się zgadza: robotnicze miasto wzniesione zaraz po wojnie obok i na złość innemu miastu, inteligenckiemu i z tradycjami. Oczywiście byłaby Huta gorszą Gdynią, bo tam romantyzm odzyskanej ojczyzny, tu stalinizm. Tam gdyński modernizm, tu socrealizm. Tam miasto z morza, tu – miasto z błota. Fe!
Z bliższej perspektywy okazuje się nie być tak źle. Mit o komunistycznej zemście na inteligenckim Krakowie obaliła praktyka. Tu stawiano nowohucki krzyż, tu bito się z milicją do krwi, kiedy w Krakowie mieszczaństwo zamykało okna, żeby im do kamienic gazu nie nawiało. Zabytki od kombinatu nie cierpiały, bo wiatr wiał głównie z zachodu (są rachunki krzywd...). Nawet socreal, jak się odejdzie od głównych alej, okazuje się uboższą wersją przedwojennych planów budownictwa społecznego. Da się żyć, da się lubić, da się kochać.
Taka tożsamościowa prostota odstaje od narracji ogólnopolskiej. Poza wspomnianymi Ślązakami i takimi rodzynkami, jak ja, naród przewalał się milionami ze wschodu na zachód, z zachodu na wschód, i po przekątnej też. Do pracy, z pracy, na studia, ze studiów, za żoną, za mężem. Zgłupieć można od takiej karuzeli.
Siłą rzeczy obumarły tożsamości lokalne. Z czegoś żywego spadły do poziomu skansenu. Nawet Kraków to dopadło. Sto lat budowy Wielkiego Krakowa, rozpoczęte jeszcze przed rozbiorami, potem kontynuowane przez Dietla, Lea, nowe dzielnice i ulice, plany przerwane, plany zrealizowane, a i tak Kraków, choć drugie miasto w Polsce, mentalnie został zamknięty w kręgu Plant. Smutne.
Tożsamościową pustkę zastąpiła narracja warszawska. W każdym aspekcie. Akcja filmów i seriali dzieje się w Warszawie i okolicach (na szczęście zaczęto chyba od tego odchodzić). Cały naród buduje stolicę. Cały naród pcha się do stolicy, by godnie żyć (na kredyt, he he), a nie jak bydło w Wałbrzychu, czy innym Radomiu.
Ostatnim dużym aktem zwarsawianizowania tożsamości narodowej była moda na Powstanie. Oczywiście, ono jest wielkie, i strasznie, i niesamowite, i krwawe, i piękne, i jest samobójczym szałem, do którego jeszcze przez setki lat czuć będziemy czuć synowską tkliwość i miłość. Rozumiem konieczność stworzenia nowej narracji historycznej, kiedy poprzednia, peerelowska, się sfalsyfikowała. Ale przy tym zapomniano o tym, co pisał Jerzy Stefan Stawiński: dziesięć kilometrów od barykad Mokotowa było piękna lato czterdziestego czwartego. Kobiety się opalały, front stał gdzieś daleko. Żyło się.
W ogóle zaczynając dyskusję o tym, że Polska wbrew pozorom to nie monolit, że inny są Polak-Warszawiak, Polak-Krakowiak, Polak-Kaszub, i Polak-Góral, należy zacząć od powstań. Daje to trzy-cztery okazje w roku, żeby się posprzeczać. Ostatnia była 29 listopada, następna jakoś na Boże Narodzenie (powstanie wielkopolskie).
Co kilka miesięcy więc przetaczają się przez kraj Wielkie Warszawskie Narracje Powstańcze. Wbrew pozorom są ponad podziałami lewica-prawica. Ale mniejsza. Jestem z Krakowa. Kraków, wedle pisanej w Warszawie historii znika z polskich dziejów w 1596. Wraca na chwilę w 1794 i 1914, kiedy Piłsudski wyruszył z Pierwszą Kadrową. Poza tym nic. To samo spotyka inne rejony Polski. W tożsamości narodowej nie istnieją. Historia Polski stała się historią Warszawy i okolic.
Więc kiedy jakiś tró-konserwatysta ma za złe podchorążym, że wywołali powstanie, bo przecież Królestwo było legalną Polską z rządem, wojskiem, pieniądzem oraz konstytucją, i taka Polska przecież w zupełności Polakom wystarczała, to mnie się w żyłach burzy na myśl, że dziady za nic mają Kraków, Poznań, Gdańsk,  Bydgoszcz, Lwów, Tarnów, Żywiec i Gniezno. A to są, pisałem, tró-konserwatyści, co za święte, niepodzielne, legitymistyczne Królestwo Albanii gotowi by się byli pokroić.
A kiedy z kolei jakiś liberał pisze w Gazecie, że powstania były złe, bo zaszkodziły Polsce, że bez powstań bylibyśmy piękniejsi i mądrzejsi, bylibyśmy nieomal Czechami (Czech to według ostatniej mody najwyższy stopień ewolucji, na jaki może się wdrapań Słowianin), to mnie bierze na śmiech, bo wcale nie czuję się czeskim nadczłowiekiem.
A kiedy jakiś insurekcjonista powiada, że bez powstań bylibyśmy gorszym, ześwinionym i upodlonyn narodzikiem, jeśli w ogóle byśmy istnieli, to takiemu tylko po gębie dać.
A to tylko powstania. Czubek lodowej góry.
Jak z tym sobie przewarszawskie trybunały, niech im giełda na Kole zawsze tania będzie, nie potrafią poradzić, to Ślązacy mogą sobie jeszcze dłuuuugo czekać.

1 komentarz:

  1. 1. Zastanawiam się, o czym to właśnie było?
    2. Tekst Twój zwraca uwagę na jeden ciekawy z punktu widzenia Wielkiej Historii (tej z perspektywy wieków): jeśli podziały się zlikwiduje, narosną nowe, na miejsce starych. Jeszcze przed IIWŚ Polska była państwem wielonarodowym, w którym podstawą normalnego funkcjonowania była wzajemna tolerancja różnych nacji, plemion, religii, wyznań, dyalektów, języków, odłamów oraz innych. Dzięki łaskawości Ziuta (sic!) Słoneczko uczyniono tutaj kraj jakoby etnicznie jednorodny (rekapitulując Daviesa np.), w kolejnych falach wyrzucając z kraju różnych Niemców, Rusinów, Żydów, a na ich miejsce sprowadzając niektórych Polaków wywiezionych w charakterze humusu na nieurodzajne stepy Kazachstanu i innych krain, oraz tych pechowców, którzy znaleźli się po niewłaściwej stronie granicy.
    Z tej całej kołomyi Ślązacy mieli pecha, bo nikt ich wyrzucić nie chciał, a Niemcy też się znowuż tak nie palyly, żeby jacyś tacy do nich się przeprowadzaly.
    I tak powstało coś ponoć jednorodnego. A im dłużej żyję, tym lepiej widzę, że jednorodność stopniowo zanika.
    Przypomina to trochę ewolucję chrześcijaństwa: zakazano wielobóstwa, więc pod auspicjami Jedynego Boga czci się najsampierw Trójcę, potem świętych funkcyjnych (od szukania, od zakochanych, od podróżników itp.), wreszcie konwersja świąt pogańskich w chrześcijańskie. Najwyraźniej ten mechanizm działa też na kwestie podziałów etnicznych.

    Było takie amerykańskie opowiadanie z lat 80-tych chyba. USA wygrało IIIWŚ i poszli osadnicy na Syberię. W krótkim czasie zaczęli wołać do siebie per "Iwan".

    OdpowiedzUsuń